Zapiski i szkice
Wstęp
„Jeśli
ktoś zebrałby w jednym miejscu wszystkie szczęśliwe pomysły, jakie w życiu
przyszły mu do głowy, to powstałoby z nich całkiem dobre dzieło. Każdy
przynajmniej raz jeden w roku bywa geniuszem. Właściwi tak zwani geniusze
miewają jedynie dobre pomysły nieco częściej. Widać stąd, jak ważną jest
rzeczą, by wszystko zapisywać”.
Taką
myśl wyraził już dawno temu Georg Christoph Lichtenberg autor do dziś
frapujących Brulionów, który nawet
nie przypuszczał, że te prowizoryczne zapiski, staną się kiedyś jego opus magnum. Przeświadczenie o własnym
geniuszu bywa co prawda, jak wiadomo, bardzo niebezpieczne, nawet jeśli
nachodziłoby kogoś tylko raz w roku. Ale radę, by zapisywać ulotne
spostrzeżenia i uwagi, warto potraktować poważnie.
Technikę
prowadzenia takich notatek Lichtenberg opisywał tak: „Kupcy mają swój waste
book (po niemiecku, jak sądzę, Sudelbuch, Klitterbuch), w nim
zapisują z dnia na dzień wszystko, co sprzedają i kupują, w nieładzie i bez
jakiegokolwiek porządku, stamtąd przenoszą te zapiski do journala, w
którym wszystko zanotowane zostaje w sposób bardziej już systematyczny, by w
końcu znaleźć się w leidger at double entrance, podług włoskiego wzoru
prowadzenia ksiąg. [...] Metoda ta zasługuje na to, by naśladowali ją uczeni.
Najpierw więc książeczka, w której zapisuję wszystko tak, jak to widzę, później
notatki te mogę przenosić do innej, w której materia zostanie podzielona i
uporządkowane, leidger zaś mógłby stanowić miejsce, w którym
poszczególne elementy zostałyby ze sobą powiązane, a płynące stąd wyjaśnienie
znalazłoby swój ujednolicony wyraz”. To formuła w gruncie rzeczy bardzo
szeroka, co więcej, intuicyjnie stosowana powszechnie – zbiorów takich zapisków
nie brak i nie każdy ma za patrona akurat Lichtenberga.
Zapiski
Lichtenberga nazwano potem – chyba nie całkiem słusznie „aforyzmami”. On sam w
każdym razie nie wiedział, że takowe pisze, choć samo określenie było mu znane.
„Pisać aforyzmy o fizyce – notuje w jednym ze swoich Brulionów – każdego dnia coś, streszczać krótko to, co najlepsze, i
opatrywać każdorazowo najtrafniejszym przykładem, jaki tylko da się znaleźć”. W
tamtych czasach, to znaczy w drugiej połowie XVIII wieku przez „aforyzm”
rozumiano zwykle krótki, zwarty i skondensowany paragraf podręcznika naukowego.
To dlatego gdzie indziej Lichtenberg, profesor fizyki na uniwersytecie w
Getyndze, narzeka, że podręcznikom z tej dziedziny brak „aforystycznej
zwięzłości”, że są rozwlekłe i mało precyzyjne – zwięzłość wymusza precyzję
wyrazu.
Moje
„zapiski” będą przypominać raczej journal
niż waste book, bo oczywiście zostaną
wstępnie opracowane i wygładzone, ale wciąż będą mieć charakter prowizorycznych
notatek. I być może nawet w większości ten
swój pierwotny charakter zachowają. Wraz z ową tak zachwalaną przez
Lichtenberga „aforystyczną zwięzłością”, która – taką mam nadzieję – sprawi, że
również te nieco dłuższe z nich, nawet
jeśli Czytelnika nie zainteresują, to przynajmniej nie zdążą Go znużyć. Może
też będzie im dzięki temu dane nabyć chociaż tę jedną właściwość aforyzmu, o
której tak błyskotliwie pisał Wiesław Brudziński:
„Aforyzm
– pomysł na coś większego, który nie został popsuty wykonaniem”.
Zapiski i szkice I
Multum
obstat? Imprimatur!
Ci,
którzy spóźnili się na rozdanie łaski wiary, muszą się zadowolić przekleństwem
rozumu.
Sztuczna
inteligencja wygrywa już (przynajmniej w szachy) z inteligencją naturalną. Czy
będzie także wygrywać (nie tylko w szachy) z naturalną głupotą?
Najbardziej
zdumiewającym dokonaniem polskiego Kościoła Rzymskokatolickiego jest to, że
zdołał wychować nie tylko wierne sobie owce, ale i wiernych sobie ateistów.
Kim
być? Optymistą realistycznie pesymistycznym? Czy raczej pesymistą
nierealistycznie optymistycznym?
Przypadek
to splot konieczności (za Wilhelmem Heinse).
Blumenberg
zauważył, że nowożytność zaczyna się w momencie, gdy człowiek dochodzi do
wniosku, że nie potrzebuje już „prawdy”, a wystarczy mu jedynie
prawdopodobieństwo. Jedynym rezerwatem „prawdy” pozostała religia. Ale „prawda”
religii to fundament bardzo kruchy w porównaniu z prawdopodobieństwem nauki.
Nauka
pokornie godzi się z tym, że jej prawdopodobieństwa
zawsze można podać w wątpliwość; wiara pyszni się tym, że jej prawdy są niewzruszone.
Wiara
daje TYLKO subiektywną pewność, nauka AŻ obiektywne prawdopodobieństwo.
Będziecie
jak bogowie, wiedząc, co dobre, a co złe.
Będziecie
jak ludzie, umiejąc wątpić w to, co możecie wiedzieć, i w to, w co każe wam się
wierzyć.
W
Polsce różnica między lewicą a prawicą polega na tym, że lewica chciałaby
zlikwidować rządy prawicy, prawica zaś zlikwidować lewicę (okazjonalne sojusze
w niczym tego nie zmieniają). I to najchętniej wraz z lewicowcami, których
nazywa „lewakami” (jej zdaniem „lewicowcy” nie występują w przyrodzie w ogóle).
Na razie nie da się tego fizycznie przeprowadzić, bo Unia mogłaby wtedy
naprawdę zakręcić kurek z pieniędzmi. (Co dalej, to „się zobaczy”).
To
zresztą tylko różnica ilościowa, nie jakościowa: prawicy jest dużo, lewicy
mało. Gdyby te relacje się odwróciły, sama zasada pozostałaby nienaruszona,
tylko kto inny chciałby likwidować kogo innego (zresztą to już było, jak
wszystko).
Skąd
się to bierze? Przeciwnik słaby nie jest przecież aż tak groźny. Chyba stąd, że
winnica Nabota kłuje czasem w oczy boleśniej niż istnienie supermocarstwa.
Tych parę
drzewek, co nie moje,
Psuje mi posiadanie
świata,
żali
się stary Faust, spoglądając na gospodarstwo Filemona i Baucis.
Tym
bardziej, że winnicę Nabota znacznie łatwiej usunąć skutecznie z pola widzenia
niż supermocarstwo.
W
tej wciąż powracającej historii brakuje najczęściej tylko Eliasza.
Nigdy
nie należy mówić, że nigdy nie należy mówić „nigdy”, bo że nigdy nie należy
mówić „nigdy”, mówią wszyscy zawsze i wszędzie.
Najlepiej
zakonspirowana postać ateizmu: wiara w
Boga i w dogmat niepostrzeżenie umiera śmiercią naturalną, a jej miejsce zajmuje
– tym gorętsza – wiara w kościół.
Kto
wierzy, że wie, nie wie, że tylko wierzy.
Nasza
osobowa (osobnicza?) tożsamość ma charakter cielesno-duchowy – zakładając, że
„duch” jest czymś różnym od ciała, co z całą pewnością oczywiste nie jest. Jak
więc moglibyśmy zachować ją po śmierci ciała? Co więcej, ta tożsamość zmienia
się przecież w czasie: ja sześćdziesięcioletni to tożsamość inna niż ja w wieku
lat piętnastu albo czterech. Która z tych naszych tożsamości miałaby być podmiotem „życia
wiecznego”? Jeśli ta w chwili śmierci – właściwie niby dlaczego? – to co zrobić
z chorymi na Alzheimera czy inne postacie demencji? Albo z niemowlętami
zmarłymi, dajmy na to, w wieku kilku tygodni. Nie mówiąc o zapłodnionej
komórce jajowej, która też ma już – zdaniem teologów – duszę. Oraz spore szanse
na usunięcie przez Matkę Naturę z organizmu kobiety, i to w taki sposób, że ta swojej
parodniowej ciąży nawet nie zauważy. Zgodnie z dekretem Benedykta XVI dusza owego
zarodka też pójdzie do nieba, ale co tam będzie robić? I skąd weźmie jakąś
świadomość, która jest także pewną historią?
To
zresztą problem nie tylko teologów. Pojawiają się przecież pomysły, by „ducha”
niejako zeskanować i umieścić w pamięci superkomputera. Czy taki wirtualny
żywot byłby dla nas bardzo satysfakcjonujący – oto pytanie. Lem wymyślił zresztą
coś podobnego grubo wcześniej. I na to pytanie odpowiedział (Ze wspomnień Iona Tichego II).
Do Iona
Tichego przychodzi wynalazca, szalony profesor Decantor, który „zeskanował” w
ten sposób swoją połowicę – wcześniej ją oczywiście uśmierciwszy – i zamknął te
jej zeskanowaną świadomość w niewielkiej „owalnej” bryle tajemniczego
kryształu. Tichy za ciężkie pieniądze odkupuje ową bryłkę, by… ją zniszczyć.
Czuje, że taka egzystencja bezcielesnej świadomości – bo przecież nie
tożsamości – to nieludzka tortura, gorsza niż wszystkie męki piekielne. Od
której nieszczęśnicę czuje się w obowiązku uwolnić.
Decantor
Lema obala pewien mit: „Ludzie nie pragną nieśmiertelności”, stwierdza Tichy, „nie
chcą tylko, po prostu, umierać. Chcą żyć, profesorze Decantor. Chcą czuć ziemię
pod nogami, widzieć chmury nad głową, kochać innych ludzi, być z nimi i myśleć
o tym. Nic więcej. Wszystko, co zostało powiedziane ponad to jest kłamstwem.
Nieświadomym kłamstwem”.
To
chyba także odpowiedź na chrześcijańskie pomysły bezcielesnej egzystencji
pośmiertnej, o której mówi się już dziś – to dość znamienne – coraz rzadziej,
właściwie tylko na pogrzebach, a i to jakoś tak metaforycznie i półgębkiem.
Jedna
bogini Olimpu nie czyni.
Chrześcijaństwo
umieściło swój mit w czasoprzestrzeni fizykalnej – to jedna z jego cech
konstytutywnych. W tamtych czasach nie było to takie niebezpieczne. Pierwsi
chrześcijanie byli z tego nawet dumni: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami
postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego
Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości” (2P
1,16).
Dziś
wiarygodność opowieści owych „naocznych świadków” mocno spadła. Wiarę w taki mit, przeobrażony w rzeczywistość
fizykalną, można podtrzymywać bowiem jedynie przymusem zewnętrznym. Tak się
działo przez całe wieki, ale w ciągu ostatnich dwóch ten przymus wyraźnie zelżał.
W demokratycznych krajach Zachodu, łącznie z Irlandią i Hiszpanią, praktycznie
zanikł. W Polsce przybiera różne formy. Jeśli jesteś wiejskim nauczycielem,
lepiej nie zdradzaj się ze swoimi wątpliwościami. Częściej to jednak raczej
jakaś forma presji społecznej: „Ochrzcij dziecko, bo ‘babcia będzie płakać’,
nauczyciele i koledzy w przedszkolu i szkole poddadzą je szykanom, a i jemu
samemu będzie przykro, że nie idzie ze wszystkimi do Pierwszej Komunii, nie ma
sukienki albo garniturka i nie dostaje mnóstwa prezentów”. (Problem tej
Pierwszej Komunii jest zresztą bardziej złożony, o czym później). To wystarczy.
Potem zaczyna już działać statystyka. Jeśli wpoi się dzieciom takie wierzenia w
pierwszych latach życia, to w wieku dojrzałym porzuci je tylko niewielki ich
odsetek. A i część tego odsetka zachowa jakąś wierność Kościołowi – choćby w
postaci fascynacji „projektem” Ewangelii. Gdyby ci sami ludzie zetknęli się z
opowieścią o Jezusie i jego „projekcie” jako ludzie dorośli, zareagowaliby na
nią zapewne dokładnie tak, jak dziś reagują na opowieści Księgi Mormona,
rozdawanej na ulicach polskich miast przez sympatycznych młodych Amerykanów,
mówiących czasem zdumiewająco piękną polszczyzną.
W
USA języków obcych uczą się ponoć przede wszystkim mormoni, pozostali są na ogół zdania, że to
zbędny wysiłek, bo i tak po angielsku dogadają się wszędzie.
Komentarze
Prześlij komentarz