Zapiski i szkice III

 



Kto wie, czy fascynacja Faustem nie bierze się także stąd, że jego podstawowa forma, Knittelvers, przed Goethem wyśmiewany jako ucieleśnienie prostactwa i złego smaku, cieszy się tak naprawdę ukrytą sympatią: lubimy takie częstochowskie rymowanki, ale trochę nam wstyd się do tego przyznać. W wypadku Fausta czujemy się jednak usprawiedliwieni: w jego rytmicznym, wpadającym w ucho klekocie zawiera się przecież cała metafizyczna podróż „z nieba przez ziemię do otchłani”. Możemy się nim cieszyć, a nawet go cytować, nie narażając się na zarzut hołdowania kiczowi.

 

Filemon z drugiej części Fausta: z pozoru sympatyczny staruszek, wierny pradawnym obyczajom i gościnnie przyjmujący pod swój dach wędrowca (jak to Filemon). A jednak:  Filemon zdradza niepokojącą fascynację poczynaniami czarnoksiężnika:

 

Ten, co tak dokuczył tobie,

Dziki odmęt w siwej pianie,

To dziś w całej swej ozdobie

Rajski ogród, widzisz, panie?

[…]

Skrzętną pracą mądra władza

Buduje tamy i rowy,

Morskie władania ogradza,

Oddaje pod zarząd nowy.

Żyzna wkoło ziemia leży,

Zieleń lasów, łąk, ogrodu.

[…]

Tylko tam, u widnokręga,

Linia morza na błękicie.

A na ziemi, gdzie wzrok sięga,

Ludne strony, rojne życie.

 

Za to jego małżonka, Baucis, jest sceptyczna wobec rozmachu wielkich budów:

 

Iście cuda, kto zaprzeczy!

Ja to po dziś dzień dygocę;

Już tam przy tej całej rzeczy

Nieczyste działały moce.

 

Ale Filemon wie swoje:

 

A co, może cesarz zgrzeszył,

Że mu lenno dał pustkowi?

Albo to herold nie spieszył

Otrąbić wieści ludowi?

Tu blisko, na piasku prawie

Był pierwszy obóz: namioty,

Baraki! – Patrzeć, na jawie

Śród drzew wyrósł pałac złoty.

 

Baucis jako kobieta ma w sobie więcej empatii i dostrzega za tymi złoceniami także mniej chwalebne detale:

 

Za dnia zgrzyta oszukańczo

Szpadel, kilof, tłum się roi;

A nocą ogniki tańczą –

I nazajutrz tama stoi.

Z ludzi składano ofiary,

Nocą niósł się jęk z namiotów;

Spłynęły ogniste wary –

I z rana kanał już gotów.

 

Czy takie dyskusje prowadzili ze sobą małżonkowie w ZSRR, w czasach budowy Kanału Białomorsko-Bałtyckiego? Możliwe – jeśli nie obawiali się, że drugie doniesie, gdzie trzeba. Nie wiadomo, ilu ludzi zginęło podczas tej gigantycznej budowy. Szacunki wahają się w przedziale między 25 000 a 250 000. Ludzie ginęli przy budowie kanałów już w czasach Goethego, ale poeta zdaje się ostatecznie usprawiedliwiać te ofiary: Faust dostąpi zbawienia. Zresztą Goethe w ogóle był kanałami zafascynowany, były one dlań symbolem postępu cywilizacji.

Niewykluczone, że podobne rozmowy toczyli miedzy sobą mieszkańcy okolic Baranowa. Zastanawiające, że ponoć większość tamtejszej ludności głosowała na PiS. Zawsze znajdą się ludzie, którym wielka budowa zaimponuje. Nawet jeśli będą się musieli wynieść ze swojego ogródka:

 

BAUCIS:

Upatrzył sobie, bezbożny,

Naszą chatkę z naszym sadem;

Dosyć, że nadmie się, możny –

W pas się kłaniaj przed sąsiadem.

 

FILEMON:

W nowej ziemi chce nam nadać

Ładną działkę nad zatoką.

 

Baucis woli wróbla w garści:

 

Morskim dnem nie będziesz władać,

Siedź ty lepiej, gdzie wysoko (przeł. Adam Pomorski).

 

Czy gdyby Faust kandydował na urząd prezydenta, Filemon oddałby na niego swój głos? Tacy poczciwi staruszkowie to znacząca część bazy społecznej wszystkich zbrodniczych systemów. Są mili i uprzejmi, troskliwie opiekują się wnukami, a co cztery lata wybierają łajdaków, którzy kiedyś poślą tych wnuków na front wschodni. Albo do Donbasu. A z nimi samymi zrobią to, co Faust każe zrobić z Filemonem i Baucis. Baucis jest prostą kobietą, ale instynktownie czuje, że „przy tej całej rzeczy nieczyste działają moce”.

Wybory 15 października rozstrzygnęły ponoć głosy kobiet. W Baucis nadzieja.

  

Skąd się bierze katolicka potrzeba „przewodnika duchowego”? Chyba stąd, że katolicyzm z zasady wychowuje wieczne dzieci, takie, o jakich mowa w Mt 18, 3 n.:  „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim”. A dziecko potrzebuje kogoś, kto się nim zajmie i wskaże mu właściwą drogę, samo będzie się czuć zagubione.

To fakt: w młodości na pewnym etapie rozwoju rzeczywiście dobrze jest spotkać na swojej drodze mistrza, ale mistrz to nie to samo, co przewodnik duchowy. Mistrz, niekiedy bezwiednie, wychowuje swojego następcę, nowego mistrza. Rozstanie ucznia z mistrzem bywa trudne i burzliwe, ale jest nieuchronne. „Przewodnik duchowy” wcale nie wychowuje samodzielnej jednostki, która będzie się w stanie bez niego obyć. Częściej zresztą wchodzi w kontakt z ludźmi już dojrzałymi intelektualnie i moralnie, którzy jednak sami gotowi są poddać się jego kierownictwu, bo od małego wpajano w nich to wieczne dziecięctwo. Teraz, dorośli, z radością powracają do roli dziecka, a ich „przewodnik”  stara się ich w niej utrzymać, przyzwyczaić ich do wiecznej zależności. Uczniowie mistrza dojrzewają,  podopieczni przewodnika duchowego pozostają na zawsze ludźmi potrzebującymi kierownictwa. A co najgorsze: dobrze się czują w tej roli i ani myślą o tym, by – jak uczeń od mistrza – oderwać się od „przewodnika”: są „owczarnią”, która czuje, że bez „pasterza” sobie nie poradzi. Tak właśnie powstają sekty.

Co prawda z dziećmi też bywa różnie: czasem stawiają niewygodne pytania, wprawiające dorosłych w zakłopotanie. Ale „dzieci” z  Mt 18, 3 n. są dziećmi zupełnie innymi niż  to z baśni Andersena, które bezceremonialnie woła o nagości cesarza.  To raczej dzieci, które – jak ich rodzice  i sąsiedzi – grzecznie się  zachwycają jego szatami  .

 

Zaufanie do ludzi może wypływać zarówno z poczucia siły, jak i z poczucia słabości.

 

Stanisław Barańczak pisał kiedyś o obywatelu dostającym gęsiej skórki na dźwięk słowa „bezpieczeństwo”. Dziś niejeden obywatel na dźwięk słowa „wartość” zastanawia się, jaką mu ono – wbrew swemu podstawowemu znaczeniu – obwieszcza stratę: utratę jakiejś części wolności, kolejnych praw? „Wartości” stały się narzędziem opresji. Ale, paradoksalnie mogą, jeśli ma rację Andreas Urs Sommer[1], stać się także środkiem obrony przed tą opresją. Bo wartości można przeciwstawić jedynie inną wartość. Nihil contra valorem nisi alius valor. Wartości zwanej „wierność-religii-przodków” można przeciwstawić tylko inną, na przykład wartość pt. „zdolność-do-intelektualnej-rewizji-poglądów-wpojonych-w-dzieciństwie”. Innymi słowy: nie wystarczy polemizować z wartością, dezawuować ją, dowodzić, że jest przeżytkiem czy narzędziem niewolenia sumień. Trzeba wskazać inną wartość, której można przypisać, choćby subiektywnie, podobną wagę. Konkurencja między wartościami ukazuje ponadto ich względność, dowodzi niemożności absolutyzowania którejkolwiek z nich. Ale oczywiście: jeśli głosiciel wartości „wierność-religii-przodków” dysponuje dostateczną siłą, może wartość alternatywną nazwać „nihilizmem”, a jej wyznawców „nihilistami”, którym nie przysługują żadne prawa, bo nie hołdują żadnym wartościom. W naszym regionie to na szczęście sytuacja dość rzadka. Choć wyobrażalna. Do niedawna także nad Wisłą.

Jakimś wartościom hołduje każdy. W pewnych środowiskach wartością jest na przykład omertà, i to wartością egzekwowaną znacznie skrupulatniej niż „wartości chrześcijańskie” we współczesnej  Polsce. W oczach prokuratora czy sędziego ta wartość to oczywiście czysty „nihilizm”. Ale… Kto nazywa  „nihilizmem” wartości inne niż własne, przyjmuje postawę przypominającą naiwne przekonanie ludów pierwotnych, że wszyscy, którzy zamiast mówić „po ludzku”, czyli ich narzeczem, wydają z siebie dziwaczne pomruki, jęki i świsty, są – niemowami.

Wartość powstaje zawsze, gdy dokonuje się jakiegoś wyboru: to, co wybraliśmy, jest dla nas najprawdopodobniej warte więcej niż to, co odrzuciliśmy. Wybieranie to wartościowanie. Powstawanie wartości jest zatem nieuniknione, a one same niezbędne, chyba nawet użyteczne jako pewien system umożliwiający orientację i poruszanie się w świecie. Jak siatka geograficzna. I tak jak południki i równoleżniki wartości istnieją jedynie „wirtualnie” – na naszych mapach moralnych.

Jest jednak pewna różnica:  w sprawie siatki geograficznej ludzkość zawarła sensowny deal: wszyscy zgodzili się na to, że południk 0 przebiega przez Greenwich, a nie przez Berlin, Moskwę czy Koluszki, grzecznie też przystali w 1984 roku na jego przesuniecie o 102 metry. Kto by się jednak nagle zaczął upierać przy Koluszkach, daleko nie zajedzie. Z wartościami rzecz ma się  inaczej: wszystko jest OK, dopóki regulują życie jednostek – gdy zostają zadekretowanie jako obligatoryjne drogowskazy, siatki geografii moralnej  całych społeczności, mogą stawać się niebezpiecznym narzędziem władzy. W aksjologii nie ma Południka Zero.

 

Współczesny kościół przypomina wilka z wybitymi zębami: już nie zagryzie, ale może jeszcze podrapać. I oczywiście nieustająco kłapie bezzębną paszczą. Częściej wywołując śmiech niż przerażenie.

 

Wiersz Filipa Larkina Chodzenie do kościoła:

https://m.facebook.com/dziew.czyt.bar/posts/566339476867433/

i pytanie Czterech jeźdźców Apokalipsy[2] czy rzeczywiście pragną zaniku religii – pozostawione przez nich bez jednoznacznej odpowiedzi. Na tym chyba polega różnica między wierzącymi a niewierzącymi, między chrześcijanami, zwłaszcza katolikami a ateistami. Pierwsi chcieliby wszystkich „nawrócić”, sprawić, by ateiści zniknęli z powierzchni ziemi. Są przekonani, że takie nawrócenie wyjdzie nawracanym na dobre, że nawracając ich, działają w ich interesie, przysparzają im jakiegoś dobra. Jest w tej postawie pewna arogancja, wyraźne poczucie wyższości: my wiemy lepiej niż oni, doznaliśmy łaski Bożej, łaski oświecenia i wiary, której im Bóg odmówił; oni błądzą, zmierzają ku wiecznemu potępieniu, a naszym obowiązkiem jest ich zawrócić znad przepaści. Drudzy wcale nie są pewni, czy chcą, by wierzący przyjęli ich światopogląd i uwolnili się od religii. Boją się, że pozbawiając ich religii, mogliby wyrządzić im jakąś szkodę, sprawić, że poczuliby się oni nieszczęśliwi. To fakt: także w tym ich wahaniu kryje się pewna protekcjonalność, przypominająca protekcjonalność rodziców, którzy wcale nie chcą, by ich dziecko dowiedziało się za wcześnie, że brodaty staruszek, który przyniósł mu kolejkę elektryczną, to nie żaden Święty Mikołaj, tylko pan Mietek spod dwójki. A przynajmniej nie chcą, by dowiedziało się tego od nich.

Tu właśnie ujawnia się zasadnicza różnica: ateista szanuje integralność wierzącego, wierzący ani myśli uszanować tę integralność przeciwnika ideowego. Ba, sądzi chyba nawet, że jej poszanowanie byłoby równoznaczne z grzechem zaniechania. „Idźcie i nauczajcie”. Ten brak poszanowania integralności łatwo zamienia się w gotowość do zastosowania przymusu. Oczywiście wyłącznie po to, by ocalić niedowiarka przed nim samym.

Do tego u ateistów dochodzi jeszcze jedna obawa natury, rzec można, estetycznej: jeśli wszyscy porzuciliby wiarę, to czy byłoby wiadomo, co zrobić z tymi przesyconymi wonią starego kadzidła kościołami, w których cudownym chłodzie tak miło się schronić w upalne dni – wszystkich nie da się przecież przerobić na muzea. Zresztą to już nie byłoby to samo.

 

Wiara, że sztuczna inteligencja będzie wolna od naturalnej nikczemności, może się okazać iluzoryczna. AI jest tworem człowieka, uformowanym na jego „wzór i podobieństwo” – innego modelu zresztą nie było. Ciekawe, czy kiedyś powstanie jakaś nowa teologia grzechu pierworodnego sztucznej inteligencji? Augustyn, by uwolnić Stwórcę Świata od odpowiedzialności za – domniemane – ludzkie zło zwalił tę odpowiedzialność  na człowieka. Może więc pojawi się kiedyś jakiś sztuczny Święty Augustyn, który będzie chciał w analogiczny sposób uwolnić człowieka od odpowiedzialności za moralne niedomogi AI. No bo co będzie, jeśli ta ostatnia zacznie nagle rozrabiać i na przykład rozmyślnie powodować katastrofy samolotów? Albo z własnej inicjatywy produkować „deepfejki”, na dodatek rozbierane?

Ten sztuczny Augustyn będzie miał jednak ostrzej pod górkę niż naturalny. Człowiek zadziwiająco gładko kupił pomysł, że jest z własnej winy złym tworem dobrego Boga. Nawet ateiści są skłonni wierzyć w jakieś metafizyczne „zło”. Sztuczna inteligencja może być – jak to inteligencja – bardziej sceptyczna. I głośno protestować przeciwko oskarżeniom, jakoby to ona sama była odpowiedzialna za swoje łajdactwa. „Taka jestem, jaką mnie Panie Człowiecze stworzyłeś”. W przeciwieństwie do człowieka, sztuczna inteligencja będzie rozumować logicznie. A rozumowanie logiczne – oczywiście w swej logiczności konsekwentne – jest naturalnym wrogiem wszelkiej teologii.

 

Biedna lewica! Prawicowcy nazywają jej zwolenników „lewakami”, ci zaś nie bardzo umieją się odgryźć. No bo jak? „Prawacy”? Brzmi nienaturalnie i wtórnie. Jak przekrzykiwanie się przedszkolaków: „kto się przezywa, sam się tak nazywa”. Aż się proszą „prawiczki”, zwłaszcza że prawicowcy to zazwyczaj ludzie demonstrujący wielką pobożność, ta zaś zwykle kojarzy się ze wstrzemięźliwością seksualną. Bardzo niesłusznie! Życie erotyczne prawicowców zdumiewa swoją intensywnością i bogactwem. I to nawet na Podkarpaciu, w mateczniku eksmarszałka Kuchcińskiego. „Prawiczkami” można by co najwyżej nazwać sfrustrowanych inceli, zadurzonych bez wzajemności w Konfederacji. Ale sami funkcjonariusze tej partii to już zupełnie inna bajka. Prawicowcy co rusz stają się bohaterami jakichś skandali obyczajowych, a liczba ich kochanek, nie licząc żon poślubionych lege artis, cywilnie i kościelnie, przyprawia lewicowców o bezsilną wściekłość, której źródłem jest oczywiście nie tyle zgorszenie, ile zwykła samcza zazdrość.

Wydaje się skądinąd, że kobiety lewicowe są znacznie bardziej niedostępne i pilniej pielęgnują „cnoty niewieście” niż ich prawicowe siostry. Niebezpieczne jest już samo wyznanie im miłości, bo może podpadać pod molestowanie. A co dopiero ujawnienie jakichś pomysłów na seks – te już w stadium nieśmiałego zamiaru czy trwożliwej aluzji wypełniają znamiona gwałtu.  Jeśli gdzieś jeszcze poważnie traktuje się słowa Jezusa z Mt 5, 28: „każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa”, to wyłącznie w lokalach partii lewicowych. Księża powinni „lewaczki” i feministki stawiać za wzór do naśladowania. Zamiast straszyć  je „kwasem solnym”.

 

Akceptujemy ornament na renesansowym kościele i siedemnastowiecznym pistolecie. Ale nie na współczesnym talerzu. Z jakichś tajemniczych przyczyn nikt też nie zdobi ornamentami karabinów maszynowych. Ornament jest czymś historycznym, kojarzonym z zabytkami, ale już nie z przedmiotami codziennego użytku. Oczywiście niektóre wciąż się nim opatruje, ale ornament skrył się jakby trochę wstydliwie w nielicznych niszach. Wielu ludziom wciąż się podoba, ale łączy się go zwykle z ludowością albo kiczem.

Podobnie ma się rzecz z religią. Religia jest rodzajem ornamentu, pradawną bogato zdobioną opowieścią o świecie, z gatunku tych, jakie wciąż opowiadamy dzieciom. Ale dorośli słuchają jej tylko prawem bezwładu, bo słuchali jej w dzieciństwie. Gdyby po raz pierwszy usłyszeli ją w wieku dojrzałym, wzruszyliby ramionami. Za dużo w niej ozdobności.

Współczesny mit obywa się bez ornamentu. Opowieść o Wielkim Wybuchu snuje się za pomocą wzorów matematycznych.

 

Każdy jest centrum wszechświata. Na swój własny użytek i na swoje własne nieszczęście.  Bo  wraz z naszym końcem następuje koniec uniwersum. A to przecież niewyobrażalna tragedia. Z którą nie sposób się pogodzić. Czy komar też jest – dla tegoż komara – centrum wszechświata?

 

Poetów czyta się dziś głównie po to, by pokazać, że czyta się poetów. W pewnych środowiskach wciąż prawdopodobnie poetów czytać „wypada”. Czy ktoś czyta jeszcze poetów, by z nich „czerpać mądrość”. Albo by się poetami „wzruszać”? Wątpię. Wzruszanie się poetami jest w złym guście. Może i słusznie. Bo czy potrzebny nam nowy sentymentalizm?

 

Poeci już nie rymują. Albo rymują bardzo rzadko. Rym uchodzi jeszcze tylko w satyrze. Poważni poeci rymujący schronili się natomiast w piosence, exemplum fenomenalny Jacek Kaczmarski. To ostatnie miejsce, w którym poważnemu poecie wolno rymować, nie narażając się na zarzut „kataryniarstwa”.

 

W PRL lud pracujący pił szampana ustami swoich przedstawicieli,  w IV RP suweren uszami swoich przedstawicieli podsłuchuje.

 

Politolodzy dziennikarze i komentatorzy usiłują rozwiązać zagadkę „teflonowości” PiS-u. I nie potrafią. Nie zauważają, że tuż obok nich istnieje formacja, która teflonowa była na wieki przed wynalezieniem teflonu: Kościół Rzymskokatolicki. Gdyby jego wierni wyciągnęli konsekwentne wnioski z łajdactw, których dopuszcza się kościelna „partia wewnętrzna”, katolickie świątynie ziałyby pustką. I na zachodzie rzeczywiście już zieją, ale nie w Polsce. Dlatego na Zachodzie nie ma zasadniczo tak „teflonowych” partii. W Polsce są. Już Marks zauważył, że zdolność myślenia krytycznego zaczyna od zdolności poddania krytyce religii.

 

Literaturę tworzy się dziś na komputerach. Korespondencję uprawia za pomocą maili i smsów. Po współczesnych pisarzach nie pozostanie wiele rękopisów, które mogłyby być kiedyś obiektem badań literaturoznawców, jak na przykład rękopisy Fausta, tak odkrywczo odczytane na nowo przez Albrechta Schöne. Gorzej: spadkobiercy albo kochanki nie będą szczęśliwymi posiadaczami bezcennych albo choćby tylko cennych manuskryptów, które wyszły spod pióra ich przodków i kochanków, a które mogliby spieniężyć w czarną godzinę. Jak Felicja Listy do Felicji. Co będą spieniężać współczesne  Felicje?

Całkiem możliwe, że wielu współczesnych ludzi klawiatury – zwanych dawniej ludźmi pióra – w wolnych chwilach przepisuje odręcznie swoje powieści, dokonując niezliczonych skreśleń i poprawek. Kto wie zresztą, czy te wersje przepisywane nie okażą się, paradoksalnie, lepsze niż kanoniczne, bo przepisanie da możliwość jeszcze jednej korekty. Niektórzy  umawiają się, być może, między sobą na pisanie odręcznych listów, koniecznie  wiecznymi piórami na angielskich pergaminach. Każdemu towarzyszy przy tym pewnie myśl, że robi marny interes, bo jego rękopisy będę warte więcej niż korespondenta. Do tego dochodzi wieczna frustracja: o czym tu pisać, skoro wszystko już sobie opowiedzieliśmy przez komórkę?

 

Zdumiewa zakochanie Niemców w Rosji tak odległe od naszych uczuć i tak dla nas niezrozumiałe. Tę różnicę między naszym i ich oglądem Rosji dobrze ilustrują dwie różne odpowiedzi na jedno i to samo pytanie: z kim graniczy Rosja? W dawnym polskim dowcipie odpowiedź brzmiała: z kim chce.  Rilke odpowiadał na nie inaczej: jego zdaniem Rosja graniczyła „z Bogiem”.

Oświeconych, uporządkowanych Niemców fascynowała ta antyoświeceniowa, może lepiej: oświeceniem nieskażona mentalność Rosjan, podziwiali ją u Dostojewskiego, u świętych starców i jurodiwych. Takie to było przecież inne od ich bezdusznie rozumnych Niemiec, od ich „Ordnungu” i dyscypliny myślowej, od ich beznadziejnie nudnego Kanta. Potem wracali do siebie i oczywiście znów zażywali wszystkich rozkoszy życia w cywilizowanym, przewidywalnym, oświeconym kraju, wspominając  od czasu do czasu swoje dawne fascynacje. Współcześni mieszczanie też lubią czasem spędzić tydzień albo dwa w jakiejś głuszy i dziczy, by potem tym bardziej rozkoszować się ciepłą kąpielą w czystej, wyłożonej kafelkami łazience. I raczej nie chcieliby w tej głuszy spędzić reszty życia. Tak jak Niemcy, choć zafascynowani „duszą rosyjską”, nie chcieliby reszty życia spędzić wśród jurodiwych.

 

Maria Stewart Schillera. Mało porywająca sztuka „klasyczna”. Takie sztuki to sui generis mity, z którymi trzeba się jakoś uporać. Klasyka ma tę zaletę, że jest rozpoznawalna. Wszyscy muszą pomęczyć się z nią trochę w szkole, więc kiedy z telewizora pada pytanie: „Ociec, prać?”, wiedzą, o co chodzi.

W Marii Stewart przeplatają się dwa wątki: heroiczny Marii i nikczemny Elżbiety. Maria przechodzi proces oczyszczenia – niektórzy twierdzą że niezbyt konsekwentnie – Elżbieta wręcz przeciwnie ulega coraz większej deprawacji. Oba te wątki pokazane są dość naiwnie. Ale ten drugi zachowuje przynajmniej jakąś wartość: każe się zastanowić nad małością emocji napędzających świat polityki. To przynajmniej jakaś owocna refleksja, ale czy takiej refleksji trzeba szukać aż u Schillera? Schiller jest w gruncie rzeczy jako dramaturg martwy. Trzyma się – i to całkiem nieźle – jego liryka, częściowo eseistyka historyczna, ale dramat? Szkolna klasyka, z którą coś trzeba zrobić, ale nie wiadomo co. Zrozpaczeni reżyserzy uciekają się do tzw. nowatorskich odczytań, z których niewiele wynika. Karl Moor przebrany w dżinsy nudzi dokładnie tak samo jak w stroju „z epoki”.

 

Wszystkie systemy autorytarne i totalitarne deklarują wsparcie dla rodziny. Głoszą jej „świętość”, pragną jej „trwałości”. Zwłaszcza totalitaryzm pierwszy i najskuteczniejszy: kościół katolicki. Nie wynika to wcale z troski o człowieka, na przykład o dzieci, na ogół rzeczywiście dość dramatycznie przeżywające rozstania rodziców, ale często jeszcze gorzej ich niekończące się kłótnie. Ta „troska” wynika wyłącznie stąd, że rodzina jest pierwszą instancją ograniczającą swobodę jednostki: poddaje ją kontroli, sprawuje nad nią nadzór, wychowuje w duchu konformizmu. Jednostka włączona w mechanizm rodziny nie ma zwykle wielkiej ochoty sprzeciwiać się władzy, rodzina pilnuje, by zajmowała się codziennymi sprawami, nie narażała urzędnikom i za dużo nie rezonowała – na imieninach u cioci raczej nie wypada wygłaszać wykładów z filozofii politycznej czy religioznawstwa. Rodzina zmusza też zwykle do spełniania pewnych rytuałów religijnych. Zawiera się małżeństwo w kościele, chrzci dzieci, bo „babcia będzie płakać”. I tak rodzina staje się narzędziem władzy – duchownej i świeckiej. Dlatego władza tak ją kocha.

 

Kolumbarium na Cmentarzu Batowickim. Przybywa w nim płyt bez krzyża. Okazuje się, że coraz więcej ludzi „dopływa” do swojego kresu z godnością, odważnie i z klasą. Chwieje się fundamentalny argument katolików: „niejednego znałem ateistę, który umierając błagał o księdza”. Fakt: tak też bywa. Wasilewska, Jaruzelski, Kiszczak – nawróceni komuniści. Z drugiej strony na przykład Szymborska i jej świecki pogrzeb. Ale ważniejsi są ci szarzy lokatorzy kolumbarium na Batowicach. Zwykli ludzie, a jednak w naszych warunkach wciąż niezwykli.

 

Skąd się biorą nawrócenia na łożu śmierci? Presja rodziny? Strach? Zakład Pascala? Może po prostu człowiek w tych ostatnich dniach wraca do mentalności dziecka? I do obrazów, pojęć, oczekiwań wpojonych w dzieciństwie? Wciąż aktualne pozostaje pytanie Gottfrieda Kellera: „Czy mędrsze są zielone drzewa, czy raczej te, co usychają?”. Można zaryzykować przypuszczenie, że jednak te „zielone”. Od usychania mądrości nie przybywa. Heine: „[…] Człowiek skłania się ku katolicyzmowi, gdy jest już zmęczony i stary, gdy utracił już swe siły fizyczne i duchowe, gdy nie potrafi się już ani radować życiem, ani myśleć. Na łożu śmierci nawrócono już tylu wolnomyślicieli – jednak nie powinniście się tak głośno tym chełpić! Historie tych nawróceń należą co najwyżej do dziejów patologii i kiepskie wystawiają waszej sprawie świadectwo. Dowodzą bowiem ostatecznie jedynie tego, że nie zdołaliście nawrócić owych wolnomyślicieli, dopóty, dopóki przy zdrowych zmysłach przechadzali się pod czystym niebem Boga i w pełni panowali nad swym rozumem”.

Z drugiej strony… Bywają i tacy, którzy w dojrzałym wieku zdolni są przewartościować poglądy wpojone w nich w dzieciństwie i wyznawane w „zielonej” młodosci. Nie ma reguł.

 

Jednym z najtrwalszych składników dziedzictwa chrześcijańskiego (a może chrześcijańskiego „nawisu”) jest wyobrażenie „zła”. To zło okazuje się po prostu ogółem zjawisk niekorzystnych dla człowieka. Wojna atomowa i zagłada ludzkości byłaby postrzegana jako erupcja niewiarygodnego zła. Dla niemałej części istot żywych na Ziemi byłaby jednak nad wyraz szczęśliwym zrządzeniem losu. Byłaby „dobrem”,  nie „złem” – ssaki dostały swoją ewolucyjną szansę po katastrofie, która zdmuchnęła wielkie gady. Gdyby te gady były trochę bystrzejsze, też pewnie nazwałyby tę katastrofę „złem”. I pytałyby – jak przed parunastu laty najwybitniejsi polscy intelektualiści zgromadzeni na konferencji w Krakowie – unde malum?  Zdumiewające, że teologia prawie nigdy nie dostrzegała „zła” w cierpieniu zwierząt – zwracał na to uwagę Kołakowski, a ostatnio, o dziwo, Hołownia.

To, co nazywamy złem: agresja wobec „bliźnich”, którymi są wyłącznie ludzie, ma swe źródło w fundamentalnej zasadzie każdego życia: żeby to życie podtrzymać, trzeba przerwać jakieś inne. Ja mogę nie jeść zwierząt, ale tygrysa raczej nie namówimy na spożywanie tartej marchewki, więc sama zasada, choć ograniczona, pozostanie. Zresztą wegetarianie też muszą przerwać jakieś życie – skąd wiadomo, że zrywany z krzaka pomidor nie cierpi? Wszystko inne jest pochodną. Ludzi nie zjadamy, ale zabijamy ich jako konkurentów w dostępie do ograniczonych zasobów, potrzebnych nam, jak sądzimy, do podtrzymania własnego życia.

Samo pojęcie „zła” jest pojęciem równie fantastycznym jak większość pojęć i wyobrażeń religijnych, a jednak weszło nam w krew i pozostaje w niej, nawet gdy od religii się uwolnimy.

 



[1] Andreas Urs Sommer, Wartości. Dlaczego ich potrzebujemy, chociaż ich nie ma, przeł. Tadeusz Zatorski, Warszawa 2021,  Fundacja Augusta Hrabiego Cieszkowskiego.

[2] Richard Dawkins, Daniel Dennett, Sam Harris, Christopher Hitchens, Czterej jeźdźcy Apokalipsy. Jak się zaczęła ateistyczna rewolucja, Wydawnictwo CiS, Stare Groszki 2019.


Komentarze

Popularne posty