Dobroczynny terroryzm

 

Zamieszczonej poniżej recenzji książki Catherine Nixey, Ciemniejący wiek, nie udało mi się opublikować w żadnym piśmie. Publikuję ją więc na blogu. O książce tej pisano w Polsce na ogół źle albo przynajmniej z lekceważeniem. Zapewne dlatego, że jest bardzo daleko idącą krytyka nie tylko Kościoła, ale i samego chrześcijaństwa. A do takiej krytyki spora część opinii publicznej i zdecydowana większość naszych mediów jeszcze nie dojrzała.  Kościół wolno już – byle „z pewną taką nieśmiałością” – krytykować, ale nie wolno zastanawiać się nad tym, czy jego „błędy i wypaczenia” nie wynikają  aby nieuchronnie z  samej istoty  chrześcijaństwa. Książka Catherine Nixey każe  – choć też nie wprost – takie pytanie postawić.  



Ciemniejący wiek Catherine Nixey ukazuje się w  Polsce z pięcioletnim opóźnieniem, ale za to w idealnym wręcz momencie: śledztwa dziennikarskie w sprawie udziału Karola Wojtyły w tuszowaniu kościelnych afer pedofilskich ożywiły z jednej strony dyskusję wokół ról politycznych i społecznych Kościoła katolickiego, z drugiej nadmiernie skoncentrowały ją na osobie papieża-Polaka. Tymczasem Jan Paweł II był co prawda przez z górą ćwierć wieku najważniejszym – przynajmniej nominalnie – podmiotem aktywności Kościoła, ale przecież sam także był jego wytworem, rzec można „kością z kości”, produktem pewnego systemu wychowania i „formacji duchowej”. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby pojedyncza osoba, nawet tak wielkiej wagi historycznej, przesłoniła istotę samego owego systemu. Ciemniejący wiek każe uważniej przyjrzeć się jego początkom, a to przecież zwykle właśnie początek determinuje wszystko to, co następuje potem. Nie inaczej było i w wypadku chrześcijaństwa.

 

Historię piszą zwycięzcy

 

Książka zapowiada się podtytułem: O niszczeniu świata klasycznego przez chrześcijan. Ale to także  opowieść o tym, jak chrześcijaństwo, niewielka sekta judaistyczna, powstała na odległych peryferiach Cesarstwa Rzymskiego, przez długi czas ledwie zauważana, podporządkowało sobie imperium i jego wielomilionową ludność. Materialne zniszczenie dorobku jej wcześniejszych pokoleń było jedynie następstwem tego faktu, zjawiskiem towarzyszącym podbojowi.

Nixey przypomina oczywistą prawdę „Historię piszą zwycięzcy, a triumf chrześcijaństwa był absolutny” (163). Historię chrześcijaństwa pisali zazwyczaj chrześcijanie. „W tej wersji wydarzeń nowa religia nie była odgórnie narzucona, lecz przynosiła wyzwolenie, ulgę, zbawienie. Współcześni historycy bez zająknienia  przedstawiają nawrócenie Konstantyna jako ‘koniec prześladowań’. Wyrażenia ‘triumf chrześcijaństwa’ używa się często, bezkrytycznie i z pozytywnym wydźwiękiem” (162). To miało zresztą odróżniać chrześcijaństwo od islamu: ten ostatni krzewił wiarę przemocą, chrześcijaństwo zaś – przynajmniej w swej pierwotnej, antycznej postaci – zaistniało jakoby wyłącznie dzięki sile przekonywania,  wyższości moralnej, a wreszcie dzięki  zdolności znajdywania odpowiedzi na niepokoje i poszukiwania niezliczonych  obywateli Cesarstwa. Innymi słowy: było zjawiskiem niemającym sobie równych, jedynym w swoim rodzaju, ideą, która ukształtowała Europę, dała jej dopiero tożsamość, i to tożsamość godną najwyższego podziwu.

Właśnie takiemu naiwnemu obrazowi dziejów wczesnego chrześcijaństwa przeciwstawia się Nixey: „To zwyczajnie nie jest prawda”. I dodaje: „Jeśli jednak spojrzymy na rozpowszechnianie się chrześcijaństwa z drugiej strony, zobaczymy znacznie mniej sielankowy obraz. Nie ma w nim nic radosnego. Jest to historia o przymusowych nawróceniach i prześladowaniach. To historia, w której  niszczy się wielkie dzieła sztuki, bezcześci budynki i plądruje biblioteki. To historia, w której ludzie odmawiający przyjęcia nowej wiary są skazywani na wygnanie, ścigani, a nawet zabijani przez gorliwe władze. Krótkotrwałe i sporadyczne rzymskie prześladowania wypadają blado w porównaniu z szykanami, jakich dopuszczali się wyznawcy Chrystusa wobec innowierców – nie wspominając o ich własnych heretykach” (164).

Ciemniejący wiek nie jest samodzielną pracą badawczą. Jest esejem – opartym na badaniach podstawowych, prowadzonych przez historyków starożytności od dziesięcioleci, i ani przez moment, zwłaszcza w przypisach, nie ukrywa swoich wobec nich zobowiązań. A esej to nic innego jak „próba” – tu: próba, świetnie udokumentowana,  innego nieco niż zazwyczaj rozłożenia akcentów w opowieści o wczesnym chrześcijaństwie, innego przede wszystkim niż w opowieści „zwycięzców”.

Świadomość, że chrześcijaństwo nie tyle ocaliło kulturę antyczną, ile ją unicestwiło – szacuje się, że „do naszych czasów przetrwał jeden procent literatury łacińskiej” (29) – pojawiła się już w XVIII i XIX wieku. Tak dzieje wczesnego chrześcijaństwa opowiadał Eduard Gibbon w sławnym Zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego. W podobnym duchu piszą o nich Goethe, Humboldt czy Heine.  Klasycyzm, drugi raz po renesansie,  podjął trud powrotu do dziedzictwa starożytnego, postrzeganego – i to był rys nowy – niemal w kategoriach religijnych. „Winckelmann traktował swoją historię sztuki również jako  Biblię”[1], pisał o autorze Dziejów sztuki starożytnej Friedrich Schlegel. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach otwarta kontestacja chrześcijaństwa była bardzo ryzykowna, nie można się było z niego ot, tak, „wypisać”. W tych warunkach ów powrót do antyku był czytelną deklaracją  porzucenia de facto religii państwowej, której wyznawcą formalnie trzeba było pozostawać.  „Żywioł antyczny i chrześcijański – zauważał  Walter Rehm –  do tej pory nierozdzielone”, wchodzą ze sobą nagle w konflikt „jako samodzielne moce, walczące ze sobą o panowanie. Bez wątpienia antyk także w niemieckim obrazie myśli i człowieka wysuwa się na pierwszy plan i powoli wypiera z niego chrześcijaństwo, co prawda jedynie na plan drugi, albowiem nie da się go całkiem wyeliminować”[2]. Ale ten nurt pozostał jednak nurtem dość marginalnym, ograniczonym do cienkiej warstewki intelektualistów i właściwie nieobecnym w świadomości zbiorowej. „Kwestie poruszane w tej książce – zauważa Nixey –  nie są powszechnie znane ludziom spoza kręgów akademickich” (26).


Catherine Nixey 


Autorka zastrzega się przy tym wyraźnie – pytanie tylko, czy potrzebnie – że  jej książka „nie jest atakiem” na „prawych ludzi”, których „wiara chrześcijańska zainspirowała do szlachetnych czynów” (37). Sama zresztą wskazuje szczerze na swój bardzo katolicki background – jest córką byłej zakonnicy i byłego mnicha, a jej dzieciństwo i młodość upłynęły w atmosferze głębokiej pobożności i aktywnych praktyk religijnych. Dlatego  Ciemniejący wiek wypada także uznać za swego rodzaju rozrachunek z tym bagażem wczesnej edukacji i sprzeciw wobec wpajanego jej wówczas bezdyskusyjnego przekonania o wielkiej roli chrześcijaństwa w ocaleniu i przekazaniu następnym pokoleniom dorobku kulturowego starożytności. Za próbę obalenia wciąż mocno się trzymającego – i szkodliwego – mitu.

 

Ubi terror, ibi salus

 

Punktem zwrotnym dziejów późnego antyku było oczywiście przyjęcie chrześcijaństwa przez Konstantyna – odtąd narzędziem propagowania nowej wiary stał się brutalny przymus. Ale to nie tłumaczy wszystkiego. Wielką wagę miał zapewne i fakt,  że już najwcześniejsze chrześcijaństwo operowało bardzo silnymi kontrastami dobra i zła, przedstawiając historię jako bezwzględne starcie sił mroku z siłami jasności.  „To była wojna. Walka o nawrócenie cesarstwa była – ni mniej, ni więcej – tylko wojną dobra ze złem, sił światła z mocami ciemności. Wojną między Bogiem a Szatanem” (48). Dlatego każdy wyznawca, bez względu na swój status społeczny, nagle awansował: mógł się czuć żołnierzem Chrystusa. Ale wojna ma swoje prawa. I swoje konsekwencje: wyzwala zwykle w ludziach najgorsze instynkty, usprawiedliwia najgorsze zbrodnie i łajdactwa, bo przecież popełnia się je „w słusznej sprawie”, daje poczucie bezkarności i tę bezkarność zapewnia: „Morderstwo dokonane przez wzgląd na Boga”, wywodził Jan Chryzostom, „nie jest przestępstwem, lecz ‘modlitwą’” (317). To tłumaczy, skąd brały się owe uzbrojone bandy mnichów, niszczące pogańskie świątynie i zastraszające całe okolice, jak aleksandryjscy „parabalani”, rzymscy „fossorowie” czy zakonni współbracia egipskiego mnicha Szenutego (notabene ogłoszonego świętym). „Jak zauważył Peter Brown, w tamtym czasie w miastach w całym cesarstwie wpływowi duchowni zaczęli gromadzić pod swoim przywództwem liczne zastępy młodych mężczyzn, nieugiętych wiernych, w obu znaczeniach tego słowa. […] Wszystkich tych ludzi zebrano, aby dokonywali chrześcijańskich dobrych uczynków – tymczasem byli oni też zdolni do czynów strasznych” (200). Jednym z tych strasznych czynów był okrutny mord popełniony przez takich „terrorystów dobroczynności” (201) na Hypatii w Aleksandrii.

Zadumać wypadnie się także nad dziejami męczenników nowej wiary. Chrześcijańskim historykom i pisarzom udało się uformować powszechne wyobrażenie o nich  jako o niezłomnych herosach, masowo torturowanych i zabijanych – miał w tym spory udział i nasz Henryk Sienkiewicz ze swoim Quo vadis, powieścią, którą chrześcijańska Europa wyróżniła Nagrodą Nobla. Tymczasem prześladowania te miały charakter bardzo ograniczony w czasie i przestrzeni. Profesjonalni badacze starożytności wiedzą to od dawna – nawet w Polsce, ściągając na siebie gromy oburzenia,  pisała o tym Ewa Wipszycka: „Przez pierwsze dwa stulecia swego istnienia chrześcijaństwo nie było przedmiotem systematycznych represji. prześladowania wszczynano w rozmaitych miejscach i w rozmaitym czasie, nigdy nie trwały one długo ani nie obejmowały naraz większych obszarów. Wierni byli świadomi wiszącego nad nimi niebezpieczeństwa, ale urzeczywistniało się ono kapryśnie i nie nazbyt często”[3]. Równie sceptycznie o martyrologii chrześcijańskiej pisze Nixey, przytaczając zresztą opinię samego Orygenesa, który przyznawał, iż „męczenników było tak niewielu, że bez trudu dało się ich policzyć, a chrześcijanie umierali za wiarę jedynie w ‘pewnych okresach’” (112). Autorka zwraca jednak uwagę na pewien znamienny rys mentalności chrześcijańskiej: gorące pragnienie śmierci za wiarę. „W wielu opowieściach hagiograficznych siłą napędową zdarzeń w mniejszym stopniu jest rzymska chęć zabijania, a w większym odczuwane przez chrześcijan pragnienie poniesienia bolesnej śmierci za wiarę. […] Paradoksalnie męczeństwo wiązało się ze sporymi korzyściami dla osób gotowych się mu poddać. Przede wszystkim warunki przystąpienia były egalitarne. Jak ponad tysiąc lat później zgryźliwie zauważył George Bernard Shaw, męczeństwo jest jedyną drogą pozwalającą człowiekowi zyskać sławę, która nie wymaga jakichkolwiek umiejętności” (110). Hagiografia przesycona jest przy tym bardzo wyraźnie wątkami sadomasochistycznymi. Co ciekawe, tę ukrytą, mocno erotyzującą fascynację męczeństwem zręcznie przemycił do swojej powieści i nasz… Mistrz Henryk w fantazjach Ligii, w której budzi się „pomieszana ze strachem, jakaś ciekawość, jak też ją skarzą i jaki rodzaj mąk dla niej obmyślą”. Jest swoistym paradoksem, zauważa Nixey, że „gdy cesarz Julian podczas swego panowania unikał przeprowadzania egzekucji wyznawców Chrystusa, pewien chrześcijański autor zamiast być mu wdzięczny, zauważył gorzko, że Julian ‘zwalczał ten zaszczyt męczeństwa’” (111).

Notabene proporcje między przemocą stosowaną przez Rzymian wobec chrześcijan, a tą, jakiej sami chrześcijanie dopuszczali się potem wobec „braci w wierze”, doskonale uchwycił Yuval Noah Harari, podsumowując tzw. Noc św. Bartłomieja, podczas której francuscy katolicy wymordowali między pięć a dziesięć tysięcy francuskich protestantów: „W ciągu 24 godzin więcej chrześcijan zginęło z ręki swoich współwyznawców niż z ręki cesarstwa rzymskiego w całej jego historii”[4].

Mit „pierwszych chrześcijan”, nieskalanych, czystych, przepełnionych miłością i tak szlachetnych, że  gotowi byli za swoją wiarę umierać, pokutuje w wyobrażeniach o historii chrześcijaństwa do dziś. I to nie tylko obiegowych. „Trudno pojąć – dziwił się prostodusznie Jan Parandowski – że w tak krótkim czasie chrześcijaństwo zdołało wydać zbrodniarzy i okrutników, wyrosłych z krwi niedawnych męczenników. Jeszcze w IV wieku można się było spodziewać, że wiara, okupiona tylu cierpieniami i tak wzniosła zmieni człowieka, w którego duszę przenikną zasady moralne, jakich świat przedtem nie znał, a w sto lat później nie można już było na to liczyć”[5].

Pytanie tylko, czy to zdziwienie Jana Parandowskiego nie jest aby następstwem nieprawidłowego wnioskowania. Nie jest bowiem wykluczone, że przemoc, do której chrześcijanie zaczęli się uciekać natychmiast, gdy tylko mogli już to czynić, nie była wcale zjawiskiem sprzecznym z owymi „zasadami moralnymi, jakich świat przedtem nie znał”, ale w pełni z nimi zgodnym. Innymi słowy: nie była stosowana wbrew Ewangelii, lecz – wręcz przeciwnie – właśnie z niej wynikała.

A wynikała przede wszystkim z owego dychotomicznego obrazu świata: ucieleśnione „zło”  należało zwalczać wszelkimi metodami, także przymusem. „Przypowieść o siewcy” jasno dawała do zrozumienia, co czeka tych, którzy nie uwierzą Jezusowi i nie „pójdą za nim”: mieli jako „chwast” spłonąć w „piecach ognistych”, rozpalonych przez „aniołów Pana” (Mt 13, 40 nn.). Czyż tak trudno zrozumieć, że nie wszyscy mieli dość cierpliwości, by czekać na owych zapowiedzianych aniołów i woleli takie „piece” rozpalić sami? Albo: w trosce o bliźnich uznawali za stosowne doprowadzić ich do „domu Pana” nawet z użyciem środków przymusu, jak to sugeruje opowieść o weselu, na które goście nie chcieli przybyć „po dobroci”, zawarta w Łk, 14, 16–24: „Wyjdź na drogi i między opłotki i zmuszaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony”. W tych okolicznościach przymus, przemoc i strach stawały się środkami zbawienia, stosowanymi słusznie wobec opornych, a to w ich własnym interesie, bo to wszak miało oszczędzić im strasznego losu „chwastów”. Ubi terror,  ibi salus, pisał Augustyn w jednym ze swych kazań, które przywołuje i Nixey (324, zob. także 323): „Gdzie przerażenie […], tam zbawienie. Ten, kto występuje przeciwko Imieniu, niech cierpi dla twego Imienia. O, miłosierna srogości”. Nixey konkluduje: „W ten sposób zostały położone intelektualne fundamenty pod tysiącletnią opresję teokratyczną”.

 

Odległe zwierciadło

 

Tym, co czyni książkę  Nixey lekturą tak fascynującą, jest nie tylko sama opowieść o przeszłości, zwykle w historiografii dość starannie skrywanej pod grubą warstwą hagiograficznego lukru, ale fakt, że ta opowieść staje się, i to może nawet bez woli autorki, jak pół wieku temu tak właśnie zatytułowana  sławna książka Barbary W. Tuchman o szaleństwach schyłkowego średniowiecza, „odległym zwierciadłem” naszej własnej współczesności, w której nie sposób nie dostrzec niepokojących analogii do dziejów wczesnego chrześcijaństwa, jak je opisuje Ciemniejący wiek – „opresja teokratyczna” to nie wszędzie tylko historia.

Bo też gdy dziś katoliccy duchowni wzywają do formowania oddziałów, mających „bronić kościołów”, gdy przed siedzibą abp. Jędraszewskiego formuje się szpaler krótko ostrzyżonych młodzieńców, gdy zakonnicy z Jasnej Góry organizują pielgrzymki i zloty „patriotycznych kibiców”, których zaangażowanie biskupi wychwalają potem  w homiliach świątecznych, trudno się oprzeć skojarzeniu z dawnymi „parabalani”, terroryzującymi starożytną Aleksandrię. A dawne umiłowanie i pragnienie męczeństwa, które stało się jednym z „mitów założycielskich” chrześcijaństwa, pobrzmiewa dziś – co prawda mocno fałszywymi tonami – w nieustannych skargach mediów katolickich na „prześladowania chrześcijan” we współczesnej Polsce, zamieszkanej ponoć przez niemal samych katolików. Także nieustanne poszukiwanie wrogów – z (chwilowego) braku lepszych mógł się stać takim wrogiem nawet bohater popularnej powieści dla młodzieży – przywodzi na pamięć ów tak zrośnięty z chrześcijaństwem obraz wiecznej  walki Dobra z czającym się wszędzie Złem.

Co więcej, Ciemniejący wiek odsłania w tych pierwszych wiekach chrześcijaństwa wiele zjawisk, które zwykle kojarzymy z najbardziej opresyjnymi ustrojami XX wieku, nazizmem i komunizmem: ideologiczny przymus, nadzór nad wszystkimi sferami życia, włącznie z tą najbardziej intymną, pogardę dla intelektu i nienawiść do krytycznego myślenia, pochwałę wszechobecnego donosicielstwa i bacznego obserwowania sąsiadów, jak do niego zachęcał św. Jan Chryzostom w Mowach przeciwko judaizantom i Żydom (302 ), metodyczne budzenie w ludziach najgorszych instynktów i emocji, szczucie jednych społeczności na drugie, połączone z obietnicą bezkarności, jeśli zbrodni, rabunków i gwałtów  dopuszczą się w imię nowej wiary, masowe palenie książek – choć Nixey uczciwie dopowiada, że okazjonalnie do takich incydentów dochodziło i wcześniej (239 n.) – łamanie charakterów i publiczne upokarzanie opornych:  „Czasem zakazane teksty trzeba było wyśledzić. W Bejrucie, tuż przed podpaleniem stosu książek, pobożni chrześcijanie przyszli do domu podejrzanego o posiadanie pism ‘nienawistnych wobec Boga’. Członkowie Kościoła zadeklarowali, że ‘pragną zbawienia i ozdrowienia jego duszy’, a także jej ‘wyzwolenia’. Weszli do środka, przejrzeli książki z biblioteki, przeczesali wszystkie pokoje. Ich poszukiwania zakończyłyby się fiaskiem, gdyby właściciel nie został zdradzony przez swojego niewolnika. Zakazane księgi odkryto w tajnym schowku w krześle. Mężczyzna, do którego należał dom – najwyraźniej wiedząc, z czym związane jest owo ‘wyzwolenie’ rzucił się na ziemię i zalewając się łzami, błagał, aby chrześcijanie nie oddawali go w ręce sprawiedliwości. Uniknął kary, ale musiał spalić książki. Jak odnotował z zadowoleniem Zachariasz: ‘Kiedy rozpalono ognisko, własnymi rękami rzucał magiczne księgi w płomienie i rzekł, iż dziękuje Bogu za to, że do niego przyszedł, aby wyzwolić go z niewoli i błędu demonów” (245 n.). Czy to nam czegoś nie przypomina? Bingo! Toż to „samokrytyka” w czystej postaci, w rodzaju tych, jakie uprawiano tak namiętnie w latach 50-tych w krajach realnego socjalizmu.

Te sceny z odległej starożytności układają się powoli, acz nieuchronnie w przerażający obraz pierwszej – i najtrwalszej – formacji totalitarnej, jaka powstała w Europie. Wszystkie kolejne będą zasadniczo jej bliźniaczymi siostrami, wypełniającymi ten sam zawsze schemat nieco innymi treściami.

I chyba właśnie dlatego, że Ciemniejący wiek nie tylko demaskuje tak ważne dla chrześcijaństwa „mity założycielskie”, ale i stawia nam przed oczy  wspomniane „odległe zwierciadło”, książka Nixey spotkała się z tak wrogą reakcją polskich środowisk katolickich. W takich wypadkach środowiska te działają zresztą według modelu wypracowanego już – m. in. w „Tygodniku Powszechnym” – wobec niepokornych teologów zachodnich: nie wchodzi się w kłopotliwą dyskusję, lecz próbuje zdezawuować niewygodną publikację jako „nienaukową”, „pełną szkolnych błędów”, a autora jako patentowanego niedouka. Nie inaczej jest i tym razem. Przemysław Piwowarczyk[6] ilustruje „nienaukowość” Ciemniejącego wieku takim oto przykładem: „Jednym z lejtmotywów książki jest teza o chrześcijańskiej odpowiedzialności za utratę większej części dziedzictwa antycznego, w tym literatury.Nixey obrazuje to następującym zestawieniem: ‘Augustyn komentarzami do psalmów zapisał ostatnią kopię O państwie Cycerona’.  […] Czytelnik pozwoli, że przyjrzymy się tym twierdzeniom dokładniej. Kodeks z przełomu IV i V w., zawierający De re publica Cycerona został zapisany ponoć Augustynowymi komentarzami do psalmów w VII lub VIII w. w italskim klasztorze w Bobbio (obecnie w Bibliotece Watykańskiej). Augustyn zmarł w 430 r., a zatem nie miał z tym nic wspólnego”.

Problem w tym, że fragmentu takiego w książce nie znajdziemy. Na stronie 29 czytamy mianowicie: „Komentarzami Augustyna do psalmów zapisano ostatnią kopię O państwie Cycerona”. Trudno oczywiście przypuścić, by recenzent tak ordynarnie fałszował cytaty, prawdopodobnie opierał się na jakichś materiałach rozesłanych przez wydawcę. Być może dopiero potem, podczas ostatniej korekty, ktoś zauważył ewidentny błąd tłumacza. W oryginale bowiem zdanie to brzmi: „A last copy of Cicero’s De re publica was written over by Augustine on the Psalms”. Niechlujstwo wydawcy sprzęgło się tu z lenistwem recenzenta i jego wolą „dokopania” za wszelką cenę nieprawomyślnej autorce. Odpowiedzialny recenzent założyłby, że to raczej mało prawdopodobne, by Nixey wyobrażała sobie, iż Augustyn osobiście wydrapywał tekst Cycerona z pergaminu i zapisywał go następnie własnoręcznie swoimi komentarzami do Psalmów. Sięgnąłby więc do – znajdującego się także w Sieci – oryginału. Kto wie, może zresztą sięgnął i zrozumiał inkryminowane zdanie równie błędnie jak tłumacz, ale ponieważ bardzo pasowało to do jego koncepcji recenzji, przyjął tłumaczenie z wdzięcznością.

Nie jest to zresztą jedyne potknięcie tłumacza. Bardzo nie lubię pisać źle o przekładach, ale w tym wypadku to nieuniknione, gdyż nie wszystkie przeinaczenia tekstu wydają się jedynie lapsusami. Na s. 48 tłumacz delikatnie „poprawia” autorkę: „[…] Pieniądze, bogactwa, status oraz myśl o życiu wiecznym (dość odległe od zdrowego rozsądku i dobroci zawartych w naukach Jezusa) […]. Nixey formułuje to nieco inaczej: „[…] The lure of money, wealth, status, as well as the thought of eternal life (quite apart from the sheer good sense and kindness of many of Jesus’s teachings) […]. To jednak różnica, czy coś jest obecne „w  naukach Jezusa” – w domyśle: w ogóle – czy jedynie w „wielu spośród nauk Jezusa”. Zwłaszcza że w dalszym ciągu swojej opowieści Nixey przywołuje niektóre fragmenty Ewangelii jako dowód, że przemoc i przymus, którymi później posługiwali się tak ochoczo chrześcijanie, miały swe korzenie już w nauczaniu samego Jezusa (zob. np. 323) Trudno też zrozumieć, dlaczego tłumacz podmienia na s. 200 cały cytat, dopasowując potem na własną rękę – i na siłę – tekst odautorski: „Jak zauważył z pewną wyższością jeden z hierarchów: ‘Bądź przezorny jak wąż, a prosty jak gołębica. Bądź trzeźwy jak Boży żołnierz’. Jak Boży żołnierz”. W oryginale: „As one bishop somewhat smugly observed, bishops were ‘the calmers of disturbances, and anxious for peace, except when even they are moved by some offence against God, or insult to the Church’, as Brown has observed. Except”.

Nixey wydaje się ortodoksom łatwym łupem: ma wprawdzie wykształcenie klasyczne, ale nie jest zatrudniona na żadnej uczelni. Nie posługuje się przy tym zwykłą w publikacjach akademickich, sztywną i suchą „ględźbą uniwersytecką”, co w oczach wielu jest gwarancją „naukowości” tekstu, lecz stylem żywym, nie wolnym całkowicie od pewnego emocjonalnego zaangażowania. Wydaje się zatem, że z wyżyn katedry uniwersyteckiej nietrudno się będzie z nią rozprawić. Pewnie trudniej byłoby na przykład ze Stephenem Greenblattem, jednym z najwybitniejszych znawców tamtej epoki, autorem m. in.  Wynalezienia nietolerancji[7], gdzie o pierwszych wiekach chrześcijaństwa można przeczytać z grubsza to samo co u Nixey. Albo z Charlesem Norrisem Chochranem, autorem klasycznej już rozprawy Chrześcijaństwo i kultura antyczna – wydanej notabene przez katolicki PAX –  w której uczony pisał m. in.: „Pismo De errore profanarum religionum [Firmicusa Maternus] dedykowane synom Konstantyna, jest prawdziwym podręcznikiem nietolerancji. Wygłaszając ‘wyrok Boga’ na pogaństwo, dzieło to ukazywało metodę prześladowania zwolenników dawnej wiary, niezmiernie podobną do sposobu, w jaki dawne wiary poprzednio prześladowały nową, i to w duchu jeszcze bardziej zaciekłym”[8].

Ciemniejący wiek Catherine Nixey to książka ważna i poważna, choć byłoby pewnie lepiej, gdyby w Polsce dostała się w ręce solidniejszego wydawcy. I nie dajmy się zwieść próbom jej skompromitowania jako dzieła amatorki i ignorantki. (Zresztą w krajach anglosaskich także część zawodowych badaczy starożytności przyjęła The Darkening Age życzliwie, choć oczywiście nie brakowało i krytyków – wydaje się, że linię podziału wyznaczały tu religijne poglądy autorów). A ważna i poważna przede wszystkim dlatego, że ma szansę wzbogacić dość jednostronną polską debatę wokół religii i Kościoła, na ogół zatrzymującą się trwożliwie przed refleksją nad chrześcijaństwem „jako takim” – wolno dyskutować o „błędach i wypaczeniach” katolicyzmu – podobnie jak kiedyś o „błędach i wypaczeniach” realnego socjalizmu – w nadziei, że niczym „dei ex machina” pojawią się wreszcie jacyś „dobrzy” biskupi i księża, ale pytanie o to, czy aby owe „błędy i wypaczenia” nie wynikają z samej istoty Ewangelii i powstałej na jej gruncie religii, wciąż jest pytaniem, którego stawiać nie wolno albo przynajmniej nie wypada. Nixey dowodzi, że to pytanie w istocie fundamentalne. I nieuchronne.

 

Catherine Nixey, Ciemniejący wiek. O niszczeniu świata klasycznego przez chrześcijan, przeł. Jakub Jedliński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



[1] Friedrich Schlegel,  Philosophische Lehrjahre: 1796 - 1806; nebst philosophischen Manuskripten aus den Jahren 1796 – 1828, w: Kritische Friedrich-Schlegel-Ausgabe KFSA), München–Paderborn–Wien–Zürich 1958 nn., 2. Abt., t. XVIII, Stuttgart 1963, s. 199.

[2] Walter Rehm, Griechentum und Goethezeit. Geschichte eines Glaubens, München 1952, s. 12.

[3] Ewa Wipszycka, Kościół w świecie późnego antyku, Warszawa 1994, s. 102

[4] Yuval Noah Harari, Sapiens. Od zwierząt do bogów, Kraków 2014, s. 262.

[5] Jan Parandowski, Refleksje,

[6] Przemysław Piwowarczyk, Przez historię po omacku, ZNAK 4/2023.

[7] Die Erfindung der Intoleranz. Wie die Christen von Verfolgten zu Verfolgern wurden, przeł. Tobias Roth, Göttingen 2019. Książka jest zapisem wykładów, które Greenblatt wygłosił na Uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem i o ile wiem, ukazała się tylko po niemiecku.  

[8] Charles Norris Chochrane, Chrześcijaństwo i kultura antyczna, przeł. Gabriela Pianko, Warszawa 1960, s. 253.


Komentarze

  1. Stanisław Obirek4.07.2023, 10:23

    Jako autor Posłowia do polskiego wydania byłem nagabywany przez „specjalistów”, którzy mi zarzucali propagowanie książki naukowo nierzetelnej i wręcz propagandowej. Jestem wdzięczny autorowi za wydobycie istoty przesłania „Ciemniejacego wieku”. Pamietam zgryźliwa recenzje Ks. M. Starowieyskiego ze wspomnianej książki E. Wpiszyckiej. Dziś nadal czytamy Wipszycka, a Starowieyski pozostaje popularyzatorem chrześcijańskich pobożnych mitów. Tak będzie i z krytykami Nixey.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za to wyczerpujące omówienie. Lektura już czeka, zaś na Pański tekst trafiłem dzięki wpisowi p. Obirka na blogu Wojciecha Szota. Szkoda potknięć redaktorskich, manipulacja cytatem to ju zupełnie szokujący zabieg. Szkoda, bo obniża wiarygodność, a taka książka jest w Polsce potrzebna. Często żeby przewietrzyć dom, trzeba łomem wyważyć drzwi i wybić szyby, nie wystarczy czekać aż rozeschną się deski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz. Książka rzeczywiście jest bardzo potrzebna i nawet w tym nie wolnym od niedociągnięć przekładzie warta lektury. Jak pisał Georg Christoph Lichtenberg: „Przerażająco nędzny musiałby to być przekład, który w oczach człowieka rozumnego, umiejącego w swej lekturze dostrzec to, co istotne i wielkie, nie zatrzymującego się zaś na pojedynczych wyrażeniach i sentencjach, zdołałby zepsuć książkę naprawdę dobrą”. A to właśnie książka „naprawdę dobra”.
      Żeby „przewietrzyć”, trzeba zrobić przeciąg. Tymczasem u nas ledwie uchylono okna. Nixey namawia, by otworzyć je szerzej.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty