Dysputy z profesorem L., czyli eksperymentowanie z ideami

 


Johann Ludwig Strecker, Georg Christoph Lichtenberg 


Georg Christoph Lichtenberg (1742–1799), niemiecki fizyk, profesor uniwersytetu w Getyndze, uważany za jednego z klasyków europejskiego aforyzmu, nic nie wiedział o tym, że przez całe dorosłe życie pisał właśnie „aforyzmy”. Owszem, chciał takowe pisać ale, wyłącznie „aforyzmy o fizyce” – mianem „aforyzmu” określano wówczas krótki, zwarty tekst poświęcony jakiemuś wybranemu zagadnieniu naukowemu. Niektóre z tekstów, zawartych w jego Brulionach, zeszytach z osobistymi, niepublikowanymi za życia notatkami,  sprawiają wrażenie takich właśnie krótkich szkiców naukowych, ale większość to zapiski o zupełnie innym charakterze, luźne przemyślenia, na bardzo różne tematy. Wybory tych zapisków, publikowane dziś często w niewielkich tomikach zatytułowanych Aforyzmy, powstają w ten sposób, że ich wydawcy wydłubują z większych tekstów pojedyncze zdania, przypominające aforyzmy Françoisa de La Rochefoucauld, Stanisława Jerzego Leca, Gabriela Lauba czy Wolfganga Eschkera.

Jakkolwiek je nazwiemy, zapiski Lichtenberga to do dziś lektura fascynująca, a tym, co w nich najbardziej intrygujące, to oryginalność myśli, zaskakujące skojarzenia, wola myślenia samodzielnego, pod prąd, wbrew utartym schematom, czyli – jak nazywał to sam autor – „eksperymentowania z ideami”. Zdumiewa, jak dobrze te notatki się zestarzały: nawet jeśli nie bardzo mamy ochotę z niektórymi się zgodzić, to przecież wciąż pobudzają nas samych właśnie do myślenia samodzielnego, krytycznej refleksji nad „oczywistymi oczywistościami”, podążania własnymi drogami, do – jak to określił zafrapowany Lichtenbergiem Schopenhauer – „myślenia dla samych siebie”.

Lichtenberg był zdania że każdy „przynajmniej raz jeden w roku bywa geniuszem”. Bardzo optymistyczna to i pochlebna wizja homo sapiens, ale jak każda wizja optymistyczna i pochlebna może budzić wątpliwości. Jednak nawet jeśli takim geniuszem bywa się znacznie rzadziej, albo nawet jeśli nie ma się wielkiej szansy, by zostać nim choć raz w życiu, to przecież nie zwalnia to z obowiązku samodzielnego przemyślenia różnych spraw, nawet tych najważniejszych i najpoważniejszych, w których może nazbyt często wolimy podążać tropem innych – nie zwalnia z obowiązku samodzielnego „eksperymentowania z ideami”.

Poniższe zapiski to krótkie szkice, wyprowadzone niejako z „aforyzmów” Lichtenberga, ale czasem próbujące z nimi „eksperymentować”, zapewne nie zawsze zgodnie z jego intencją.  Nie każdy eksperyment musi być przy tym eksperymentem udanym. Ale każdy może być użyteczny – w ostateczności jako zły przykład.

Część cytowanych „aforyzmów” Lichtenberga pochodzi z tłumaczonego przeze mnie ich zbioru, wydanego przez wydawnictwo słowo obraz/terytoria: Georg Christoph Lichtenberg, Pochwała wątpienia. Bruliony i inne pisma, (Sudelbücher), Gdańsk 2005.

Część to zapiski, które nie znalazły się w tamtej edycji, tłumaczone na potrzeby niniejszych szkiców, a będące owocem ponownej lektury Sudelbücher  i innych tekstów Lichtenberga. Bo Lichtenberga w każdym wieku czyta się nieco inaczej i na inne rzeczy zwraca w nich uwagę.

 

* * *  

Istnieją mody i obyczaje, które praktykowane bywają zaledwie tydzień, inne żyją przez miesiące albo przez lata, liczne zaś, pod nazwą szablonu,  przez wieki, jeszcze inne, których przyczyna tkwi głębiej, mogą przetrwać tysiąclecia. Być może wszystko, co wiemy teraz o ludzkich zdolnościach, jest wciąż jeszcze niewielkim kręgiem, w którym zamykają nas względy polityczne i religijne, fałszywa pokora wobec starożytności i wychowanie ukierunkowane na jakiś urojony cel.

(1780)

 

To uwaga dość zagadkowa i wieloznaczna, ale każe się przecież zastanowić nad naszym postrzeganiem procesów dziejowych. A przede wszystkim oduczyć dosłownego rozumienia „wielkich opowieści”, z których te procesy wyrastają. Powinniśmy raczej szukać zawsze owej „tkwiącej głębiej przyczyny”, bo to ona jest tu naprawdę istotna, nie „mody” i „obyczaje”, które często są tylko jej emanacjami, zewnętrzną warstwą skrywającą prawdziwą mechanikę historii, wytwarzającą „szablony”. 

Może jedną z takich głębiej tkwiących przyczyn jest nasz instynkt stadny, podświadomie nurtujące zoon politikon pytanie, jak utrzymać spójność stada, spójność coraz większych liczebnie społeczności, bo taka spójność daje przewagę nad innymi stadami. A „względy polityczne i religijne, fałszywa pokora wobec starożytności i wychowanie ukierunkowane na jakiś urojony cel” wciąż uniemożliwiają nam docieczenie owej prawdziwej przyczyny, każąc nam skupiać się na „obyczajach”, ich podtrzymywaniu albo zwalczaniu. W konsekwencji często zachowujemy się jak ci Tuwimowi mieszczanie, którzy wszystko widzą osobno: „że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo....”.  Dajemy się nabrać na konflikty między „szablonami” wyrosłymi z tych „wielkich opowieści”, podczas gdy tak naprawdę w każdym chodzi o to samo: o utrzymanie nas w dyscyplinie i skłonienie do działań pozostających często w rażącej sprzeczności z naszymi indywidualnymi potrzebami i interesami. Na dodatek łatwo przeoczyć wówczas moment, w którym „szablon” przestaje pełnić swoją funkcję, w którym czynnik integrujący stado, zaczyna je, przeciwnie, dezintegrować. 

Novum oświeceniowej, postchrześcijańskiej Europy polegało na tym, że spróbowała ona z tym stadnym myśleniem zerwać. Odkryła człowieka jako jednostkę nie tylko „koruptybilną”, ale i „perfektybilną” – dwa ulubione pojęcia Lichtenberga –  której można dać więcej swobody. To odkrycie spowodowało jej rozkwit, a teraz może sprowadzić na nią nieszczęście i zagładę.

Bo inne stada mają je wciąż jeszcze przed sobą.

 

 * * * 

Prawda jest tylko jedna, nieskończona jest za to liczba snów i marzeń.

(1785)

 

Bardzo dziwne to stwierdzenie, a przede wszystkim zaskakująco mało „lichtenbergowskie”. Bo to przecież Lichtenberg zalecał nieustającą intelektualną czujność wobec wszelkich prawd: „Nie plećcie głupstw. Czegóż chcecie? Jeśli nawet gwiazdy stałe nie są stałe, to jak możecie mówić, iż jakakolwiek prawda istotnie jest prawdziwa?” Wątpić należy we wszystko, nawet w to, że  „dwa razy dwa jest cztery”. Wobec prawd, zwłaszcza tych największych, fałszowanych częściej niż drobne, „fenigi prawdy”, wskazana jest programowa nieufność: „We wszystkim stawiać sobie pytanie: Czy to aby prawda? A potem poszukiwać argumentów, które sprawiają, że ma się powód sądzić, iż to nieprawda”.

Pamiętam, jak przed laty w refektarzu klasztoru dominikanów w Krakowie spotkali się Profesorowie Józef Tischner i Jan Woleński, by debatować nad pytaniem, czym jest prawda. Zbiegł się gęsty tłum żądny igrzysk, bo wszyscy mieli nadzieję, że uczeni mężowie – jak to katolik z ateistą – wezmą się za łby ku uciesze publiczności. Ale nic z tych rzeczy! Profesorowie – jak to profesorowie – prawili wyszukane komplementy moderującej ich dysputę Pani Małgorzacie Niezabitowskiej i sobie nawzajem, chytrze omijając wszystkie tematy, które mogłyby zaowocować poważniejszą kontrowersją. Zachowywali się trochę tak jak wielkie armie w czasach Wallensteina, które wykonywały skomplikowane manewry, zbliżały się do siebie i od siebie oddalały, ale zawsze w taki sposób, by uniknąć bezpośredniego zwarcia, bo jego rezultat pozostawał niepewny, a konsekwencje przegranej mogły być dramatyczne.

Wśród publiczności dostrzegłem także młodego dominikanina, który głośno – a nawet chyba z pewną ostentacją – wyrażał swoje zadowolenie, że oto dyskusja o „prawdzie” przyciągnęła tylu ludzi. Ton głosu i wyraz twarzy duchownego nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że on sam czuje się już beatus possidens Prawdy i raduje go widok tych, którzy tę jego Prawdę przyszli poznać, bo przecież innej nie ma i być nie może – Prawda jest „tylko jedna”.

Radość młodego zakonnika nie była chyba całkiem przypadkowa. Można by zaryzykować tezę, że przekonanie o „jedyności” prawdy wniosło do europejskiej kultury umysłowej właśnie chrześcijaństwo. Steven Greenblatt w swoich wykładach frankfurckich poświęconych „wynalezieniu nietolerancji” zauważa: „Do monoteizmu i uniwersalizmu chrześcijaństwo dodało pewną właściwość obcą zarówno tradycji pogańskiej, jak i żydowskiej, a mianowicie oddanie jednej jedynej, absolutnej, wolnej od jakichkolwiek pęknięć doktrynie”. Nie przypadkiem odstępstwa od tej doktryny nazwano „herezjami” Słowo „herezja” wywodzi się z greckiego hairesis, co oznacza „wybór”, „decyzję”. Greenblatt dodaje: „Właśnie tę wolność wyboru wraz z przynależnym do niej poglądem, że mogą istnieć – jak w Midraszu albo w rozmaitych filozoficznych szkołach greckich – różne, konkurujące ze sobą stanowiska, teologiczny absolutyzm zdecydowanie odrzucał. Miejsce wyboru zajmowała teraz jedna prawda i towarzysząca jej nieubłagana wola wytępienia wszelkiej wiary fałszywej”.

No bo skoro prawda jest tylko jedna, „snów i marzeń”, zaś nieskończenie wiele, i skoro tak się szczęśliwie składa, że tę prawdę posiadamy akurat my, to spoczywa na nas nie tylko obowiązek przekazania jej wszystkim innym, ale i powinność unieszkodliwienia tych, którzy nie potrafią albo nie chcą jej pojąć, zatruwając świat swoimi rojeniami. Chrześcijaństwu udało się na długie wieki przeforsować tę jedną „Prawdę” i wyeliminować praktycznie z gry jej konkurentki. Później okazało się, że ta prawda daje się jednak podzielić na prawdy cząstkowe, których zwolennicy gotowi są mordować się nawzajem z takim samym zapałem, z jakim kiedyś posiadacze jednej Prawdy mordowali obrońców „snów i marzeń”.  A gdy „Prawda” chrześcijaństwa w ogóle zaczęła tracić na wiarygodności, pojawiły się nowe „jedyne prawdy”, broniące swojej „jedyności” z taką samą energią, z jaką niegdyś apologeci chrześcijaństwa bronili jedyności swojej – precedens został wszak uczyniony. Nie wszystkim się to podobało. Nowe „jedyne prawdy” wciąż obecni na rynku reprezentanci tej pierwszej uznali, rzecz jasna,  za pozbawione wszelkiej legitymacji i zdrożne naśladownictwo ich religii uprawiane przez politykę:  „[…] To sekularyzacja życia – wywodził Eric Voegelin w swoich sławnych Religiach politycznych   którą niosła ze sobą idea humanizmu, była właśnie glebą, na której mogły dopiero wyrosnąć antychrześcijańskie ruchy religijne jak narodowy socjalizm”. W „religiach politycznych” chętniej widziano nieprawe konkurentki niż uzdolnione uczennice.

Tymczasem tu i ówdzie nieśmiało zaczął kiełkować pogląd nowy: Hans Blumenberg zauważył, że nowożytność rozpoczyna się z chwilą odkrycia, że prawda jest w istocie mocno przereklamowana, a co więcej, nie jest właściwie do niczego potrzebna, bo wystarczy nam… prawdopodobieństwo. I rzeczywiście: w praktyce poruszamy się przecież nieustanie w sieci prawdopodobieństw. Równania Newtona wcale nie są, jak tego dowiódł później Einstein, „prawdziwe”, a jedynie „prawdopodobne”, to znaczy opisują świat prawidłowo, ale tylko  w pewnych okolicznościach, dość jednak częstych, są zatem tylko jakimś przybliżeniem rzeczywistości. Być może takim przybliżeniem okaże się kiedyś również E = mc2. Jakkolwiek by było, to pogląd zdecydowanie zdrowszy i bezpieczniejszy, bo za prawdopodobieństwo niewielu jest skłonnych umierać, co oznacza w konsekwencji, że również niewielu będzie gotowych za nie zabijać. A skoro prawdopodobieństwo wystarczy, by polecieć na Księżyc i na inne ciała niebieskie, na naszej Ziemi zaś odpalić bombę atomową, i to całkiem sporą, to po co nam właściwie jeszcze „prawda”?

Wielkich Prawd pewnie już nie potrzebujemy, ale te małe, „fenigi prawdy”, wciąż pozostaną nam niezbędne. Bo prawda o tym, ile mieszkań posiada kandydat na jakiś urząd i czy gotów jest podać ich właściwą liczbę, wciąż będzie jedna. W przeciwieństwie do liczby „snów i marzeń”, którymi próbuje się zagłuszyć ewentualną błędną na to proste pytanie odpowiedź. 

 

 * * * 

W sporej części krajów, które kiedyś nazywano wielką Grecją, ludzie noszą teraz miano chrześcijan, w istocie jednak wcale się nie zmienili, a od czasu kiedy żyli tam ślepi ze szczętem poganie Platon i Cyceron, stali się zapewne ludźmi znacznie gorszymi.

(1786)

 

Czy chrześcijaństwo uczyniło ludzi „znacznie gorszymi”? Obowiązująca nad Wisłą – i nie tylko nad Wisłą –  wizja historii jest oczywiście zupełnie inna. Zwłaszcza niektórzy ateiści gotowi są nawet na męczeńską śmierć (oczywiście cywilną) w obronie przekonania, że choć Jezus z Nazaretu zapewne ani nie był synem dziewicy, ani nie zmartwychwstał, to przecież jego przesłanie wyniosło ludzkość na nieznane wcześniej wyżyny moralności:  „W momencie zaistnienia  chrześcijaństwa – pisał „laicki papież kultury włoskiej” Benedetto Croce – ożywiła się świadomość moralna, doznała uniesienia i wstrząsu, przyjmując nową postać, którą znaczyły teraz żarliwość, a zarazem ufność, połączone z poczuciem zawsze czyhającej pokusy grzechu oraz z mocą przeciwstawienia się jej zawsze i jej przezwyciężenia, świadomość pokorna i dumna, w pokorze odnajdująca radość, a w służbie Panu pogodę ducha i spokój”.

Że co? Że wojny religijne, nieznane starożytności,  prześladowania, że inkwizycja, że Ciemności kryją ziemię – no, tak, tak, tak, nikt temu nie przeczy, ale przecież – po pierwsze to było dawno temu, a po drugie… To wszystko nie dlatego, powiadają apologeci, że staliśmy się chrześcijanami, ale dlatego że staliśmy się nimi za mało. „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci – ogłosił Leszek Kołakowski – aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa, i nic bardziej nam nie przystoi, jak wstydzić się, że tak niewielu jest (jeśli w ogóle są), co temu wezwaniu umieją sprostać”.

Czy kiedyś mu sprostamy? Staniemy się chrześcijanami naprawdę? Żydzi czekali i czekają na Mesjasza, katolicy na dobrego papieża, który wraz z dobrymi  biskupami i dobrymi księżmi zaprowadzi katolicyzm „z ludzką twarzą”. Kiedy to nastąpi? W latach osiemdziesiątych krążył w Polsce taki oto dowcip: „Pytanie: Jaki jest najlepszy ustrój na świecie? Odpowiedź: Komunizm. – ???!!! – No tak, trzeba tylko jakoś przetrwać pierwszych 1000 lat”. Z chrześcijaństwem przetrwaliśmy już dwa razy dłużej…

Piszę to w przededniu konklawe. Czy nowy papież przybierze imię Aleksander, ale nie na cześć niesławnej pamięci Aleksandra VI, Rodriga Borgii, lecz pamięci jak najchwalebniejszej Aleksandra  Dubčeka, jedynego sprawiedliwego wśród komunistycznych genseków, któremu zamarzył się obdarzony „ludzką twarzą” komunizm? Cóż… Jeśli zdecyduje się na inne imię i inną drogę, to przecież nic straconego. Kiedyś nadejdzie przecież następne konklawe, a wtedy… A potem kolejne… Skoro już przetrwaliśmy te dwa tysiące lat, to i tak najgorsze mamy przecież za sobą. 

 

* * * 

W gabinecie osobliwości króla Francji znajduje się teraz pewna małpa, różniąca się od wszystkich innych małpich gatunków nader urodziwym nosem, bardzo podobnym do ludzkiego. Pisarz, od którego zaczerpnąłem tę wiadomość, jest zdania, że owa małpa przez to swoje podobieństwo do człowieka stanowi prawdziwe upokorzenie dla dumy tegoż. To jednak nie ma wielkiego znaczenia, dopóki małpy, nawet gdyby posiadały nosy watykańskiego Apolla, nie umieszczają ludzi w swoich gabinetach osobliwości.

(1788)

 

Przyzwyczailiśmy się do tego, że to my, ludzie, tworzymy rozmaite gabinety osobliwości, ogrody zoologiczne, akwaria i parki safari, w których ku naszej uciesze trzymamy rozmaite stworzenia, postrzegane jako niższe, a zatem takie, które winny nam służyć – nie tylko jako pożywienie, ale i źródło rozrywki. Co prawda już Montaigne podejrzewał, że różnice dzielące człowieka od zwierzęcia nie są tak wielkie, jak czasem mogłoby się wydawać, ale rzeczywiście: jak dotąd, nasi „bracia mniejsi” nie  zamykają nas w gabinetach osobliwości, choć niekiedy w ogrodach zoologicznych wodzące za nami wcale nie bezmyślnym wzrokiem  szympansy każą zadać sobie  niepokojące pytanie, kto z kogo w tym teatrze ma więcej radości. Z pierwszych odwiedzin w krakowskim ZOO – pod koniec lat 60tych ubiegłego wieku – najlepiej zapamiętałem napis umieszczony przed klatką z gorylem: „Zachowuj się tak, by nie było wątpliwości, po której stronie znajduje się małpa”. Najwyraźniej czasem takie wątpliwości się pojawiały.

Ale fakt jest faktem: to my na tej Ziemi rozdajemy karty. Czy tak będzie zawsze? W czasach Lichtenberga inny scenariusz był słabo wyobrażalny, ale spostrzeżenie zapisane przezeń w jednym z Brulionów warto potraktować jako przestrogę uniwersalną:  „Amerykanin, który odkrył Kolumba, dokonał bardzo niedobrego odkrycia”. Mnożą się ostrzeżenia przed Sztuczną Inteligencją, która być może kiedyś zawładnie Ziemią tak samo, jak zrobił to homo sapiens, a wówczas, sprowadziwszy człowieka do parteru i wytrzebiwszy większość z nas, stworzy jakieś rezerwaty, w których znajdą się resztki naszego gatunku. Może nawet pozwoli tym niedobitkom prowadzić kasyna gry, jak biali pozwolili  to czynić Indianom w Ameryce Północnej.

Wówczas okaże się, jak niesłuszne było nasze przekonanie, że to człowiek jest „koroną Stworzenia”. No bo niby dlaczego miałby być? Może Spinozjańskiemu Bogu, Goetheańskiej Naturze, Heglowskiemu Duchowi zależy wyłącznie na tym, by swoją zdolność myślenia, świadomość, skupić w jednym, możliwie niewielkim ośrodku i jest Jej/Mu całkiem obojętne, czy nośnikiem tejże będzie organiczny mózg czy elektroniczna maszyna. Oczywiście: maszyna nie może „wyewoluować” tak, jak wyewoluował ludzki mózg. Co ciekawe, Lichtenberg, choć „ewolucja” była wówczas jeszcze tylko pewną intuicją, przeczuł sam problem: „W zwyczajne ludzkie rozważania na temat istoty, która zrodziła świat, miesza się najwyraźniej wielka ilość nabożnego i obcego filozofii głupstwa. Okrzyk: «Cóż to musi być za istota, która to wszystko uczyniła!» niewiele jest mądrzejszy niż wołanie: «Cóż to musi być za kopalnia, z której wydobyto Księżyc!» Albowiem najpierw należałoby zapytać, czy świat w ogóle został stworzony, potem zaś, czy istota, która go stworzyła, byłaby w stanie stworzyć mosiężny repetier. To znaczy stopić mosiądz, przekuć w blachę, podzielić ją na kółka, a następnie je oszlifować. Nie sądzę, tego dokonać może jedynie człowiek”.

I być może do tego był Naturze potrzebny – „brakujące ogniwo” między małpą a Sztuczną Inteligencją.

 

* * * 

Lekkomyślność jednej klasy naszych rodaków zaostrza z pewnością bystrość innych.

(1790)

 

„Polaryzacja”, jak wszystko na to wskazuje, nie jest wcale wynalazkiem naszej współczesności. Jednak dziś, w czasach wciąż jeszcze w miarę wolnych wyborów, lekkomyślność jakiejś klasy obywateli może mieć skutki znacznie bardziej dramatyczne niż za czasów monarchii, nawet monarchii konstytucyjnych, kiedy ci obywatele nie mieli na ogół wiele do gadania, niewiele więc byli w stanie tą swoją lekkomyślnością zepsuć. 

Z drugiej strony polaryzacja wydaje się zjawiskiem w gruncie rzeczy naturalnym, a wręcz niezbędnym. Przeciwieństwa, napięcia między biegunami są w istocie siłą napędzającą świat, wojna – zauważono już wieki temu – jest „ojcem  wszech rzeczy”. Yin i yang, diabeł, który wedle słów Mefistofelesa okazuje się „tej siły cząstką drobną, co zawsze pragnie zła i zawsze stwarza dobro”, czyli, jak Goethe napisze gdzie indziej, depcze miech organów, na których gra Pan Bóg. „Good is Heaven. Evil is Hell“, konstatował William Blake, ale: „Evil is the active springing from Energy“. Można tak w nieskończoność.

Dlatego modne dziś, wręcz rytualne narzekanie na „polaryzację społeczeństwa”, czy „zmęczenie duopolem” to nonsens czystej wody. (Ciekawe skądinąd, że najbardziej „zmęczony tym duopolem” jest Drugi Obywatel RP, który swoją pozycję temuż właśnie duopolowi zawdzięcza). Niespolaryzowane jest społeczeństwo Korei Północnej, z czego dla jej obywateli nie wynika wiele dobrego. Z młodości pamiętam hasło „moralno-politycznej jedności Narodu”, ukute w Gierkowskiej Polsce, które oznaczało po prostu, że „przewodzi Partia”, jak to głosiły hasła wypisywane wielkimi literami w różnych miejscach. Także ewangeliczne ut unum sint nie wróżyło słuchaczom niczego dobrego, bo wiadomo, co Przypowieść o Siewcy  obiecywała tym, którzy z tego unum chcieliby się wypisać. Coraz więcej w świecie sił, które „polaryzację” chciałyby zastąpić taką właśnie „jednością moralno-polityczną”, skrojoną  naturalnie  wedle ich własnych gustów i pomysłów, więc się tą paskudną „polaryzacją” cieszmy, póki możemy.

Najbardziej chyba rozpowszechniona polaryzacja społeczna to, być może, ta opisana przez Leszka Kołakowskiego pod postacią „kapłana” i „błazna”. Jedna część każdej społeczności, chce by wszystko pozostało, jak było, druga chce wszystko zmienić. Ta pierwsza sądzi, że Wiek Złoty już był i trzeba robić wszystko, by do niego wrócić, a przynajmniej nie pogarszać stanu rzeczy, ta druga, że jest on dopiero przed nami. Czasem pojawiają się jeszcze tacy, którzy jak książę Salina proponują rozwiązanie kompromisowe: chcieliby wszystko zmienić, aby wszystko pozostało po staremu.

Świat oczywiście się zmienia, raz szybciej, raz wolniej. Niekiedy w następstwie gwałtownych rewolucji, przed którymi przestrzegał Paweł Jasienica, posługujący się w swym opisie historii metaforą zardzewiałego mechanizmu zegarowego, który zacinając się i okrutnie zgrzytając, jakoś jednak działa i posuwa sprawy naprzód, a nieszczęście zaczyna się wtedy, gdy ktoś wpada na pomysł jego szybkiej i radykalnej naprawy. Tu znów warto wsłuchać się w Lichtenberga: „[…] Nie należy burzyć budynku, który jest trochę niewygodny, narażając się przez to na większe jeszcze niewygody. Należy czynić niewielkie ulepszenia”.

Polaryzacja nie jest zatem niczym złym, jest czymś oczywistym i płodnym, tak jak oczywiste jest, że postrzegana z żabiej perspektywy, przypomina rażącą niekiedy nasze poczucie estetyki kłótnię w rodzinie, w której mama zarzuca tacie lekkomyślność, lenistwo, głupotę, rozrzutność, tata mamie nie może darować, że „zupa była za słona”, dzieci zaś głośno domagają się podwyżki kieszonkowego. To właśnie zgrzyt tego mechanizmu, wspomnianego przez Jasienicę.

Jak jednak rozstrzygnąć, która „klasa naszych rodaków” ma w danym momencie rację? Czy jest jakiś sposób, by tę Lichtenbergowską „lekkomyślność” i „bystrość” zdefiniować? Pewnym kryterium mógłby tu być stosunek do wolności – niezbędnego warunku wstępnego funkcjonowania współczesnych społeczeństw w ogóle. Słuszne wydaje się niekiedy podejrzenie, że klasie „lekkomyślnej” na tej wolności nie bardzo zależy i chciałaby się jej wyzbyć, zamienić ją na przykład na „bezpieczeństwo” – najczęściej urojone. „Wolność” nie jest jednak pojęciem jednoznacznym. Zauważmy, że „rewolucja konserwatywna”, której celem jest – tak się przynajmniej wydaje jej przeciwnikom i „na zdrowy rozum” – drastyczne ograniczenie właśnie wolności, dokonuje  się w imię tejże. Tyle że „rewolucjoniści konserwatywni” mają tu na myśli przede wszystkim wolność niepłacenia podatków i trzymania w szufladzie rewolweru – którym niestety może posłużyć się także latorośl „wolnościowca” w celu wyjaśnienia szkolnych nieporozumień. Niektórym spośród „rewolucjonistów konserwatywnych” chodzi też zapewne o tzw. wolność prawdziwą, o której sporo pisali Jan Paweł II i ks. Tischner. Trudno te perspektywy pogodzić: dla liberała wolność, o której mowa w Centesimus annus, to autorytaryzm katolicki, zarządzany przez biskupów, dla tych ostatnich z kolei wolność liberała to – również zgodnie z ową encykliką – „ukryty totalitaryzm”. Tak zwanymi pojęciami nieostrymi można manipulować do woli.

W sporach tego rodzaju nie ma przy tym żadnej szansy na znalezienie bezstronnego rozjemcy. Lichtenberg:  „Wszelka bezstronność jest czymś sztucznym. Człowiek zawsze jest stronniczy, i bardzo zresztą słusznie. Nawet bezstronność jest stronnicza. Wywodził się ze stronnictwa Bezstronnych”. Konflikty rozstrzyga się albo przemocą, albo – w społecznościach bardziej cywilizowanych – kartką wyborczą, co naturalnie  samego sporu nie usuwa. A „klasa”, która akurat przegrała, dyszy żądzą zemsty. I oczywiście uważa drugą połowę rodaków za skrajnie „lekkomyślną”.

Ulubionym argumentem jest w takich wypadkach zarzut, że ta „lekkomyślna klasa” wcale nie idzie za głosem własnych przekonań, lecz daje się manipulować jakimś innym, tajemniczym i ukrytym siłom, niekiedy zwanym dość paradoksalnie siłami „określonymi” albo nawet „wiadomymi”. Strajkujący w latach osiemdziesiątych robotnicy wedle ówczesnej propagandy tak naprawdę wcale nie byli przeciwnikami partii komunistycznych, bo przecież było niemożliwe, by występowali przeciwko własnym interesom, realizowanym najlepiej przez te właśnie partie, nazywające się często nie inaczej jak „robotniczymi”. Ulegali jedynie – „lekkomyślnie” – wrogim podszeptom Wolnej Europy i rozmaitych „politykierów”. Jeszcze przed wyborami w czerwcu 1989 roku niejaki pan Barański z Dziennika Telewizyjnego wypytywał „przypadkowych przechodniów”: „Głosuje pan zgodnie z własnym wyborem czy tak jak kazali?” Ten „własny wybór”  oznaczał oczywiście głosowanie na PZPR. Argument ten powrócił niespodziewanie całkiem niedawno, kiedy to zdaniem duchowych synów pana Barańskiego z „Wiadomości” TVP przeciwnicy PiS-u wcale nie byli w gruncie rzeczy przeciwnikami PiS-u, bo przecież to on ofiarował Narodowi „500 plus” i w ogóle pragnął mu przychylić nieba, a jedynie – znów „lekkomyślnie” – dawali posłuch wrogim namowom TVN, Gazety Wyborczej i Tuska. To zatem bardzo stara technika manipulacji: „Twoje poglądy są tak naprawdę twoimi poglądami, jeśli są zarazem naszymi poglądami. Jeśli nie, zostały ci, biedne dziecko, podsunięte przez kogoś innego, a ty byłeś zbyt mało rozgarnięty i zbyt lekkomyślny, by to zauważyć”. Zwolennicy strony przeciwnej nie pozostawali dłużni adwersarzom, dziwiąc się, jak można dać sobie wciskać taki kit, jaki swoim słuchaczom wciskało Radio Maryja,  a swoim widzom „TVPiS”. 

Jeszcze raz: Kto jest zatem „lekkomyślny”, a kto „bystry”? Jakimś testem, choć bardzo nieprecyzyjnym, byłoby tu posiadanie tego, co określa się czasem zdolnością „krytycznego myślenia”. To jednak kolejne pojęcie bardzo nieostre. Pomocna może nam tu być wszakże znów definicja samego Lichtenberga: krytyczne myślenie to jego zdaniem nic innego jak zdolność oswojenia się z przekonaniem, że „wszystko może być inne, niż to sobie wyobrażamy”. A obejmuje to także nasze najświętsze pewniki, nie wyłączając uwielbienia dla naszych idoli.

Trzeba postawić pytanie, kto jest, a kto nie jest zdolny do krytyki własnych bożków, przywódców i przewodników, a przede wszystkim  własnych aksjomatów i wiar. „Wierzyć  – definiuje celnie Krzysztof Pomian – to uznać jakiś przedmiot mowy za rzeczywisty tylko dlatego, że uznał go za taki inny podmiot jednostkowy lub zbiorowy, który daje temu wyraz słownie lub czynnie i który jest dla tego, kto wierzy, gwarantem realności tego przedmiotu, autorytetem”. I tu „błazen” będzie miał na ogół przewagę nad „kapłanem”, bo błazenada z samej swej istoty jest sprzeciwem wobec autorytetów, kapłaństwo zaś  – również ze swojej istoty – osadzone jest zawsze w pewnej hierarchiczności, w gotowości ślepego podporządkowania się autorytetom. „Błazen” jest z natury wywrotowcem, „kapłan” ze swej natury – czcicielem.

Ale… Społeczności rządzone przez błaznów bywają równie nieszczęśliwe jak te pozostające pod panowaniem kapłanów. Ogarnięty rewolucyjnym terrorem Paryż jest miejscem co najmniej tak samo – a może nawet bardziej – odrażającym jak Kalwińska Genewa. Współcześnie przedsmak takich błazeńskich  rządów daje „polityczna poprawność” i cancel culture.

Strzeżmy się nie tylko kapłanów, strzeżmy się także błaznów, którzy marzą o tym, by zostać kapłanami.

 

* * * 

Wielki spektakl narodu wymaga często, by móc się rozwijać, odegrania ról, które w istocie przyzwoity człowiek wahałby się przyjąć, a jeśli nawet nie ustanowienie prawa, to przecież jego przygotowanie potrzebuje nierzadko ludzi, których pięćdziesiąt lat później na mocy tegoż prawa by powieszono. Tak było zawsze, historia dostarcza nam jedynie budowli, brudne rusztowania, niezbędne do ich wzniesienia odrzuca.

(1791)

 

W tej sentencji fundamentalne znaczenie ma przydawka. Na taką wyrozumiałość publiczności może liczyć tylko wielki spektakl historii, nie dość „wielkie”, napędzane małostkowością – a przynajmniej tak mogłoby się czasem zdawać na pierwszy rzut oka – oceniane bywają surowiej. Kolonizacja Afryki i Azji przez Europę jest dziś przedmiotem potępień  i krytyk formułowanych przez  politycznie poprawnych komentatorów historii, bo jej sprężyną była często zwykła chciwość, pozbawione wszelkiej „wielkości” geszefciarstwo. Choć to geszefciarstwo przynosiło czasem rezultaty cywilizacyjnie wręcz przełomowe. Jak przypuszczał Lichtenberg,  „kosmografowie nigdy nie znajdą Przejścia Północno-Zachodniego, ale znajdą je handlarze futer”.

Inaczej rzecz się ma ze spektaklami, które – tu znów tak się przynajmniej wydaje – służą budowaniu czegoś bezinteresownie, a przynajmniej niematerialnie „wielkiego”. Hucznie i zadziwiająco zgodnie obchodziliśmy 1000-lecie koronacji Bolesława Chrobrego, wyrażając głośno  dumę z faktu, że trafił nam się taki rodak jak pierwszy polski król. Padło mnóstwo podniosłych słów, dyskretnym milczeniem pominięto zaś tych wszystkich, którym ów kazał wyłupić oczy, choć za taki zabieg dziś, nawet jeśli by nikogo nie powieszono, to przecież każdego zapakowano by na kilka lat do więzienia. Ale  to było dawno, powie ktoś. Fakt, było. Poza tym, dorzuci ktoś inny, tak się wtedy załatwiało spory dynastyczne. Dziś jednak na przedawnienie nie zawsze można liczyć. Nie wypominano też Bolesławowi zbyt głośno zgwałcenia pewnej księżniczki, bo to w końcu też nie odstawało od ówczesnych obyczajów, zwłaszcza wojennych. A przecież nie brak dziś i takich, którzy o pedofilię oskarżają króla Dawida i Mahometa, choć wówczas uprawiane przez nich praktyki erotyczne nikogo nie szokowały. Notabene o pedofilię oskarżyliby pewnie i Lichtenberga, który akurat w tej materii też miał to i owo za uszami.

„Wielkość”, nawet w złu, okrucieństwie i zbrodni niesie szansę na łagodniejszą ocenę. Dostojewski dobrze wiedział, co robi, gdy chcąc skompromitować „nadczłowiecze” i „bezbożne” rojenia Raskolnikowa, uwikłał go w zbrodnię odrażającą swoją małością, na dodatek żałośnie nieudolną, co i te rojenia obracało w karykaturę. Gdyby Raskolnikow, hołdując swoim poglądom, jako wódz wielkiej armii wyciął w pień ludność całego miasta, to taka zbrodnia miałaby w sobie jakąś tragiczną „wielkość” – zabójstwo lichwiarki nie ma jej w sobie za grosz. Heinrich Heine: „Występek na wielką skalę wywołuje mniejsze oburzenie. Pewna Angielka, którą zazwyczaj bardzo peszył widok nagich posągów, mniej była zaszokowana spoglądając na gigantycznej wielkości statuę Herkulesa. «Przy tych rozmiarach rzecz nie wydaje mi się już tak nieprzyzwoita»”.

 

* * * 

Pewne rzeczy dostrzec można jedynie patrząc z daleka i także szkło pomniejszające może prowadzić do odkryć. Szczegół zasłania zasadnicze rysy całości.

(1792)

 

Ten „aforyzm” może nam posłużyć za rozwinięcie pierwszego, o „szablonach” i „modach”. Bo gdy przyglądamy się powiększonym szczegółom, wielkie formacje historyczne wydają nam się czasem skrajnymi przeciwieństwami. Teistyczne chrześcijaństwo i ateistyczny komunizm – czyż można sobie wyobrazić ekstrema bardziej odległe. Zwłaszcza że zwykle pozostawały one ze sobą w ostrym konflikcie, a marksistowski „światopogląd naukowy” mógł jawić się jako wyzwanie rzucone chrześcijańskiej „wierze”. Gdy jednak nieco się oddalimy, zauważymy ze zdumieniem podobieństwa w strukturach hierarchicznych: Numer Pierwszy, Biuro Polityczne, które może się też nazywać Kurią Rzymską, Komitet Centralny, Kolegium Kardynalskie, „partia wewnętrzna”, stan kapłański, „rewizjoniści”, „heretycy” i „dysydenci” – ciekawe, że także opozycjonistów radzieckich określano od pewnego momentu tym właśnie mianem. Służby Bezpieczeństwa i Inkwizycja – „babka Wielkiego Brata”, jak ją nazywał Bernhard Schimmelpfennig, dostrzegający w niej – jak wcześniej Jerzy Andrzejewki – „prekursorkę nowoczesnego totalitaryzmu”. Wreszcie pewne instytucje i obyczaje:  Index librorum prohibitorum i „zapisy cenzorskie”, spowiedź i „samokrytyka”, pochody pierwszomajowe i procesje. Ma Biskup Rzymu „teologa domu papieskiego”, to dlaczego Breżniew nie miał mieć swojego Susłowa? Gdy zaś odstąpimy kolejnych parę kroków wstecz, zobaczymy już tylko dwie „jedyne prawdy”, formuły świata, opisujące dzieje uniwersum i rodzaju ludzkiego, a będące za każdym razem ostatecznym rozwiązaniem zagadek nurtujących ludzkość. Czy możemy cofnąć się jeszcze trochę? Dlaczego nie? Z tej perspektywy zdołamy dojrzeć jedynie zakodowany w rodzaju ludzkim – i chyba nie tylko – przymus wypracowania jakiegoś mechanizmu integrującego stado.  Czyż „doktorom rewolucji” –  jak rzecz nazwał dobrze ich znający Heinrich Heine – nie marzyła się „jednakowo ostrzyżona i jednakowo pobekująca ludzka trzoda” pod rządami „jednego pasterza z żelazną laską”? A i chrześcijanie mieli być wszak „owczarnią” – kierowaną przez „pasterzy” i ochranianą dawnymi czasy przez „psy Pana”, Domini canes.

Czasem rzeczywiście dobrze jest odwrócić lornetkę.  

 

* * * 

Starość to najbardziej śmiertelna ze wszystkich chorób, i nieznany jest przypadek, by ktoś, kto na nią zapadł, wyszedł z niej żywy, a przecież w gruncie rzeczy słusznie można by zawołać: Szkoda, że tak niewielu ludzi na nią cierpi!

(1792)

Dziś cierpi na nią coraz więcej ludzi, ale chyba niewielu jest za to cierpienie wdzięcznych Bogu/Losowi/Przeznaczeniu (?).  Teoretycznie właściwie powinniśmy, ale to tylko teoria. W praktyce życia nie porównujemy się ze szkolnym kolegą, na którego pogrzebie byliśmy przed pięciu laty, lecz raczej ze stulatkiem, o którym właśnie przeczytaliśmy, że przebiegł maraton, (choć na trzydziestym kilometrze doświadczył pewnego kryzysu). Dyskomfort, jaki powodują rozmaite, coraz częstsze z wiekiem dolegliwości, wcale nie jest mniejszy, niż był w młodości, wręcz przeciwnie, jest mocniejszy, bo słabnie nadzieja, że kiedyś się tych dolegliwości pozbędziemy i „będzie lepiej” – coraz częściej dociera do nas, że „lepiej już było”.

Niemiecki aforysta, Gabriel Laub, nawiasem mówiąc, urodzony w małopolskiej Bochni, zauważył w jednym z wywiadów, że właściwie w naszym rozwoju emocjonalnym, w obrazie samych siebie zatrzymujemy się na wczesnej dorosłości, to znaczy jesteśmy dwudziestolatkami zamkniętymi w starzejących się ciałach. I z tym starzeniem nie umiemy się pogodzić, no bo jakże to: dwadzieścia lat, a tu „romatyzmy jakieś łupią”? Próbujemy obracać rzecz w żart: peselosis progressiva, peseloza postępująca, ale to śmiech przez łzy.   Ta emocjonalna inercja to zresztą kolosalne dobrodziejstwo, bo dzięki niej słaba jest w nas świadomość zbliżającego się końca. Wiemy, że już jesteśmy w „strefie śmierci”, ale przecież nie wstajemy z tą świadomością codziennie rano. Nie umiera się wszak w wieku dwudziestu lat.

Ważne, by patrzeć przed siebie. To banał, od którego bolą zęby, ale…Bardzo przeżywałem moje 60te urodziny. Na dzień przed tą straszną datą, szedłem przygnębiony ulicą Bernardyńską w Krakowie, tuż pod Wawelem. I wówczas wydarzyło się coś, co gdyby była to historia przez kogoś mi opowiedziana, uznałbym za apokryf, a jednak zdarzyła się naprawdę, choć do dziś trudno mi w to uwierzyć.  Zobaczyłem nagle przed sobą dwie zbliżające się ku mnie postacie, dziadka z może 5-letnim wnuczkiem, Włochów. Chłopczyk biegał niesfornie to w jedną stronę, to w drugą, nie reagując na upomnienia starszego pana. Ten, najwyraźniej poirytowany, złapał go nagle za ramię i zawołał: „Pensa a guardar avanti!” (‘Myśl o tym, by patrzeć przed siebie’). I nagle zrozumiałem! To nie byli Włosi. To byli aniołowie z Nieba, wysłani, by przekazać mi w tym trudnym momencie ważny komunikat: „Pensa a guardar avanti!” – Tomasz Mann ustami Feliksa Krulla wyraził przypuszczenie, że „aniołowie w niebie mówią po włosku”.

Od tej pory, choć nadal nie wierzę w Niebo, wierzę w istnienie aniołów. I w to, że mówią po włosku – no bo w jakim innym języku mieliby mówić? W esperanto?

 

* * * 

Oświecenie

To najwyższe dzieło rozumu, a jego imię chciało ostatnio ośmieszyć paru płytkich, ale właśnie dlatego popularnych mistrzów kunsztownej frazy, ci zaś wskutek swej dewocji byli zbyt ograniczeni, by pomyśleć, do jakich to nadużyć prowadziły religia i miłość, dwa zasadnicze filary świata moralnego i fizycznego. Oświecenie wciąż nie ma lepiej zrozumiałego znaku alegorycznego (może dlatego, że sama rzecz jest jeszcze nowa) niż wschodzące słońce. I długo jeszcze znak ów pozostanie chyba najstosowniejszym, a to za sprawą oparów, które zawsze będą się unosić nad bagnami, kadzielnicami i całopalnymi ofiarami, składanymi na ołtarzach rozmaitych bożków, i tak łatwo mogą je spowić. Wszelako, gdy słońce już wzejdzie, opary przestają być szkodliwe.

(1792)

 

Oświecenie, „najwyższe dzieło rozumu” – to brzmi w Polsce jak prowokacja. Bo oświecenie nie ma nad Wisłą  dobrej prasy. Ale jak ma ją mieć, skoro Wieszcz Narodowy wyznał, że bardziej przemawia doń „czucie i wiara” niż „mędrca szkiełko i oko”. A że my, jak wiadomo „z niego wszyscy”…

Wieszcz za młodu czytywał ponoć Woltera, ale z czasem nabierał coraz większej nieufności do zachodnich „mędrków”. Znamienna jest relacja z jego wizyty u Goethego, spisana przez Antoniego Edwarda Odyńca:

„U stołu cała rozmowa, którą głównie sam Goethe z panem Quetelet zagajał, toczyła się prawie wyłącznie o naukach przyrodniczych. On sam mówił, że to jest przedmiot najinteresowniejszy dla niego i być nim powinien dla każdego myślącego człowieka. (...) Wszystko, co Goethe mówił – a nawet czego nie domówił – to jasno. I ta to właśnie jasność, jak zimowa pogoda, tchnęła na mnie tak mroźnym przeraźliwym chłodem (...). I spoglądałem ciekawie na Adama, aby odgadnąć z jego twarzy, co też myśli. Ale on siedział nasępiony i milczał. (...) Ale czyżby taki człowiek jak Goethe miał lub mógł rzeczywiście nie czuć i nie wierzyć, że musi być gdzieś przecie ‘kto zawiesił wagi?’. Lub czyżby się i do niego dało zastosować:

                                   ‘Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce;

                                   Nie znasz prawd żywych – nie obaczysz cudu!’

Ja przynajmniej stosuję jak najmocniej do siebie:

                                   ‘Czucie i wiara silniej mówią do mnie

                                   Niż mędrca szkiełko i oko’

– choćby nawet takiego mędrca jak Goethe. I dlatego też, patrząc na niego i na Adama razem, podziękowałem w myśli Panu Bogu, że i pod tym względem wieszcz nasz różni się od niemieckiego tytana”.

Jednym z najbardziej przełomowych dokonań oświecenia było podjęcie śmiałej dyskusji nad religią – właśnie to czyni je zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju, unikatowym. Tymczasem polskie oświecenie było w tej akurat materii  dość nieśmiałe. Standardy wyznaczył tu chyba jego najwybitniejszy pisarz, notabene biskup, Ignacy Krasicki. Można się było do woli natrząsać z ojca Gaudentego i jego mało rozgarniętych współbraci, ale materia dogmatyczna pozostawała tabu, a zbyt daleko idąca refleksja nad chrześcijaństwem „jako takim”  nie była (i nie jest!) mile widziana. Krasicki niedowiarków nie lubił:

 

Filozof zaufany w zdaniach przedsięwziętych

Nie wierzył w Pana Boga, śmiał się z wszystkich Świętych.

Przyszła słabość, aż mędrzec, co firmament mierzył,

Nie tylko w Pana Boga, w upiory uwierzył.

 

I tak już nam zostało. „Popularni mistrzowie kunsztownej frazy” nie ustają do dziś w ośmieszaniu, a przynajmniej dezawuowaniu dziedzictwa Wieku Świateł. W pierwszym odcinku Dekalogu Kieślowskiego  pewien – jakżeby inaczej? – naukowiec, najwyraźniej miłośnik oświeceniowego scjentyzmu, oraz wychowywany przezeń w podobnym duchu syn na podstawie danych meteorologicznych wyliczają za pomocą komputera – to wówczas bardzo rzadkie jeszcze nad Wisłą urządzenie ma tu chyba być symbolem grzeszącego pychą Rozumu Ludzkiego – grubość pokrywy lodu na gliniance, na której chłopiec chce się poślizgać. Historia kończy się tak, jak musi się skończyć, a do nieszczęsnego ojca dociera poniewczasie, że jest jednak Ktoś, „kto zawiesił wagi”: udaje się do budowanego na osiedlu kościoła i wywraca ołtarz. Ten bluźnierczy akt staje się swoistym wyznaniem wiary w Boski Majestat i złożonym Mu hołdem.

Oczywiście na pytanie, dlaczego Majestat, by przekonać niedowiarka o Swoim istnieniu, uważa za stosowne uśmiercić dziecko, w tej narracji miejsca nie ma. To temat na inną okazję.

Nigdy nie potrafiłem pojąć zachwytów  nad tym serialem, aktorsko fenomenalnym, ale obezwładniającym miejscami naiwnością i myślowym prostactwem scenariusza. Bo niby czego dowodzi ta opowieść? Ano wyłącznie tego, że nieuctwo miewa opłakane skutki. Wszak nawet piszący te słowa, w szkole średniej nieustannie zagrożony dwóją z fizyki, wie, że na grubość pokrywy lodowej ma wpływ bardzo wiele czynników, nie tylko temperatura powietrza utrzymująca się przez odpowiednio długi czas, ale także skład chemiczny wody, głębokość akwenu, roślinność w nim obecna, nasłonecznienie, w wielkich miastach także przebieg instalacji ciepłowniczych, słowem, mnóstwo zmiennych, które młody uczony, „zaufany w zdaniach przedsięwziętych”, całkowicie ignoruje w swoim wyliczeniach. A do tego dochodzi jeszcze szokująca lekkomyślność ojca, który pozwala kilkulatkowi ślizgać się na zamarzniętej gliniance. I to w stolicy, pełnej nawet wtedy  sztucznych lodowisk – w tamtych czasach zimą w każdej szanującej się szkole „pan woźny” wylewał wodę na szkolne boisko. Dziś cała ta nieporadna przypowieść mecenasa Piesiewicza musiałaby się zapewne skończyć u prokuratora, który – chyba słusznie – posadziłby pozbawionego wyobraźni  tatusia na ławie oskarżonych za brak opieki nad dzieckiem.

Jest coś jeszcze. Oświecenie postrzegane bywa jako nudne. Płytkie. Przewidywalne do bólu. Doceniające tylko to, co użyteczne. W ogrodach Stryja, jednego z bohaterów Lat wędrówki Wilhelma Meistra, będącego niejako ucieleśnieniem oświeceniowej racjonalności, uprawia się wyłącznie pożyteczne rośliny, a na ścianach wiszą wyłącznie pożyteczne obrazy, poszerzające wiedzę o świecie. Sam Goethe Système de la nature barona d’Holbacha, Biblię oświeceniowego ateizmu francuskiego, nazywa w swych wspomnieniach  „kwintesencją zgrzybiałości” i „smętnego ateistycznego mroku”. Krytyka religii wydaje się nawet ateistom czymś jałowym i pozbawionym wszelkiego intelektualnego polotu. XVIII-wieczny pisarz niemiecki Wilhelm Heinse zauważył nie bez racji: „Przemawianie przeciwko religii nie przynosi wielkiego pożytku. Najlepsze, co można w tej materii uczynić, to wymazywanie. Jakaż to wszelako chwała i jakaż zasługa zostać czymś na podobieństwo mokrej gąbki?”. Mickiewicza i Odyńca razi „jasność” dyskursu o przyrodzie, „tchnąca mroźnym przeraźliwym chłodem”. To nie dla nas. „Sławianie, my lubim sielanki”. Ale przede wszystkim kochamy „głębię”, która nawet gdy mętna, obiecuje więcej niż lodowata klarowność oświeceniowych nudziarzy.  Dziś owa „dewocja”, o której pisze Lichtenberg, przybiera często postać pracowitego mieszania mętnej wody, reklamowanego niekiedy jako refleksja nad „wielkimi pytaniami”: o unde malum, o „sens życia”, o „myślenie według wartości” itd.

Ale przeciwnicy oświecenia, nie tylko w Polsce,  zyskali niespodziewanie sojuszników w osobach dwóch myślicieli, których trudno było powiązać ze środowiskami skażonymi jakąkolwiek „dewocją”: Maksa Horkheimera i Theodora W. Adorna, autorów Dialektyki oświecenia. Ci, być może pod wrażeniem straszliwych zbrodni drugiej wojny światowej, oskarżyli owo oświecenie – pojmowane tu nie tyle jako epoka w historii kultury, lecz raczej jako pewna formacja intelektualna z niej się wywodząca – o sprzeniewierzenie się własnym zasadom, o zmitologizowanie samego siebie, a przede wszystkim o „instrumentalizację rozumu” w celu „ujarzmienia wszystkiego, co naturalne, przez suwerenny podmiot”, co skutkowało  „zagadkową gotowością technologicznie wychowanych mas, by poddać się wszelkim despotyzmom” i popadnięciem „w nowy rodzaj barbarzyństwa”, ku któremu pchają świat „ludzie doszczętnie oświeceni” . Autorzy wyraźnie co prawda dawali do zrozumienia, że nie mają nic wspólnego z „modną ideologią”, która „poczytuje sobie za święty obowiązek likwidację oświecenia” i skwapliwie podkreślali: „Nie mamy wątpliwości – i w tym tkwi nasza petitio principii  że wolność w społeczeństwie jest nieodłączna od oświecającego myślenia”. Ale co zostało powiedziane, zostało powiedziane: skojarzenie oświecenia z kultem technologii i „liczby”, dokonane w momencie, w którym świat z przerażeniem dowiadywał się o przemysłowym wymiarze nazistowskiego ludobójstwa, mogło usprawiedliwiać konkluzję, w Polsce  upowszechnioną głównie przez dwa wielkie autorytety intelektualne i moralne, Jana Pawła II i ks. Józefa Tischnera, że ów skrajny racjonalizm oświecenia mógł być początkiem drogi wiodącej do „Kołymy i Auschwitz” – choć zarówno sowiecki komunizm, jak i niemiecki nazizm dawały się wyprowadzić także ze źródeł skrajnie irracjonalnych, a ten drugi cieszył się wręcz wsparciem chrześcijańskich biskupów, oświeceniu na pewno niezbyt przychylnych.

Uprzemysłowienie zbrodni jest przy tym tylko z pozoru dziedzictwem oświecenia. I przed oświeceniem wycinano w pień całe miasta, choć oczywiście nie znano jeszcze takich technik masowego zabijania jak Cyklon B i tak skutecznych metod usuwania zwłok jak krematoria Auschwitz.  Ale to nie wynalezienie takich technik i metod stworzyło zbrodnię, to raczej zbrodnia sięgnęła po środki, które nagle znalazły się w jej polu widzenia. Z drugiej strony: fakt, że coś jest wykonalne, może stanowić pokusę, by to coś uczynić – rozwój technologii elektronicznych dostarcza zachęty do masowej inwigilacji, choć pragnienie dyskretnego obserwowania bliźnich, także w celu zmuszenia  ich do określonych zachowań, jest stare  jak człowiek.  „Pegasus” jest zapewne w jakimś sensie owocem nowożytnego scjentyzmu, ale ludzie, którzy go używają, nie zawsze zasługują na miano „doszczętnie oświeconych”. To raczej obskuranci, którzy futurystycznymi narzędziami, próbują swoje społeczeństwa cofnąć do mentalnego średniowiecza.

Krytycy oświecenia, zarzucający mu arogancki, acz płytki bunt przeciwko chrześcijaństwu, przeoczają zwykle pewną ważną okoliczność. Oświeceniowa rozprawa z ich religią dokonywała się w dużej mierze rękami… chrześcijańskich teologów i egzegetów, co prawda  wyłącznie protestanckich, bo tylko oni cieszyli się – względną – swobodą badań. Heinrich Heine tak podsumował ich wysiłki: „Chciano zgotować jej nową młodość, a postępowano przy tym tak mniej więcej, jak Medea odmładzająca króla Ajzona. Najpierw zatem otworzono jej żyły i powoli wytoczono z niej całą krew zabobonu, a mówiąc mniej obrazowo: podjęto próbę usunięcia z chrześcijaństwa wszelkiej treści historycznej i pozostawienia w nim jedynie jego warstwy moralistycznej. W ten sposób chrześcijaństwo stało się czystym deizmem. Chrystus przestał być współregentem Boga, został niejako zmediatyzowany  i pełną uznania cześć oddawano mu odtąd już tylko jako osobie prywatnej. Jego moralny charakter wychwalano ponad wszelką miarę. Nie znajdowano wprost słów, by wyrazić, jak dobrym i wspaniałym był człowiekiem. Co się zaś tyczy cudów przezeń dokonywanych, to wyjaśniano je prawami fizyki bądź usiłowano mówić o nich możliwie jak najmniej. Cuda, powiadali niektórzy, były wszak koniecznością w owych czasach zabobonu, a roztropny człowiek, pragnący głosić jakąkolwiek prawdę, posługiwał się nimi niejako w charakterze anonsu. Teologowie, którzy wyczyścili chrześcijaństwo z wszystkiego, co historyczne, zwą się racjonalistami”. Zamiarem owych teologów nie była jednak wcale krytyczna autoanaliza – podobna tej, jakiej Horkheimer i Adorno poddali oświecenie, lecz… apologetyka uprawiana „innymi środkami”, wymuszona zewnętrzną krytyką ateistycznych filozofów, swoista ucieczka do przodu. Intelektualna refleksja nad mitem zawsze nieuchronnie prowadzi wszakże do jego destrukcji, i to nawet wówczas, gdy chce pozostać w zgodzie z ortodoksją. Lichtenberg: „Dogmatyka, płodna i dobrotliwa matka polemiki”.

Notabene sam Lichtenberg zdawał sobie sprawę z możliwej „dialektyki” oświecenia. „Symbolem oświecenia proponowałbym uczynić znany powszechnie znak ognia (L). Ogień daje światło i ciepło, jest niezbędny dla wzrostu i postępu wszystkiego, co żyje, jednak używany nieostrożnie parzy i niszczy”. W zacytowanym wyżej fragmencie tym symbolem jest jednak wschodzące słońce, rozpraszające opary, które unoszą się nad bagnami i „kadzielnicami”. Obraz to wzniosły, ale dość naiwny, usprawiedliwiony poniekąd przez okoliczność, że   „sama rzecz jest jeszcze nowa”.  Bo słońce przecież także zachodzi, a po zapadnięciu zmroku opary powracają. Hölderlin ze zgrozą i jako „czas marny” opisywał „noc bogów”, epokę, w której, jak rzecz nazwał rozmiłowany w jego poezji profesor Heidegger, „w dziejach świata wygasł blask boskości”. Współcześni Europejczycy, przynajmniej niektórzy, czytają Chleb i wino z nieufnością, bo mają raczej wszelkie powody przypuszczać, że źródłem przynajmniej części ich kłopotów bywa tej boskości zdecydowany nadmiar. Znacznie bardziej niebezpieczna wydaje im się owa „noc oświecenia” – gdy zasypia rozum.

Ale i noc mija. Kto wie? Może prawdziwe oświecenie mamy dopiero przed sobą?


* * *  

Wśród wielu podobieństw, łączących czystą wodę z cnotą, z pewnością nie jest jednym z najmniejszych to, że czystą wodę często się chwali, ale rzadko ceni. I tak jak cnota, woda w swej postaci najczystszej, spływającej z nieba, otaczana jest najmniejszym szacunkiem. U obu wymaga się zawsze jakiejś domieszki tego, co w jednej nie jest właściwie cnotą, w drugiej zaś nie jest już właściwie wodą.

(1793)

 

„Woda jest najlepsza”, zadekretował Pindar w pierwszej ze swych Ód olimpijskich. Gdy śledzi się statystyki spożycia czystego spirytusu per capita, można nabrać słusznych wątpliwości, czy wszyscy mu uwierzyli. Spożywanie wody uważane jest jednak – oficjalnie – za pożyteczniejsze i godniejsze szacunku niż spożywanie napojów wysokoprocentowych. W praktyce bywa z tym różnie.  Abstynencja postrzegana jest nierzadko jako irytująca bliźnich aberracja, w niektórych środowiskach naraża na kpiny albo wręcz ostracyzm. Osobne zjawisko to ci, o których Heine w Baśni zimowej pisał, że „potajemnie pili wino, w kazaniach zalecając wodę”.

I rzeczywiście: z cnotą bywa bardzo podobnie. Starożytni pojęcie virtus rozumieli dość szeroko, Lichtenberg zresztą też, we współczesnej Polsce pod wpływem wychowania katolickiego „cnotę” utożsamia się zazwyczaj ze wstrzemięźliwością seksualną. Do dziś główne wysiłki tej „formacji chrześcijańskiej” skierowane są na przekonanie młodych ludzi, by swoje erotyczne apetyty w miarę możności albo i niemożności ograniczali, najlepiej zaś, gdyby współżycie podejmowali dopiero w małżeństwie pobłogosławionym kościelnie i wyłącznie z myślą o posiadaniu potomstwa.

Tyle teoria. Praktyka podąża oczywiście swoimi drogami i w środowiskach młodzieżowych „cnota” – podobnie jak woda – nie jest otaczana zbyt wielkim szacunkiem. Wstrzemięźliwość seksualną, nawet  uparte dziewictwo można ostatecznie jeszcze wybaczyć dziewczynie – zwanej wówczas niezbyt elegancko, acz dźwięcznie „cnotką niewydymką” – a świadectwem tej wyrozumiałości jest sławna „baśń o Kiejstucie” („kiej stu cię miało, to ja już nie chcę”). Inaczej rzecz się ma z chłopakami. Prawiczki cieszą się jeszcze mniejszym szacunkiem niż abstynenci, nawet w środowiskach, w których oficjalnie deklaruje się wierność tak zwanym wartościom chrześcijańskim.

Chyba nawet wśród ludzi  kościoła prawiczek, oficjalnie chwalony i stawiany za wzór, rzadko bywa darzony rzeczywistym poważaniem, bo też w owym „wychowaniu katolickim” nie chodzi tak naprawdę o powstrzymanie młodych ludzi przed uprawianiem seksu, lecz o to, o co chodzi  zawsze w socjalizacji: o wychowanie do posłuszeństwa wobec jakiegoś systemu polityczno-społecznego czy religijnego. Musisz zatem w szkole czy wspólnocie religijnej deklarować przywiązanie do pewnych wartości, manifestując w ten sposób to posłuszeństwo i uległość wobec „systemu”. Co robisz po złożeniu stosownych deklaracji, to już twoja sprawa i podlega innym ocenom. Biada tym, którzy pomylą sferę oficjalną z prywatną i takie deklaracje zaczną składać nie w porę. Jak nieszczęsny Piszczyk w Zezowatym szczęściu, który w latach 50tych, udekorowany odznaczeniem, już po części oficjalnej, podczas bankietu wyznaje, że „porywa go patos naszych czasów”, co spotyka się z gniewną uwagą dyrektora – świetna rola Henryka Bąka – by nie dawać mu „tyle piwa”.

Oficjalna „cnota”, która nie tak dawno powróciła u nas w dość osobliwej postaci „cnót niewieścich”, krzewionych przez pewnego wiceministra, jest jedynie elementem scenografii w spektaklu społecznym. Prawdziwe życie toczy się jednak w zupełnie innych dekoracjach i na innych scenach.

Jeśli więc jesteś młody („krew nie woda”) i jeśli na wakacjach albo i pielgrzymce zapomnisz się z dziewczyną, tragedii wielkiej nie będzie. Teoretycznie,  jeśli następnego dnia zejdziesz tragicznie z tego świata w „stanie grzechu ciężkiego”, to powędrujesz do piekła, ale przecież, z drugiej strony, miłosierdzie Boże nie zna granic.  Najważniejsze przeto, byś nam szczegółowo, nawet bardzo szczegółowo, opowiedział o swoich przygodach podczas spowiedzi, tę zaś musisz odbyć od czasu do czasu, bo tylko od nas możesz otrzymać rozgrzeszenie, bez którego jednak do tego piekła powędrujesz. A nawet jeśli do niego nie pójdziesz – dobry papież Franciszek, zdaje się, w ogóle chciał je bezterminowo zamknąć – to nie będziesz mógł zostać ojcem chrzestnym ani cieszyć się podniosłą uroczystością ślubu kościelnego. Zresztą: tego rozgrzeszenia udzielimy ci chętnie i bez problemów, a może nawet klepniemy cię dobrotliwie w głowę, jak to uczynił Wilhelm z Baskerville, udzielając absolucji swemu młodemu towarzyszowi, Adsonowi, który mimo zakonnych ślubów „zapomniał” się jednak z pewną młodą wieśniaczką. Notabene Adso zinterpretował ów nieco łobuzerski gest jako „dowód męskiego i ojcowskiego afektu”, a może, kto wie, jak „grzesznie” pomyślał w tym momencie, był to wyraz swoistej „dobrotliwej zazdrości” człowieka „spragnionego nowych i żywych doświadczeń”. (Dziś zapewne to raczej niejeden spowiednik mógłby w penitentach wzbudzić zazdrość bogactwem i wyrafinowaniem swych doświadczeń  erotycznych, będących chyba ową „wymaganą domieszką” do cnoty, o której wspomina Lichtenberg).

Właśnie ta władza rozgrzeszania, nie zaś cnota „jako taka”, władza, której narzędziem jest pełna wiedza o drugim człowieku, jest tu celem głównym. Gdyby, jak Lichtenberg zauważa gdzie indziej, „ludzie nagle stali się cnotliwi, tysiące musiałyby umrzeć z głodu”. A pierwsi umarliby spowiednicy. Dlatego poprzeczkę trzeba zawiesić bardzo wysoko, czy raczej rozpostrzeć możliwie gęstą sieć „cnoty”, by jako „grzeszne” móc zakwalifikować jak najwięcej zachowań, choćby i najbardziej naturalnych rodzajowi ludzkiemu. „Teolog uwalnia cię od grzechu, który sam wymyślił”, pisał słusznie Goethe, choć w Zmyśleniu i prawdzie, bardzo chwalił katolicką spowiedź, czym wprawił w zdumienie swych współczesnych, nie zawsze rozumiejących jego subtelną ironię. Innymi słowy: sumienie poddanego-wiernego ma pozostawać zawsze niespokojne.  To poniekąd cecha wszystkich systemów autorytarnych i totalitarnych: dążenie do takiego skonstruowania prawa pisanego i niepisanego, by – jak zauważył Leszek Kołakowski –  zależnie „od arbitralnych i zmiennych decyzji władzy wykonawczej […] każdy obywatel w każdym niemal momencie” mógł „uchodzić za przestępcę”. A przynajmniej za grzesznika, nieustannie zagrożonego „wiecznym potępieniem”. Teologia tę ideę powszechnej winy wyprowadzała nie tylko z „grzechu pierworodnego”, wynalezionego przez Augustyna, ale i z dziejów Hioba, tylko z pozoru niewinnej ofiary arbitralnych wyroków boskich, w rzeczywistości uwikłanego przecież w ową winę powszechną: Któż znajdzie czystego wśród nich [ludzi], skoro żaden nie jest czysty? (Hi 14,4).

Jeśli pozostały jeszcze dziś miejsca, gdzie wymogi i wskazania katolickiej cnoty „jako takiej” traktuje się z całą powagą, bez porozumiewawczego mrugania okiem, to są nimi zapewne wyłącznie środowiska najbardziej wojowniczych feministek. Bo to właśnie tam samo męskie spojrzenie, zbyt długo i natarczywie zatrzymujące się na niektórych partiach kobiecego ciała, postrzegane jest jako niemal gwałt i nieostrożnego admiratora może zaprowadzić na ławę oskarżonych z paragrafu o molestowanie. Feministki to – jeśli wolno się tak wyrazić – ostatnie Mohikanki upierające się przy literalnym odczytywaniu słów Jezusa zawartych w Mt 5, 28: „Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa”. A lokale  partii lewicowych to, być może, jedyne jeszcze bastiony tak pojmowanej „cnoty”. Księża powinni „lewaczki” i feministki stawiać za wzór do naśladowania. Zamiast straszyć  je „kwasem solnym”.


 * * * 

Pozwólcie ludziom wierzyć w co chcą, jeśli to tylko pomaga.

(1793)

 

Ponoć człowiek myślący jest w stanie z widoku kropli wody wywnioskować istnienie Pacyfiku, nawet jeśli nigdy nie słyszał o jego istnieniu. Przytoczone wyżej zdanie Lichtenberga, brzmi zbyt banalnie – to właściwie locus communis – by przypisywać mu jego wyłączne autorstwo. W ustach oświeceniowego myśliciela nabiera jednak dość szczególnego znaczenia. Mimo – powtórzmy – swojej banalności odbija się w nim bowiem, właśnie tak jak ocean w kropli wody, niemal cała oświeceniowa dyskusja filozoficzna wokół Boga, religii i chrześcijaństwa. Intelektualiści oświeceniowi coraz mocniej w tego chrześcijańskiego Boga powątpiewają, coraz ostrzejszej krytyce poddają chrześcijański dogmat, ale przecież jednocześnie zastanawiają się, czy aby przypadkiem religia „jako taka” nie pozostaje użyteczna „ludowi”. Czy aby na pewno ów „lud” należy wciągać w spory filozoficzno-religijne? Czy nie należy pozostawić mu jego wiary – dla jego własnego dobra? Ale też dla dobra własnego, bo otwarte kontestowanie religii wciąż jest związane z pewnym ryzykiem, lepiej więc nie stwarzać pozorów, że  oświeceniowy sceptycyzm chce się zanieść „pod strzechy”. „Odważnie dyskutowali o ateizmie, ale nigdy przy służbie”, pisał Carl L. Becker o  tytułowych bohaterach swojego Państwa Boże osiemnastowiecznych filozofów. Oświeceniowe dywagacje na temat religii w ogóle należy czytać wedle formuły, według której czyta się dziś rozprawy ekonomiczne powstałe u schyłku PRL: wolno już powiedzieć to i owo, ale nie zawsze wprost i nie zawsze na zbyt szerokim forum – cenzura wciąż działa, a zbyt śmiali autorzy mogą napytać sobie biedy.

Znaczenie najważniejsze ma tu chyba jednak owa autentyczna troska o dobrostan moralny „ludu”, zmieszana też z pewnego rodzaju lękiem: „Zabierzcie chłopu jego diabła – pisał  Jakob Michael Reinhold Lenz – a sam stanie się diabłem dla swoich państwa i dowiedzie im, że diabłów nie brakuje”. Intelektualista religii już nie potrzebuje, ale nie wszyscy są intelektualistami. Goethe wyraża to wprost:

Kto sztukę posiadł i naukę,

Ten ma i religię;

Kto tamtych obu nie posiada,

Ten niech ma religię.

Gdzie indziej wyrazi to w sposób bardzo podobny do tego, w jaki uczynił to Lichtenberg: W 1774 roku doradza zaprzyjaźnionej młodej matce w kwestii wychowania jej synów: „Czy wierzą w Chrystusa, Götza czy Hamleta, to obojętne, pozwólcie im tylko w coś wierzyć. Kto nie wierzy w nic, ten zwątpi o samym sobie”, jak przydarzy się to Harfiarzowi z Lat nauki Wilhelma Meistra, który przechodzi drogę od „najwyższych przeczuć istot nadziemskich do całkowitej niewiary, niewiary w samego siebie”.

„Ludowi” temu  „wielogłowemu zwierzęciu, błądzącemu bez celu”, jak go nazywa Goethe w Podróży włoskiej, przydatna może być nawet wiara w zabobon: „Nawet zabobon może być niekiedy pożyteczny – zauważa Lichtenberg. –  Człowiek prosty, celując w kogoś z nienabitej flinty, nie naciska bez zastanowienia spustu, gdyż wierzy, że diabeł może płatać złośliwe figle także za pomocą nienaładowanej broni”.

Pogląd o „użyteczności” wiary jest powszechny i dziś. Znamienne dla takich przekonań powszechnych jest to, że nikt nawet nie myśli o tym, by je uzasadniać, a cóż dopiero sprawdzać. To wszakże  pogląd dość dwuznaczny. Najczęściej pojawia się, gdy mowa o wierze w jakieś „życie wieczne”, która ma jakoby ułatwiać umierającym odchodzenie. (Nie jest to jednak regułą: ojciec Kierkegaarda żył w głębokim przeświadczeniu, że jest skazany na wieczne potępienie, a niebywałe powodzenie w interesach tłumaczył sobie tym, że Bóg chce mu w doczesnym życiu wynagrodzić przyszłe męki). Stąd jednak już tylko krok do skojarzenia religii z narkotykiem. „Dla ludzi, którym ziemia nic już nie ma do zaoferowania – pisał Heine – zostało wynalezione niebo. Chwała temu wynalazkowi! Chwała religii, która cierpiącemu rodzajowi ludzkiemu wlała do kielicha goryczy kilka słodkich, usypiających kropel duchowego opium, kilka kropel miłości, nadziei i wiary”. Czy ktoś obdarzony choć odrobiną empatii potępi lekarza, który umierającemu poda morfinę, i to w dawce skutecznie uśmierzającej jego cierpienia? W polskich szpitalach bywa z tym ponoć różnie i co jakiś czas słyszy się wręcz o odmowach zastosowania skutecznych środków znieczulających, oczywiście w trosce o pacjenta, który przecież mógłby popaść w uzależnienie – na ostatnie dwa tygodnie swego życia. Na ogół jednak odmowy takie wywołują słuszny sprzeciw.

Nieco inaczej ma się rzecz z oceną narkotyków jako środka uśmierzającego bóle natury egzystencjalnej. Na ogół zakazuje się takich praktyk, słusznie dostrzegając związane z nimi niebezpieczeństwa – największym z nich jest zapewne szkodliwe dla ciała i ducha uzależnienie, i to nie tylko od samego narkotyku, ale i od jego dostawcy, który zyskuje nad swoim klientem całkowitą władzę i może go niekiedy zmusić do działań wręcz kryminalnych. Uważa się zazwyczaj, że z bólem istnienia człowiek winien radzić sobie innymi sposobami.  

Istotne jest jeszcze coś innego. Gdy Lichtenberg zapisywał te słowa, ówczesny intelektualista miał do czynienia na ogół tylko z dwiema religiami: chrześcijaństwem i judaizmem. Wiara w jednego Boga, nawet jeśli był to Bóg, który upodobał sobie szczególnie jeden tylko naród, czy wiara zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa, który upodobał sobie szczególnie jeden kościół, niosły ze sobą rozmaite zagrożenia, materializujące się w krwawych wojnach religijnych i pogromach, ale w wieku XVIII niebezpieczeństwo to nie było już tak dramatyczne jak wiek czy dwa wcześniej.  Dziś sytuacja mocno się skomplikowała, bo co powiemy śniadoskóremu młodzieńcowi, który uczyni nam takie oto na przykład wyznanie: „Niezmiernie pomaga mi wiara, że jeśli wysadzę się w powietrze z samolotem przewożącym 300 pasażerów, to mojemu Bogu tak bardzo się to spodoba, że poza kolejką umieści mnie w raju i ofiaruje mi siedemdziesiąt dwie  czarnookie dziewice”. Niewątpliwie młodzieńcowi owemu wiara taka może być bardzo pomocna, nasza perspektywa będzie oczywiście inna.

Notabene w oryginale Lichtenbergowska sentencja brzmi: „Lasst die Menschen glauben, was sie wollen, wenns nur hilft“. A zatem – jeśli to nie omyłka pisarska – chodzi może o to, że ta wiara ma pomagać nie tylko samemu wierzącemu, ale i ogółowi – powszechne jest przekonanie, że ludzie wierzący są lepiej zsocjalizowani i – choćby ze strachu przed piekłem – chętniej stosują się do nakazów i zakazów moralnych.  Nie usuwałoby to jednak wszystkich znaków zapytania wobec użyteczności wiary:  wiara naszego śniadoskórego młodzianka służy zapewne także jakiejś społeczności – przynajmniej w przekonaniu tejże – ale nie służy innym: religia bardzo skutecznie integruje pewną zbiorowość, ale czyni to niemal zawsze w opozycji do wszystkich pozostałych, traktowanych jako wrogie nie tylko ludziom, ale i Bogu, co niechęć wobec nich wzmaga, a ich unicestwienie czyni aktem ze wszech miar pożądanym i temuż Bogu nader miłym, to zaś z kolei wyłącza wszelkie hamulce moralne. Moralność propagowana przez religie obowiązuje zazwyczaj jedynie wobec współwyznawców.

Pożyteczność wiary wydaje się zatem co najmniej dyskusyjna. Co gorsza, doświadczenia naszej współczesności, zwłaszcza związane z teoriami spiskowymi uczą, że odpowiedź na pytanie, w co człowiek jest w stanie uwierzyć, brzmi niezbyt krzepiąco: we wszystko.

A jednak tak naprawdę nie ma innego wyjścia jak „pozwolić ludziom wierzyć w co chcą”, a to z bardzo prostej przyczyny: bez względu na to, co jest przedmiotem ich wiary, nie da się ich skutecznie wyzwolić spod jej wpływu.

Można mieć jedynie nieśmiałą nadzieję, że wśród dzieci albo wnuków śniadoskórego młodzieńca pojawią się samoistnie wątpliwości podobne do tych, jakie w XVIII wieku zrodziły się w umysłach europejskich intelektualistów.

Co zdarzy się do tego czasu, to wielka niewiadoma.

 

* * * 

Ludzi nie należy osądzać wedle ich poglądów, lecz wedle tego, co te poglądy z nich czynią. Tylko to ostatnie winno być przedmiotem rozważań trybunału świata, pierwsze zaś trybunału nieba i co najwyżej – jezuitów.

(1793)

 

To kolejny locus communis, trochę zaskakujący u Lichtenberga, zazwyczaj nieufnego wobec takich rozpowszechnionych mniemań. W jego czasach można było sobie jednak pozwolić na taką wstrzemięźliwość w osądzaniu cudzych poglądów.  Rzadko przekładały się one na rzeczywistość, rzadko były w stanie ją przekształcać, wpływając na życie bliźnich, także tych, którzy owych mniemań nie podzielali. Dziś sprawy mają się inaczej. Kartka do głosowania miewa potężną moc i nagle okazuje się, że te ludzkie mniemania, wizje świata, czasem zgoła fantastyczne, mogą – zwielokrotnione – wpłynąć na kształt naszego świata. Czy dalej można więc ludzi tak lekką ręką rozgrzeszać z ich poglądów? „Cóż, głosował zawsze na NSDAP, ale to przecież taki uczciwy człowiek, wzorowy mąż i ojciec, uczynny sąsiad. On nawet muchy by nie skrzywdził”. Ale otworzył drogę do władzy i sprawczości tym, którzy gotowi byli krzywdzić nie tylko muchy. Viktor Klemperer w LTI opisał kilkoro spośród takich „przyzwoitych ludzi”, którzy nagle zapałali miłością do Zbawcy Narodu.

Otaczają nas ludzie uczciwi i uczynni, którzy nie skrzywdziliby muchy. Motywowani umiłowaniem rozmaitych szlachetnych „wartości”, wspierają partie, które nie ukrywają, że w polskim domu trzeba zrobić radykalne porządki, eliminując w ten lub inny sposób wrogów tychże wartości. Właściwie wszystko jest jasne, wiadomo, kto jest kim i czego dla nas chce. Czy musimy czekać na pierwsze ofiary – już się formujących – bojówek? Chyba już dziś mamy prawo oceniać naszych bliźnich, którzy nie widzą nic złego w dopuszczeniu do władzy ugrupowań patronujących  krótko ostrzyżonym „młodziankom”. Nawet jeśli ci bliźni są wzorowymi ojcami rodzin, wspomagają potrzebujących i z troską pochylają się nad ludzką biedą.

Jednym z pierwszych posunięć nowego Kanclerza Rzeszy zimą 1933 roku było powołanie Pomocy Zimowej, wspomagającej ubogich w najzimniejszej porze roku.

 

* * * 

Dawne zgromadzenia kościelne, właściwie konwenty krawców, które zbierały się po to, by wziąć miarę na gorset szyty dla rozumu.

(1793)

 

Trudno o lepszą metaforę opisującą złożone relacje między „wiarą” a „rozumem”, czyli między religią a nauką, de facto  zaś między  chrześcijaństwem a myśleniem krytycznym. Wiarę często przeciwstawia się Rozumowi. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Przedmiot wiary jest przecież zawsze produktem jakiejś refleksji intelektualnej. Ktoś musi po pierwsze rozstrzygnąć, że Słowem Bożym jest akurat ta, a nie inna Księga. Do tego potrzebna  jest nieuchronnie jakaś analiza rozumowa. Na dodatek Księga wymaga interpretacji. Wierzący chrześcijanin wierzy nie tylko w Boga, ale i w to, że ten Bóg występuje w trzech osobach. By dowieść tej boskiej troistości, o której wszak Biblia nic wprost nie mówi, trzeba dokonać skomplikowanych operacji interpretacyjnych. Podobnie skomplikowanych operacji egzegetycznych wymaga wyprowadzenie z Ewangelii dogmatu o nieomylności papieża. Narzędziem wszystkich tych analiz jest oczywiście rozum. Teolog doda zapewne: „oświecony światłem wiary”, ale samej istoty rzeczy to nie zmienia: wiara jest produktem rozumu tak samo jak nauka.

Co więcej, chrześcijaństwo niemal od początku musiało stawić czoła krytyce filozoficznej, musiało zatem również wykształcić aparat pojęciowy, rozumowy, którego mogłoby używać w sporach z myślicielami pogańskimi. Jednocześnie dokonało pewnej bardzo ryzykownej operacji na micie: przeniosło go w naszą realną trójwymiarową rzeczywistość fizyczną. Mit przestał rozgrywać się, jak dotąd, „zawsze i wszędzie”, co dawało mu pewną formę niekwestionowalnej prawdziwości, nieprzywiązanej jednak do czasu i miejsca, a przez to bardzo trudnej do sfalsyfikowania, i został wpisany w siatkę historii ludzkiej: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości” (2P 1,16). A Paweł Apostoł podkreślał bardzo stanowczo, że nie ma chrześcijaństwa bez wiary w fizyczne zmartwychwstanie Jezusa (1 Kor 15, 14). To zmuszało odtąd  Kościół do zażartej obrony geocentrycznego obrazu świata – narracja chrześcijańska była spójna jedynie w trójpoziomowym świecie Dantego, w którym pod naszymi stopami  rozciągają się czeluści piekielne, a nad głowami wznoszą kolejne piętra Nieba, zamieszkanego przez aniołów i świętych. Augustyn nie bez przyczyny tak namiętnie zwalczał w Wyznaniach „nienasyconą ciekawość” człowieka: „Oprócz owej pożądliwości, która pociąga do napawania się wszelkimi rodzajami przyjemności zmysłowych i której hołdownicy, gdy się oddalają od Ciebie, giną – istnieje też w duszy popęd do posługiwania się tymi samymi zmysłami już nie dla cielesnych przyjemności, lecz dla zaspokojenia próżnej, nieuzasadnionej ciekawości, okrytej – niby płaszczem – mianem wiedzy” (X, 35, przeł. Z. Kubiak).  Słusznie przeczuwał, że owa curiositas prędzej czy później niechybnie musi doprowadzić chrześcijańską wiarę do ruiny. Także wówczas, gdy nada się jej  bezpieczną z pozoru postać koncesjonowanej, urzędowej teologii.

Teologia jest bowiem tworem w jakimś sensie hybrydycznym. Powołana do życia, by bronić chrześcijaństwa przed atakami nauki tejże nauki środkami i metodami, pozostaje w religii ciałem obcym i w gruncie rzeczy z samej natury jej wrogim. To bowiem, co religia pragnie pozostawić w cieniu i półmroku, teologia usiłuje wydobyć na światło dzienne, wtłoczyć w racjonalne pojęcia, słowem poddać rozumowej analizie coś, co z samej istoty przed taką analizą się broni: „Generalnie – pisał protestancki historyk Kościoła Franz Overbeck – każda religia żywi lęk przed dyskursem, nie podejmuje dyskursu, jeśli nie musi”. I ma rację, albowiem złudzeniem jest jedynie, że „granice [wiedzy] pokrywają się właśnie z potrzebami wiary, a myślenie z własnej swej natury ma się zatrzymać dokładnie na linii warunkującej jego z nią zgodność”. Dyskurs z kolei to żywioł teologii jako nauki, co nieuchronnie musi prowadzić do konfliktu z religią: „Twierdzę: wobec religii teologia może przyjąć postawę jedynie krytyczną. Nie istnieje teologia apologetyczna”.

Sobory powszechne, owe „konwenty krawców” szyjących „gorsety dla rozumu” były próbami spętania refleksji rozumowej nad religią, poddania jej bezwzględnej kontroli. Dopóki kościoły miały możność palenia niewygodnych dla siebie tekstów (najchętniej razem z autorami), mogły oddawać się złudzeniu, że ta refleksja nie jest dla nich niebezpieczna. Ale gdy ich uczeni wymknęli się spod tej władzy – pierwsi uczynili to teologowie protestanccy, a katoliccy postępują dziś coraz śmielej ich śladem –  nastąpiła katastrofa: to oni właśnie  najskuteczniej rozłożyli chrześcijański dogmat. Rozum najpierw wiarę wykreował, potem ją unicestwił.

W 1872 roku działaczka ruchu kobiecego Elizabeth Stuart Phelps wezwała do zrzucenia i  spalenia gorsetów, co było to jednym z najbardziej sugestywnych symptomów emancypacji, czyli wyzwolenia kobiet. Historia cywilizacja europejskiej daje się również opowiedzieć jako historia gorsetu: najpierw jego szycia, później mozolnego zrzucania.

Ale: „krawców”, którzy chcieliby uczyć go na nowo, nigdy nie brakuje.

Komentarze

Popularne posty