Dysputy z profesorem L., czyli eksperymentowanie z ideami
Johann Ludwig Strecker, Georg Christoph Lichtenberg
Georg Christoph Lichtenberg (1742–1799), niemiecki fizyk, profesor uniwersytetu w Getyndze, uważany za
jednego z klasyków europejskiego aforyzmu, nic nie wiedział o tym, że przez
całe dorosłe życie pisał właśnie „aforyzmy”. Owszem, chciał takowe pisać ale,
wyłącznie „aforyzmy o fizyce” – mianem „aforyzmu” określano wówczas krótki,
zwarty tekst poświęcony jakiemuś wybranemu zagadnieniu naukowemu. Niektóre z
tekstów, zawartych w jego Brulionach,
zeszytach z osobistymi, niepublikowanymi za życia notatkami, sprawiają wrażenie takich właśnie krótkich
szkiców naukowych, ale większość to zapiski o zupełnie innym charakterze, luźne
przemyślenia, na bardzo różne tematy. Wybory tych zapisków, publikowane dziś
często w niewielkich tomikach zatytułowanych Aforyzmy, powstają w ten
sposób, że ich wydawcy wydłubują z większych tekstów pojedyncze zdania,
przypominające aforyzmy Françoisa de La Rochefoucauld, Stanisława Jerzego Leca,
Gabriela Lauba czy Wolfganga Eschkera.
Jakkolwiek je
nazwiemy, zapiski Lichtenberga to do dziś lektura fascynująca, a tym, co w nich
najbardziej intrygujące, to oryginalność myśli, zaskakujące skojarzenia, wola
myślenia samodzielnego, pod prąd, wbrew utartym schematom, czyli – jak nazywał
to sam autor – „eksperymentowania z ideami”. Zdumiewa, jak dobrze te notatki
się zestarzały: nawet jeśli nie bardzo mamy ochotę z niektórymi się zgodzić, to
przecież wciąż pobudzają nas samych właśnie do myślenia samodzielnego, krytycznej
refleksji nad „oczywistymi oczywistościami”, podążania własnymi drogami, do –
jak to określił zafrapowany Lichtenbergiem Schopenhauer – „myślenia dla samych
siebie”.
Lichtenberg był
zdania że każdy „przynajmniej raz jeden w roku bywa geniuszem”. Bardzo
optymistyczna to i pochlebna wizja homo
sapiens, ale jak każda wizja optymistyczna i pochlebna może budzić
wątpliwości. Jednak nawet jeśli takim geniuszem bywa się znacznie rzadziej,
albo nawet jeśli nie ma się wielkiej szansy, by zostać nim choć raz w życiu, to
przecież nie zwalnia to z obowiązku samodzielnego przemyślenia różnych spraw,
nawet tych najważniejszych i najpoważniejszych, w których może nazbyt często
wolimy podążać tropem innych – nie zwalnia z obowiązku samodzielnego
„eksperymentowania z ideami”.
Poniższe zapiski
to krótkie szkice, wyprowadzone niejako z „aforyzmów” Lichtenberga, ale czasem próbujące
z nimi „eksperymentować”, zapewne nie zawsze zgodnie z jego intencją. Nie każdy eksperyment musi być przy tym eksperymentem
udanym. Ale każdy może być użyteczny – w ostateczności jako zły przykład.
Część cytowanych
„aforyzmów” Lichtenberga pochodzi z tłumaczonego przeze mnie ich zbioru,
wydanego przez wydawnictwo słowo obraz/terytoria: Georg Christoph Lichtenberg,
Pochwała wątpienia. Bruliony i inne pisma, (Sudelbücher), Gdańsk 2005.
Część to zapiski,
które nie znalazły się w tamtej edycji, tłumaczone na potrzeby niniejszych
szkiców, a będące owocem ponownej lektury Sudelbücher
i innych tekstów Lichtenberga. Bo
Lichtenberga w każdym wieku czyta się nieco inaczej i na inne rzeczy zwraca w
nich uwagę.
Istnieją mody i obyczaje, które praktykowane
bywają zaledwie tydzień, inne żyją przez miesiące albo przez lata, liczne zaś,
pod nazwą szablonu, przez wieki, jeszcze
inne, których przyczyna tkwi głębiej, mogą przetrwać tysiąclecia. Być może
wszystko, co wiemy teraz o ludzkich zdolnościach, jest wciąż jeszcze niewielkim
kręgiem, w którym zamykają nas względy polityczne i religijne, fałszywa pokora
wobec starożytności i wychowanie ukierunkowane na jakiś urojony cel.
(1780)
To uwaga
dość zagadkowa i wieloznaczna, ale każe się przecież zastanowić nad naszym
postrzeganiem procesów dziejowych. A przede wszystkim oduczyć dosłownego
rozumienia „wielkich opowieści”, z których te procesy wyrastają. Powinniśmy raczej
szukać zawsze owej „tkwiącej głębiej przyczyny”, bo to ona jest tu naprawdę
istotna, nie „mody” i „obyczaje”, które często są tylko jej emanacjami,
zewnętrzną warstwą skrywającą prawdziwą mechanikę historii, wytwarzającą
„szablony”.
Może jedną z
takich głębiej tkwiących przyczyn jest nasz instynkt stadny, podświadomie
nurtujące zoon politikon pytanie, jak
utrzymać spójność stada, spójność coraz większych liczebnie społeczności, bo
taka spójność daje przewagę nad innymi stadami. A „względy polityczne i
religijne, fałszywa pokora wobec starożytności i wychowanie ukierunkowane na
jakiś urojony cel” wciąż uniemożliwiają nam docieczenie owej prawdziwej
przyczyny, każąc nam skupiać się na „obyczajach”, ich podtrzymywaniu albo
zwalczaniu. W konsekwencji często zachowujemy się jak ci Tuwimowi mieszczanie,
którzy wszystko widzą osobno: „że dom... że Stasiek... że koń... że
drzewo....”. Dajemy się nabrać na
konflikty między „szablonami” wyrosłymi z tych „wielkich opowieści”, podczas
gdy tak naprawdę w każdym chodzi o to samo: o utrzymanie nas w dyscyplinie i
skłonienie do działań pozostających często w rażącej sprzeczności z naszymi
indywidualnymi potrzebami i interesami. Na dodatek łatwo przeoczyć wówczas
moment, w którym „szablon” przestaje pełnić swoją funkcję, w którym czynnik
integrujący stado, zaczyna je, przeciwnie, dezintegrować.
Novum
oświeceniowej, postchrześcijańskiej Europy polegało na tym, że spróbowała ona z
tym stadnym myśleniem zerwać. Odkryła człowieka jako jednostkę nie tylko
„koruptybilną”, ale i „perfektybilną” – dwa ulubione pojęcia Lichtenberga
– której można dać więcej swobody. To
odkrycie spowodowało jej rozkwit, a teraz może sprowadzić na nią nieszczęście i
zagładę.
Bo inne
stada mają je wciąż jeszcze przed sobą.
Prawda jest tylko jedna, nieskończona
jest za to liczba snów i marzeń.
(1785)
Bardzo
dziwne to stwierdzenie, a przede wszystkim zaskakująco mało „lichtenbergowskie”.
Bo to przecież Lichtenberg zalecał nieustającą intelektualną czujność wobec
wszelkich prawd: „Nie plećcie głupstw. Czegóż chcecie? Jeśli nawet gwiazdy
stałe nie są stałe, to jak możecie mówić, iż jakakolwiek prawda istotnie jest
prawdziwa?” Wątpić należy we wszystko, nawet w to, że „dwa razy dwa jest cztery”. Wobec prawd,
zwłaszcza tych największych, fałszowanych częściej niż drobne, „fenigi prawdy”,
wskazana jest programowa nieufność: „We wszystkim stawiać sobie pytanie: Czy
to aby prawda? A potem poszukiwać argumentów, które sprawiają, że ma się
powód sądzić, iż to nieprawda”.
Pamiętam, jak
przed laty w refektarzu klasztoru dominikanów w Krakowie spotkali się Profesorowie
Józef Tischner i Jan Woleński, by debatować nad pytaniem, czym jest prawda.
Zbiegł się gęsty tłum żądny igrzysk, bo wszyscy mieli nadzieję, że uczeni
mężowie – jak to katolik z ateistą – wezmą się za łby ku uciesze publiczności.
Ale nic z tych rzeczy! Profesorowie – jak to profesorowie – prawili wyszukane
komplementy moderującej ich dysputę Pani Małgorzacie Niezabitowskiej i sobie
nawzajem, chytrze omijając wszystkie tematy, które mogłyby zaowocować
poważniejszą kontrowersją. Zachowywali się trochę tak jak wielkie armie w
czasach Wallensteina, które wykonywały skomplikowane manewry, zbliżały się do
siebie i od siebie oddalały, ale zawsze w taki sposób, by uniknąć bezpośredniego
zwarcia, bo jego rezultat pozostawał niepewny, a konsekwencje przegranej mogły
być dramatyczne.
Wśród
publiczności dostrzegłem także młodego dominikanina, który głośno – a nawet
chyba z pewną ostentacją – wyrażał swoje zadowolenie, że oto dyskusja o „prawdzie”
przyciągnęła tylu ludzi. Ton głosu i wyraz twarzy duchownego nie pozostawiały
żadnych wątpliwości, że on sam czuje się już beatus possidens Prawdy i raduje go widok tych, którzy tę jego
Prawdę przyszli poznać, bo przecież innej nie ma i być nie może – Prawda jest
„tylko jedna”.
Radość
młodego zakonnika nie była chyba całkiem przypadkowa. Można by zaryzykować tezę,
że przekonanie o „jedyności” prawdy wniosło do europejskiej kultury umysłowej
właśnie chrześcijaństwo. Steven Greenblatt w swoich wykładach frankfurckich
poświęconych „wynalezieniu nietolerancji” zauważa: „Do monoteizmu i
uniwersalizmu chrześcijaństwo dodało pewną właściwość obcą zarówno tradycji
pogańskiej, jak i żydowskiej, a mianowicie oddanie jednej jedynej, absolutnej,
wolnej od jakichkolwiek pęknięć doktrynie”. Nie przypadkiem odstępstwa od tej
doktryny nazwano „herezjami” Słowo „herezja” wywodzi się z greckiego hairesis, co oznacza „wybór”, „decyzję”.
Greenblatt dodaje: „Właśnie tę wolność wyboru wraz z przynależnym do niej
poglądem, że mogą istnieć – jak w Midraszu albo w rozmaitych filozoficznych
szkołach greckich – różne, konkurujące ze sobą stanowiska, teologiczny
absolutyzm zdecydowanie odrzucał. Miejsce wyboru zajmowała teraz jedna prawda i
towarzysząca jej nieubłagana wola wytępienia wszelkiej wiary fałszywej”.
No bo skoro
prawda jest tylko jedna, „snów i marzeń”, zaś nieskończenie wiele, i skoro tak
się szczęśliwie składa, że tę prawdę posiadamy akurat my, to spoczywa na nas
nie tylko obowiązek przekazania jej wszystkim innym, ale i powinność
unieszkodliwienia tych, którzy nie potrafią albo nie chcą jej pojąć, zatruwając
świat swoimi rojeniami. Chrześcijaństwu udało się na długie wieki przeforsować
tę jedną „Prawdę” i wyeliminować praktycznie z gry jej konkurentki. Później okazało
się, że ta prawda daje się jednak podzielić na prawdy cząstkowe, których
zwolennicy gotowi są mordować się nawzajem z takim samym zapałem, z jakim
kiedyś posiadacze jednej Prawdy mordowali obrońców „snów i marzeń”. A gdy „Prawda” chrześcijaństwa w ogóle
zaczęła tracić na wiarygodności, pojawiły się nowe „jedyne prawdy”, broniące
swojej „jedyności” z taką samą energią, z jaką niegdyś apologeci
chrześcijaństwa bronili jedyności swojej – precedens został wszak uczyniony.
Nie wszystkim się to podobało. Nowe „jedyne prawdy” wciąż obecni na rynku
reprezentanci tej pierwszej uznali, rzecz jasna, za pozbawione wszelkiej legitymacji i zdrożne
naśladownictwo ich religii uprawiane przez politykę: „[…] To sekularyzacja życia – wywodził Eric
Voegelin w swoich sławnych Religiach
politycznych – którą niosła ze sobą
idea humanizmu, była właśnie glebą, na której mogły dopiero wyrosnąć
antychrześcijańskie ruchy religijne jak narodowy socjalizm”. W „religiach
politycznych” chętniej widziano nieprawe konkurentki niż uzdolnione uczennice.
Tymczasem tu
i ówdzie nieśmiało zaczął kiełkować pogląd nowy: Hans Blumenberg zauważył, że
nowożytność rozpoczyna się z chwilą odkrycia, że prawda jest w istocie mocno
przereklamowana, a co więcej, nie jest właściwie do niczego potrzebna, bo
wystarczy nam… prawdopodobieństwo. I rzeczywiście: w praktyce poruszamy się
przecież nieustanie w sieci prawdopodobieństw. Równania Newtona wcale nie są,
jak tego dowiódł później Einstein, „prawdziwe”, a jedynie „prawdopodobne”, to
znaczy opisują świat prawidłowo, ale tylko w pewnych okolicznościach, dość jednak
częstych, są zatem tylko jakimś przybliżeniem rzeczywistości. Być może takim
przybliżeniem okaże się kiedyś również E = mc2. Jakkolwiek by było,
to pogląd zdecydowanie zdrowszy i bezpieczniejszy, bo za prawdopodobieństwo
niewielu jest skłonnych umierać, co oznacza w konsekwencji, że również niewielu
będzie gotowych za nie zabijać. A skoro prawdopodobieństwo wystarczy, by
polecieć na Księżyc i na inne ciała niebieskie, na naszej Ziemi zaś odpalić
bombę atomową, i to całkiem sporą, to po co nam właściwie jeszcze „prawda”?
Wielkich
Prawd pewnie już nie potrzebujemy, ale te małe, „fenigi prawdy”, wciąż
pozostaną nam niezbędne. Bo prawda o tym, ile mieszkań posiada kandydat na
jakiś urząd i czy gotów jest podać ich właściwą liczbę, wciąż będzie jedna. W
przeciwieństwie do liczby „snów i marzeń”, którymi próbuje się zagłuszyć
ewentualną błędną na to proste pytanie odpowiedź.
W sporej części krajów, które kiedyś
nazywano wielką Grecją, ludzie noszą teraz miano chrześcijan, w istocie jednak wcale
się nie zmienili, a od czasu kiedy żyli tam ślepi ze szczętem poganie Platon i Cyceron,
stali się zapewne ludźmi znacznie gorszymi.
(1786)
Czy
chrześcijaństwo uczyniło ludzi „znacznie gorszymi”? Obowiązująca nad Wisłą – i
nie tylko nad Wisłą – wizja historii
jest oczywiście zupełnie inna. Zwłaszcza niektórzy ateiści gotowi są nawet na
męczeńską śmierć (oczywiście cywilną) w obronie przekonania, że choć Jezus z
Nazaretu zapewne ani nie był synem dziewicy, ani nie zmartwychwstał, to
przecież jego przesłanie wyniosło ludzkość na nieznane wcześniej wyżyny
moralności: „W momencie zaistnienia chrześcijaństwa – pisał „laicki papież
kultury włoskiej” Benedetto Croce – ożywiła się świadomość moralna, doznała
uniesienia i wstrząsu, przyjmując nową postać, którą znaczyły teraz żarliwość,
a zarazem ufność, połączone z poczuciem zawsze czyhającej pokusy grzechu oraz z
mocą przeciwstawienia się jej zawsze i jej przezwyciężenia, świadomość pokorna
i dumna, w pokorze odnajdująca radość, a w służbie Panu pogodę ducha i spokój”.
Że co? Że
wojny religijne, nieznane starożytności,
prześladowania, że inkwizycja, że Ciemności
kryją ziemię – no, tak, tak, tak, nikt temu nie przeczy, ale przecież – po
pierwsze to było dawno temu, a po drugie… To wszystko nie dlatego, powiadają
apologeci, że staliśmy się chrześcijanami, ale dlatego że staliśmy się nimi za
mało. „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci
– ogłosił Leszek Kołakowski – aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa, i nic bardziej
nam nie przystoi, jak wstydzić się, że tak niewielu jest (jeśli w ogóle są), co
temu wezwaniu umieją sprostać”.
Czy kiedyś
mu sprostamy? Staniemy się chrześcijanami naprawdę? Żydzi czekali i czekają na
Mesjasza, katolicy na dobrego papieża, który wraz z dobrymi biskupami i dobrymi księżmi zaprowadzi
katolicyzm „z ludzką twarzą”. Kiedy to nastąpi? W latach osiemdziesiątych
krążył w Polsce taki oto dowcip: „Pytanie: Jaki jest najlepszy ustrój na
świecie? Odpowiedź: Komunizm. – ???!!! – No tak, trzeba tylko jakoś przetrwać
pierwszych 1000 lat”. Z chrześcijaństwem przetrwaliśmy już dwa razy dłużej…
Piszę to w
przededniu konklawe. Czy nowy papież przybierze imię Aleksander, ale nie na
cześć niesławnej pamięci Aleksandra VI, Rodriga Borgii, lecz pamięci jak
najchwalebniejszej Aleksandra Dubčeka,
jedynego sprawiedliwego wśród komunistycznych genseków, któremu zamarzył się
obdarzony „ludzką twarzą” komunizm? Cóż… Jeśli zdecyduje się na inne imię i
inną drogę, to przecież nic straconego. Kiedyś nadejdzie przecież następne
konklawe, a wtedy… A potem kolejne… Skoro już przetrwaliśmy te dwa tysiące lat,
to i tak najgorsze mamy przecież za sobą.
* * *
W gabinecie osobliwości króla Francji
znajduje się teraz pewna małpa, różniąca się od wszystkich innych małpich
gatunków nader urodziwym nosem, bardzo podobnym do ludzkiego. Pisarz, od
którego zaczerpnąłem tę wiadomość, jest zdania, że owa małpa przez to swoje
podobieństwo do człowieka stanowi prawdziwe upokorzenie dla dumy tegoż. To
jednak nie ma wielkiego znaczenia, dopóki małpy, nawet gdyby posiadały nosy
watykańskiego Apolla, nie umieszczają ludzi w swoich gabinetach osobliwości.
(1788)
Przyzwyczailiśmy
się do tego, że to my, ludzie, tworzymy rozmaite gabinety osobliwości, ogrody
zoologiczne, akwaria i parki safari, w których ku naszej uciesze trzymamy
rozmaite stworzenia, postrzegane jako niższe, a zatem takie, które winny nam
służyć – nie tylko jako pożywienie, ale i źródło rozrywki. Co prawda już
Montaigne podejrzewał, że różnice dzielące człowieka od zwierzęcia nie są tak
wielkie, jak czasem mogłoby się wydawać, ale rzeczywiście: jak dotąd, nasi
„bracia mniejsi” nie zamykają nas w
gabinetach osobliwości, choć niekiedy w ogrodach zoologicznych wodzące za nami
wcale nie bezmyślnym wzrokiem szympansy
każą zadać sobie niepokojące pytanie,
kto z kogo w tym teatrze ma więcej radości. Z pierwszych odwiedzin w krakowskim
ZOO – pod koniec lat 60tych ubiegłego wieku – najlepiej zapamiętałem napis
umieszczony przed klatką z gorylem: „Zachowuj się tak, by nie było wątpliwości,
po której stronie znajduje się małpa”. Najwyraźniej czasem takie wątpliwości
się pojawiały.
Ale fakt
jest faktem: to my na tej Ziemi rozdajemy karty. Czy tak będzie zawsze? W
czasach Lichtenberga inny scenariusz był słabo wyobrażalny, ale spostrzeżenie
zapisane przezeń w jednym z Brulionów warto
potraktować jako przestrogę uniwersalną: „Amerykanin, który odkrył Kolumba, dokonał
bardzo niedobrego odkrycia”. Mnożą się ostrzeżenia przed Sztuczną Inteligencją,
która być może kiedyś zawładnie Ziemią tak samo, jak zrobił to homo sapiens, a wówczas, sprowadziwszy
człowieka do parteru i wytrzebiwszy większość z nas, stworzy jakieś rezerwaty,
w których znajdą się resztki naszego gatunku. Może nawet pozwoli tym
niedobitkom prowadzić kasyna gry, jak biali pozwolili to czynić Indianom w Ameryce Północnej.
Wówczas
okaże się, jak niesłuszne było nasze przekonanie, że to człowiek jest „koroną Stworzenia”.
No bo niby dlaczego miałby być? Może Spinozjańskiemu Bogu, Goetheańskiej
Naturze, Heglowskiemu Duchowi zależy wyłącznie na tym, by swoją zdolność
myślenia, świadomość, skupić w jednym, możliwie niewielkim ośrodku i jest
Jej/Mu całkiem obojętne, czy nośnikiem tejże będzie organiczny mózg czy elektroniczna
maszyna. Oczywiście: maszyna nie może „wyewoluować” tak, jak wyewoluował ludzki
mózg. Co ciekawe, Lichtenberg, choć „ewolucja” była wówczas jeszcze tylko pewną
intuicją, przeczuł sam problem: „W zwyczajne ludzkie rozważania na temat
istoty, która zrodziła świat, miesza się najwyraźniej wielka ilość nabożnego i
obcego filozofii głupstwa. Okrzyk: «Cóż to musi być za istota, która to
wszystko uczyniła!» niewiele jest mądrzejszy niż wołanie: «Cóż to musi być za
kopalnia, z której wydobyto Księżyc!» Albowiem najpierw należałoby zapytać, czy
świat w ogóle został stworzony, potem zaś, czy istota, która go stworzyła,
byłaby w stanie stworzyć mosiężny repetier. To znaczy stopić mosiądz, przekuć w
blachę, podzielić ją na kółka, a następnie je oszlifować. Nie sądzę, tego
dokonać może jedynie człowiek”.
I być może
do tego był Naturze potrzebny – „brakujące ogniwo” między małpą a Sztuczną
Inteligencją.
Lekkomyślność jednej klasy naszych
rodaków zaostrza z pewnością bystrość innych.
(1790)
„Polaryzacja”,
jak wszystko na to wskazuje, nie jest wcale wynalazkiem naszej współczesności.
Jednak dziś, w czasach wciąż jeszcze w miarę wolnych wyborów, lekkomyślność
jakiejś klasy obywateli może mieć skutki znacznie bardziej dramatyczne niż za
czasów monarchii, nawet monarchii konstytucyjnych, kiedy ci obywatele nie mieli
na ogół wiele do gadania, niewiele więc byli w stanie tą swoją lekkomyślnością
zepsuć.
Z drugiej
strony polaryzacja wydaje się zjawiskiem w gruncie rzeczy naturalnym, a wręcz
niezbędnym. Przeciwieństwa, napięcia między biegunami są w istocie siłą
napędzającą świat, wojna – zauważono już wieki temu – jest „ojcem wszech rzeczy”. Yin i yang, diabeł, który
wedle słów Mefistofelesa okazuje się „tej siły cząstką drobną, co zawsze
pragnie zła i zawsze stwarza dobro”, czyli, jak Goethe napisze gdzie indziej,
depcze miech organów, na których gra Pan Bóg. „Good is
Heaven. Evil is Hell“, konstatował William Blake, ale: „Evil is the active springing
from Energy“. Można tak
w nieskończoność.
Dlatego
modne dziś, wręcz rytualne narzekanie na „polaryzację społeczeństwa”, czy
„zmęczenie duopolem” to nonsens czystej wody. (Ciekawe skądinąd, że najbardziej
„zmęczony tym duopolem” jest Drugi Obywatel RP, który swoją pozycję temuż
właśnie duopolowi zawdzięcza). Niespolaryzowane jest społeczeństwo Korei
Północnej, z czego dla jej obywateli nie wynika wiele dobrego. Z młodości
pamiętam hasło „moralno-politycznej jedności Narodu”, ukute w Gierkowskiej
Polsce, które oznaczało po prostu, że „przewodzi Partia”, jak to głosiły hasła
wypisywane wielkimi literami w różnych miejscach. Także ewangeliczne ut unum sint nie wróżyło słuchaczom niczego
dobrego, bo wiadomo, co Przypowieść o
Siewcy obiecywała tym, którzy z tego
unum chcieliby się wypisać. Coraz
więcej w świecie sił, które „polaryzację” chciałyby zastąpić taką właśnie
„jednością moralno-polityczną”, skrojoną
naturalnie wedle ich własnych
gustów i pomysłów, więc się tą paskudną „polaryzacją” cieszmy, póki możemy.
Najbardziej
chyba rozpowszechniona polaryzacja społeczna to, być może, ta opisana przez
Leszka Kołakowskiego pod postacią „kapłana” i „błazna”. Jedna część każdej
społeczności, chce by wszystko pozostało, jak było, druga chce wszystko
zmienić. Ta pierwsza sądzi, że Wiek Złoty już był i trzeba robić wszystko, by
do niego wrócić, a przynajmniej nie pogarszać stanu rzeczy, ta druga, że jest
on dopiero przed nami. Czasem pojawiają się jeszcze tacy, którzy jak książę
Salina proponują rozwiązanie kompromisowe: chcieliby wszystko zmienić, aby
wszystko pozostało po staremu.
Świat
oczywiście się zmienia, raz szybciej, raz wolniej. Niekiedy w następstwie
gwałtownych rewolucji, przed którymi przestrzegał Paweł Jasienica, posługujący
się w swym opisie historii metaforą zardzewiałego mechanizmu zegarowego, który
zacinając się i okrutnie zgrzytając, jakoś jednak działa i posuwa sprawy
naprzód, a nieszczęście zaczyna się wtedy, gdy ktoś wpada na pomysł jego
szybkiej i radykalnej naprawy. Tu znów warto wsłuchać się w Lichtenberga: „[…]
Nie należy burzyć budynku, który jest trochę niewygodny, narażając się przez to
na większe jeszcze niewygody. Należy czynić niewielkie ulepszenia”.
Polaryzacja
nie jest zatem niczym złym, jest czymś oczywistym i płodnym, tak jak oczywiste
jest, że postrzegana z żabiej perspektywy, przypomina rażącą niekiedy nasze
poczucie estetyki kłótnię w rodzinie, w której mama zarzuca tacie lekkomyślność,
lenistwo, głupotę, rozrzutność, tata mamie nie może darować, że „zupa była za
słona”, dzieci zaś głośno domagają się podwyżki kieszonkowego. To właśnie
zgrzyt tego mechanizmu, wspomnianego przez Jasienicę.
Jak jednak
rozstrzygnąć, która „klasa naszych rodaków” ma w danym momencie rację? Czy jest
jakiś sposób, by tę Lichtenbergowską „lekkomyślność” i „bystrość” zdefiniować?
Pewnym kryterium mógłby tu być stosunek do wolności – niezbędnego warunku
wstępnego funkcjonowania współczesnych społeczeństw w ogóle. Słuszne wydaje się
niekiedy podejrzenie, że klasie „lekkomyślnej” na tej wolności nie bardzo
zależy i chciałaby się jej wyzbyć, zamienić ją na przykład na „bezpieczeństwo”
– najczęściej urojone. „Wolność” nie jest jednak pojęciem jednoznacznym.
Zauważmy, że „rewolucja konserwatywna”, której celem jest – tak się
przynajmniej wydaje jej przeciwnikom i „na zdrowy rozum” – drastyczne
ograniczenie właśnie wolności, dokonuje
się w imię tejże. Tyle że „rewolucjoniści konserwatywni” mają tu na
myśli przede wszystkim wolność niepłacenia podatków i trzymania w szufladzie
rewolweru – którym niestety może posłużyć się także latorośl „wolnościowca” w
celu wyjaśnienia szkolnych nieporozumień. Niektórym spośród „rewolucjonistów
konserwatywnych” chodzi też zapewne o tzw. wolność prawdziwą, o której sporo
pisali Jan Paweł II i ks. Tischner. Trudno te perspektywy pogodzić: dla
liberała wolność, o której mowa w Centesimus
annus, to autorytaryzm katolicki, zarządzany przez biskupów, dla tych
ostatnich z kolei wolność liberała to – również zgodnie z ową encykliką – „ukryty
totalitaryzm”. Tak zwanymi pojęciami nieostrymi można manipulować do woli.
W sporach tego
rodzaju nie ma przy tym żadnej szansy na znalezienie bezstronnego rozjemcy.
Lichtenberg: „Wszelka bezstronność jest
czymś sztucznym. Człowiek zawsze jest stronniczy, i bardzo zresztą słusznie.
Nawet bezstronność jest stronnicza. Wywodził się ze stronnictwa Bezstronnych”. Konflikty
rozstrzyga się albo przemocą, albo – w społecznościach bardziej cywilizowanych –
kartką wyborczą, co naturalnie samego
sporu nie usuwa. A „klasa”, która akurat przegrała, dyszy żądzą zemsty. I
oczywiście uważa drugą połowę rodaków za skrajnie „lekkomyślną”.
Ulubionym
argumentem jest w takich wypadkach zarzut, że ta „lekkomyślna klasa” wcale nie
idzie za głosem własnych przekonań, lecz daje się manipulować jakimś innym,
tajemniczym i ukrytym siłom, niekiedy zwanym dość paradoksalnie siłami
„określonymi” albo nawet „wiadomymi”. Strajkujący w latach osiemdziesiątych
robotnicy wedle ówczesnej propagandy tak naprawdę wcale nie byli przeciwnikami
partii komunistycznych, bo przecież było niemożliwe, by występowali przeciwko
własnym interesom, realizowanym najlepiej przez te właśnie partie, nazywające
się często nie inaczej jak „robotniczymi”. Ulegali jedynie – „lekkomyślnie” – wrogim
podszeptom Wolnej Europy i rozmaitych „politykierów”. Jeszcze przed wyborami w
czerwcu 1989 roku niejaki pan Barański z Dziennika Telewizyjnego wypytywał
„przypadkowych przechodniów”: „Głosuje pan zgodnie z własnym wyborem czy tak
jak kazali?” Ten „własny wybór” oznaczał
oczywiście głosowanie na PZPR. Argument ten powrócił niespodziewanie całkiem
niedawno, kiedy to zdaniem duchowych synów pana Barańskiego z „Wiadomości” TVP
przeciwnicy PiS-u wcale nie byli w gruncie rzeczy przeciwnikami PiS-u, bo
przecież to on ofiarował Narodowi „500 plus” i w ogóle pragnął mu przychylić
nieba, a jedynie – znów „lekkomyślnie” – dawali posłuch wrogim namowom TVN,
Gazety Wyborczej i Tuska. To zatem bardzo stara technika manipulacji: „Twoje
poglądy są tak naprawdę twoimi poglądami, jeśli są zarazem naszymi poglądami.
Jeśli nie, zostały ci, biedne dziecko, podsunięte przez kogoś innego, a ty
byłeś zbyt mało rozgarnięty i zbyt lekkomyślny, by to zauważyć”. Zwolennicy
strony przeciwnej nie pozostawali dłużni adwersarzom, dziwiąc się, jak można
dać sobie wciskać taki kit, jaki swoim słuchaczom wciskało Radio Maryja, a swoim widzom „TVPiS”.
Jeszcze raz:
Kto jest zatem „lekkomyślny”, a kto „bystry”? Jakimś testem, choć bardzo
nieprecyzyjnym, byłoby tu posiadanie tego, co określa się czasem zdolnością
„krytycznego myślenia”. To jednak kolejne pojęcie bardzo nieostre. Pomocna może
nam tu być wszakże znów definicja samego Lichtenberga: krytyczne myślenie to
jego zdaniem nic innego jak zdolność oswojenia się z przekonaniem, że „wszystko
może być inne, niż to sobie wyobrażamy”. A obejmuje to także nasze najświętsze
pewniki, nie wyłączając uwielbienia dla naszych idoli.
Trzeba
postawić pytanie, kto jest, a kto nie jest zdolny do krytyki własnych bożków, przywódców
i przewodników, a przede wszystkim własnych aksjomatów i wiar. „Wierzyć – definiuje celnie Krzysztof Pomian – to uznać
jakiś przedmiot mowy za rzeczywisty tylko dlatego, że uznał go za taki inny
podmiot jednostkowy lub zbiorowy, który daje temu wyraz słownie lub czynnie i
który jest dla tego, kto wierzy, gwarantem realności tego przedmiotu,
autorytetem”. I tu „błazen” będzie miał na ogół przewagę nad „kapłanem”, bo
błazenada z samej swej istoty jest sprzeciwem wobec autorytetów, kapłaństwo
zaś – również ze swojej istoty –
osadzone jest zawsze w pewnej hierarchiczności, w gotowości ślepego
podporządkowania się autorytetom. „Błazen” jest z natury wywrotowcem, „kapłan”
ze swej natury – czcicielem.
Ale…
Społeczności rządzone przez błaznów bywają równie nieszczęśliwe jak te
pozostające pod panowaniem kapłanów. Ogarnięty rewolucyjnym terrorem Paryż jest
miejscem co najmniej tak samo – a może nawet bardziej – odrażającym jak
Kalwińska Genewa. Współcześnie przedsmak takich błazeńskich rządów daje „polityczna poprawność” i cancel
culture.
Strzeżmy się nie tylko kapłanów, strzeżmy się także błaznów, którzy
marzą o tym, by zostać kapłanami.
Wielki spektakl narodu wymaga często, by móc się rozwijać, odegrania ról, które w istocie przyzwoity człowiek wahałby się przyjąć, a jeśli nawet nie ustanowienie prawa, to przecież jego przygotowanie potrzebuje nierzadko ludzi, których pięćdziesiąt lat później na mocy tegoż prawa by powieszono. Tak było zawsze, historia dostarcza nam jedynie budowli, brudne rusztowania, niezbędne do ich wzniesienia odrzuca.
(1791)
W tej
sentencji fundamentalne znaczenie ma przydawka. Na taką wyrozumiałość
publiczności może liczyć tylko wielki
spektakl historii, nie dość „wielkie”, napędzane małostkowością – a
przynajmniej tak mogłoby się czasem zdawać na pierwszy rzut oka – oceniane
bywają surowiej. Kolonizacja Afryki i Azji przez Europę jest dziś przedmiotem
potępień i krytyk formułowanych
przez politycznie poprawnych
komentatorów historii, bo jej sprężyną była często zwykła chciwość, pozbawione
wszelkiej „wielkości” geszefciarstwo. Choć to geszefciarstwo przynosiło czasem
rezultaty cywilizacyjnie wręcz przełomowe. Jak przypuszczał Lichtenberg, „kosmografowie nigdy nie znajdą Przejścia
Północno-Zachodniego, ale znajdą je handlarze futer”.
Inaczej
rzecz się ma ze spektaklami, które – tu znów tak się przynajmniej wydaje –
służą budowaniu czegoś bezinteresownie, a przynajmniej niematerialnie
„wielkiego”. Hucznie i zadziwiająco zgodnie obchodziliśmy 1000-lecie koronacji
Bolesława Chrobrego, wyrażając głośno
dumę z faktu, że trafił nam się taki rodak jak pierwszy polski król.
Padło mnóstwo podniosłych słów, dyskretnym milczeniem pominięto zaś tych
wszystkich, którym ów kazał wyłupić oczy, choć za taki zabieg dziś, nawet jeśli
by nikogo nie powieszono, to przecież każdego zapakowano by na kilka lat do
więzienia. Ale to było dawno, powie
ktoś. Fakt, było. Poza tym, dorzuci ktoś inny, tak się wtedy załatwiało spory
dynastyczne. Dziś jednak na przedawnienie nie zawsze można liczyć. Nie
wypominano też Bolesławowi zbyt głośno zgwałcenia pewnej księżniczki, bo to w
końcu też nie odstawało od ówczesnych obyczajów, zwłaszcza wojennych. A przecież
nie brak dziś i takich, którzy o pedofilię oskarżają króla Dawida i Mahometa,
choć wówczas uprawiane przez nich praktyki erotyczne nikogo nie szokowały.
Notabene o pedofilię oskarżyliby pewnie i Lichtenberga, który akurat w tej
materii też miał to i owo za uszami.
„Wielkość”,
nawet w złu, okrucieństwie i zbrodni niesie szansę na łagodniejszą ocenę.
Dostojewski dobrze wiedział, co robi, gdy chcąc skompromitować „nadczłowiecze” i
„bezbożne” rojenia Raskolnikowa, uwikłał go w zbrodnię odrażającą swoją
małością, na dodatek żałośnie nieudolną, co i te rojenia obracało w karykaturę.
Gdyby Raskolnikow, hołdując swoim poglądom, jako wódz wielkiej armii wyciął w
pień ludność całego miasta, to taka
zbrodnia miałaby w sobie jakąś tragiczną „wielkość” – zabójstwo lichwiarki nie
ma jej w sobie za grosz. Heinrich Heine: „Występek na wielką skalę wywołuje
mniejsze oburzenie. Pewna Angielka, którą zazwyczaj bardzo peszył widok nagich
posągów, mniej była zaszokowana spoglądając na gigantycznej wielkości statuę
Herkulesa. «Przy tych rozmiarach rzecz nie wydaje mi się już tak
nieprzyzwoita»”.
Pewne rzeczy dostrzec można jedynie
patrząc z daleka i także szkło pomniejszające może prowadzić do odkryć. Szczegół
zasłania zasadnicze rysy całości.
(1792)
Ten
„aforyzm” może nam posłużyć za rozwinięcie pierwszego, o „szablonach” i
„modach”. Bo gdy przyglądamy się powiększonym szczegółom, wielkie formacje
historyczne wydają nam się czasem skrajnymi przeciwieństwami. Teistyczne
chrześcijaństwo i ateistyczny komunizm – czyż można sobie wyobrazić ekstrema
bardziej odległe. Zwłaszcza że zwykle pozostawały one ze sobą w ostrym
konflikcie, a marksistowski „światopogląd naukowy” mógł jawić się jako wyzwanie
rzucone chrześcijańskiej „wierze”. Gdy jednak nieco się oddalimy, zauważymy ze
zdumieniem podobieństwa w strukturach hierarchicznych: Numer Pierwszy, Biuro
Polityczne, które może się też nazywać Kurią Rzymską, Komitet Centralny, Kolegium
Kardynalskie, „partia wewnętrzna”, stan kapłański, „rewizjoniści”, „heretycy” i
„dysydenci” – ciekawe, że także opozycjonistów radzieckich określano od pewnego
momentu tym właśnie mianem. Służby Bezpieczeństwa i Inkwizycja – „babka Wielkiego Brata”, jak ją nazywał
Bernhard Schimmelpfennig, dostrzegający w niej – jak wcześniej Jerzy
Andrzejewki – „prekursorkę nowoczesnego totalitaryzmu”. Wreszcie pewne
instytucje i obyczaje: Index librorum prohibitorum i „zapisy
cenzorskie”, spowiedź i „samokrytyka”, pochody pierwszomajowe i procesje. Ma Biskup
Rzymu „teologa domu papieskiego”, to dlaczego Breżniew nie miał mieć swojego
Susłowa? Gdy zaś odstąpimy kolejnych parę kroków wstecz, zobaczymy już tylko
dwie „jedyne prawdy”, formuły świata, opisujące dzieje uniwersum i rodzaju
ludzkiego, a będące za każdym razem ostatecznym rozwiązaniem zagadek nurtujących
ludzkość. Czy możemy cofnąć się jeszcze trochę? Dlaczego nie? Z tej perspektywy
zdołamy dojrzeć jedynie zakodowany w rodzaju ludzkim – i chyba nie tylko –
przymus wypracowania jakiegoś mechanizmu integrującego stado. Czyż „doktorom rewolucji” – jak rzecz nazwał dobrze ich znający Heinrich
Heine – nie marzyła się „jednakowo ostrzyżona i jednakowo pobekująca ludzka
trzoda” pod rządami „jednego pasterza z żelazną laską”? A i chrześcijanie mieli
być wszak „owczarnią” – kierowaną przez „pasterzy” i ochranianą dawnymi czasy
przez „psy Pana”, Domini canes.
Czasem rzeczywiście
dobrze jest odwrócić lornetkę.
Starość to najbardziej śmiertelna ze
wszystkich chorób, i nieznany jest przypadek, by ktoś, kto na nią zapadł,
wyszedł z niej żywy, a przecież w gruncie rzeczy słusznie można by zawołać: Szkoda,
że tak niewielu ludzi na nią cierpi!
(1792)
Dziś cierpi
na nią coraz więcej ludzi, ale chyba niewielu jest za to cierpienie wdzięcznych
Bogu/Losowi/Przeznaczeniu (?). Teoretycznie właściwie powinniśmy, ale to
tylko teoria. W praktyce życia nie porównujemy się ze szkolnym kolegą, na którego
pogrzebie byliśmy przed pięciu laty, lecz raczej ze stulatkiem, o którym
właśnie przeczytaliśmy, że przebiegł maraton, (choć na trzydziestym kilometrze
doświadczył pewnego kryzysu). Dyskomfort, jaki powodują rozmaite, coraz
częstsze z wiekiem dolegliwości, wcale nie jest mniejszy, niż był w młodości,
wręcz przeciwnie, jest mocniejszy, bo słabnie nadzieja, że kiedyś się tych
dolegliwości pozbędziemy i „będzie lepiej” – coraz częściej dociera do nas, że
„lepiej już było”.
Niemiecki aforysta,
Gabriel Laub, nawiasem mówiąc, urodzony w małopolskiej Bochni, zauważył w
jednym z wywiadów, że właściwie w naszym rozwoju emocjonalnym, w obrazie samych
siebie zatrzymujemy się na wczesnej dorosłości, to znaczy jesteśmy
dwudziestolatkami zamkniętymi w starzejących się ciałach. I z tym starzeniem nie
umiemy się pogodzić, no bo jakże to: dwadzieścia lat, a tu „romatyzmy jakieś
łupią”? Próbujemy obracać rzecz w żart: peselosis
progressiva, peseloza
postępująca, ale to śmiech przez łzy. Ta emocjonalna inercja to zresztą kolosalne dobrodziejstwo,
bo dzięki niej słaba jest w nas świadomość zbliżającego się końca. Wiemy, że już
jesteśmy w „strefie śmierci”, ale przecież nie wstajemy z tą świadomością
codziennie rano. Nie umiera się wszak w wieku dwudziestu lat.
Ważne, by
patrzeć przed siebie. To banał, od którego bolą zęby, ale…Bardzo przeżywałem
moje 60te urodziny. Na dzień przed tą straszną datą, szedłem przygnębiony ulicą
Bernardyńską w Krakowie, tuż pod Wawelem. I wówczas wydarzyło się coś, co gdyby
była to historia przez kogoś mi opowiedziana, uznałbym za apokryf, a jednak
zdarzyła się naprawdę, choć do dziś trudno mi w to uwierzyć. Zobaczyłem nagle przed sobą dwie zbliżające
się ku mnie postacie, dziadka z może 5-letnim wnuczkiem, Włochów. Chłopczyk
biegał niesfornie to w jedną stronę, to w drugą, nie reagując na upomnienia
starszego pana. Ten, najwyraźniej poirytowany, złapał go nagle za ramię i
zawołał: „Pensa a guardar avanti!” (‘Myśl o tym, by patrzeć przed siebie’). I
nagle zrozumiałem! To nie byli Włosi. To byli aniołowie z Nieba, wysłani, by przekazać
mi w tym trudnym momencie ważny komunikat: „Pensa a guardar avanti!” – Tomasz
Mann ustami Feliksa Krulla wyraził przypuszczenie, że „aniołowie w niebie mówią
po włosku”.
Od tej pory,
choć nadal nie wierzę w Niebo, wierzę w istnienie aniołów. I w to, że mówią po
włosku – no bo w jakim innym języku mieliby mówić? W esperanto?
Oświecenie
To najwyższe dzieło rozumu, a jego
imię chciało ostatnio ośmieszyć paru płytkich, ale właśnie dlatego popularnych mistrzów
kunsztownej frazy, ci zaś wskutek swej dewocji byli zbyt ograniczeni, by
pomyśleć, do jakich to nadużyć prowadziły religia i miłość, dwa zasadnicze
filary świata moralnego i fizycznego. Oświecenie wciąż nie ma lepiej
zrozumiałego znaku alegorycznego (może dlatego, że sama rzecz jest jeszcze nowa)
niż wschodzące słońce. I długo jeszcze znak ów pozostanie chyba najstosowniejszym,
a to za sprawą oparów, które zawsze będą się unosić nad bagnami, kadzielnicami
i całopalnymi ofiarami, składanymi na ołtarzach rozmaitych bożków, i tak łatwo
mogą je spowić. Wszelako, gdy słońce już wzejdzie, opary przestają być
szkodliwe.
(1792)
Oświecenie,
„najwyższe dzieło rozumu” – to brzmi w Polsce jak prowokacja. Bo oświecenie nie
ma nad Wisłą dobrej prasy. Ale jak ma ją
mieć, skoro Wieszcz Narodowy wyznał, że bardziej przemawia doń „czucie i wiara”
niż „mędrca szkiełko i oko”. A że my, jak wiadomo „z niego wszyscy”…
Wieszcz za
młodu czytywał ponoć Woltera, ale z czasem nabierał coraz większej nieufności do
zachodnich „mędrków”. Znamienna jest relacja z jego wizyty u Goethego, spisana
przez Antoniego Edwarda Odyńca:
„U stołu
cała rozmowa, którą głównie sam Goethe z panem Quetelet zagajał, toczyła się
prawie wyłącznie o naukach przyrodniczych. On sam mówił, że to jest przedmiot
najinteresowniejszy dla niego i być nim powinien dla każdego myślącego
człowieka. (...) Wszystko, co Goethe mówił – a nawet czego nie domówił – to
jasno. I ta to właśnie jasność, jak zimowa pogoda, tchnęła na mnie tak mroźnym
przeraźliwym chłodem (...). I spoglądałem ciekawie na Adama, aby odgadnąć z
jego twarzy, co też myśli. Ale on siedział nasępiony i milczał. (...) Ale
czyżby taki człowiek jak Goethe miał lub mógł rzeczywiście nie czuć i nie
wierzyć, że musi być gdzieś przecie ‘kto zawiesił wagi?’. Lub czyżby się i do
niego dało zastosować:
‘Widzisz
świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce;
Nie znasz
prawd żywych – nie obaczysz cudu!’
Ja
przynajmniej stosuję jak najmocniej do siebie:
‘Czucie i
wiara silniej mówią do mnie
Niż mędrca
szkiełko i oko’
– choćby
nawet takiego mędrca jak Goethe. I dlatego też, patrząc na niego i na Adama
razem, podziękowałem w myśli Panu Bogu, że i pod tym względem wieszcz nasz
różni się od niemieckiego tytana”.
Jednym z
najbardziej przełomowych dokonań oświecenia było podjęcie śmiałej dyskusji nad
religią – właśnie to czyni je zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju, unikatowym.
Tymczasem polskie oświecenie było w tej akurat materii dość nieśmiałe. Standardy wyznaczył tu chyba jego
najwybitniejszy pisarz, notabene biskup, Ignacy Krasicki. Można się było do woli
natrząsać z ojca Gaudentego i jego mało rozgarniętych współbraci, ale materia
dogmatyczna pozostawała tabu, a zbyt daleko idąca refleksja nad chrześcijaństwem
„jako takim” nie była (i nie jest!) mile
widziana. Krasicki niedowiarków nie lubił:
Filozof zaufany w zdaniach przedsięwziętych
Nie wierzył w Pana Boga, śmiał się z wszystkich Świętych.
Przyszła słabość, aż mędrzec, co firmament mierzył,
Nie tylko w Pana Boga, w upiory uwierzył.
I tak już
nam zostało. „Popularni mistrzowie kunsztownej frazy” nie ustają do dziś w
ośmieszaniu, a przynajmniej dezawuowaniu dziedzictwa Wieku Świateł. W pierwszym
odcinku Dekalogu Kieślowskiego pewien – jakżeby inaczej? – naukowiec,
najwyraźniej miłośnik oświeceniowego scjentyzmu, oraz wychowywany przezeń w
podobnym duchu syn na podstawie danych meteorologicznych wyliczają za pomocą komputera
– to wówczas bardzo rzadkie jeszcze nad Wisłą urządzenie ma tu chyba być
symbolem grzeszącego pychą Rozumu Ludzkiego – grubość pokrywy lodu na gliniance,
na której chłopiec chce się poślizgać. Historia kończy się tak, jak musi się
skończyć, a do nieszczęsnego ojca dociera poniewczasie, że jest jednak Ktoś,
„kto zawiesił wagi”: udaje się do budowanego na osiedlu kościoła i wywraca
ołtarz. Ten bluźnierczy akt staje się swoistym wyznaniem wiary w Boski Majestat
i złożonym Mu hołdem.
Oczywiście
na pytanie, dlaczego Majestat, by przekonać niedowiarka o Swoim istnieniu,
uważa za stosowne uśmiercić dziecko, w tej narracji miejsca nie ma. To temat na
inną okazję.
Nigdy nie
potrafiłem pojąć zachwytów nad tym
serialem, aktorsko fenomenalnym, ale obezwładniającym miejscami naiwnością i
myślowym prostactwem scenariusza. Bo niby czego dowodzi ta opowieść? Ano
wyłącznie tego, że nieuctwo miewa opłakane skutki. Wszak nawet piszący te
słowa, w szkole średniej nieustannie zagrożony dwóją z fizyki, wie, że na
grubość pokrywy lodowej ma wpływ bardzo wiele czynników, nie tylko temperatura
powietrza utrzymująca się przez odpowiednio długi czas, ale także skład
chemiczny wody, głębokość akwenu, roślinność w nim obecna, nasłonecznienie, w
wielkich miastach także przebieg instalacji ciepłowniczych, słowem, mnóstwo
zmiennych, które młody uczony, „zaufany w zdaniach przedsięwziętych”,
całkowicie ignoruje w swoim wyliczeniach. A do tego dochodzi jeszcze szokująca
lekkomyślność ojca, który pozwala kilkulatkowi ślizgać się na zamarzniętej
gliniance. I to w stolicy, pełnej nawet wtedy
sztucznych lodowisk – w tamtych czasach zimą w każdej szanującej się
szkole „pan woźny” wylewał wodę na szkolne boisko. Dziś cała ta nieporadna
przypowieść mecenasa Piesiewicza musiałaby się zapewne skończyć u prokuratora,
który – chyba słusznie – posadziłby pozbawionego wyobraźni tatusia na ławie oskarżonych za brak opieki
nad dzieckiem.
Jest coś
jeszcze. Oświecenie postrzegane bywa jako nudne. Płytkie. Przewidywalne do
bólu. Doceniające tylko to, co użyteczne. W ogrodach Stryja, jednego z
bohaterów Lat wędrówki Wilhelma Meistra,
będącego niejako ucieleśnieniem oświeceniowej racjonalności, uprawia się
wyłącznie pożyteczne rośliny, a na ścianach wiszą wyłącznie pożyteczne obrazy,
poszerzające wiedzę o świecie. Sam Goethe Système de la nature barona d’Holbacha, Biblię
oświeceniowego ateizmu francuskiego, nazywa w swych wspomnieniach „kwintesencją zgrzybiałości” i „smętnego
ateistycznego mroku”. Krytyka religii wydaje się nawet ateistom czymś jałowym i
pozbawionym wszelkiego intelektualnego polotu. XVIII-wieczny pisarz niemiecki
Wilhelm Heinse zauważył nie bez racji: „Przemawianie przeciwko religii nie
przynosi wielkiego pożytku. Najlepsze, co można w tej materii uczynić, to
wymazywanie. Jakaż to wszelako chwała i jakaż zasługa zostać czymś na
podobieństwo mokrej gąbki?”. Mickiewicza i Odyńca razi „jasność” dyskursu o
przyrodzie, „tchnąca mroźnym przeraźliwym chłodem”. To nie dla nas. „Sławianie,
my lubim sielanki”. Ale przede wszystkim kochamy „głębię”, która nawet gdy
mętna, obiecuje więcej niż lodowata klarowność oświeceniowych nudziarzy. Dziś owa „dewocja”, o której pisze
Lichtenberg, przybiera często postać pracowitego mieszania mętnej wody,
reklamowanego niekiedy jako refleksja nad „wielkimi pytaniami”: o unde malum, o „sens życia”, o „myślenie
według wartości” itd.
Ale
przeciwnicy oświecenia, nie tylko w Polsce,
zyskali niespodziewanie sojuszników w osobach dwóch myślicieli, których
trudno było powiązać ze środowiskami skażonymi jakąkolwiek „dewocją”: Maksa
Horkheimera i Theodora W. Adorna, autorów Dialektyki
oświecenia. Ci, być może pod wrażeniem straszliwych zbrodni drugiej wojny
światowej, oskarżyli owo oświecenie – pojmowane tu nie tyle jako epoka w
historii kultury, lecz raczej jako pewna formacja intelektualna z niej się
wywodząca – o sprzeniewierzenie się własnym zasadom, o zmitologizowanie samego
siebie, a przede wszystkim o „instrumentalizację rozumu” w celu „ujarzmienia
wszystkiego, co naturalne, przez suwerenny podmiot”, co skutkowało „zagadkową gotowością technologicznie
wychowanych mas, by poddać się wszelkim despotyzmom” i popadnięciem „w nowy rodzaj
barbarzyństwa”, ku któremu pchają świat „ludzie doszczętnie oświeceni” .
Autorzy wyraźnie co prawda dawali do zrozumienia, że nie mają nic wspólnego z
„modną ideologią”, która „poczytuje sobie za święty obowiązek likwidację
oświecenia” i skwapliwie podkreślali: „Nie mamy wątpliwości – i w tym tkwi
nasza petitio principii – że wolność w społeczeństwie jest nieodłączna od oświecającego
myślenia”. Ale co zostało powiedziane, zostało powiedziane: skojarzenie
oświecenia z kultem technologii i „liczby”, dokonane w momencie, w którym świat
z przerażeniem dowiadywał się o przemysłowym wymiarze nazistowskiego
ludobójstwa, mogło usprawiedliwiać konkluzję, w Polsce upowszechnioną głównie przez dwa wielkie
autorytety intelektualne i moralne, Jana Pawła II i ks. Józefa Tischnera, że ów
skrajny racjonalizm oświecenia mógł być początkiem drogi wiodącej do „Kołymy i
Auschwitz” – choć zarówno sowiecki komunizm, jak i niemiecki nazizm dawały się
wyprowadzić także ze źródeł skrajnie irracjonalnych, a ten drugi cieszył się
wręcz wsparciem chrześcijańskich biskupów, oświeceniu na pewno niezbyt
przychylnych.
Uprzemysłowienie
zbrodni jest przy tym tylko z pozoru dziedzictwem oświecenia. I przed
oświeceniem wycinano w pień całe miasta, choć oczywiście nie znano jeszcze
takich technik masowego zabijania jak Cyklon B i tak skutecznych metod usuwania
zwłok jak krematoria Auschwitz. Ale to
nie wynalezienie takich technik i metod stworzyło zbrodnię, to raczej zbrodnia
sięgnęła po środki, które nagle znalazły się w jej polu widzenia. Z drugiej
strony: fakt, że coś jest wykonalne, może stanowić pokusę, by to coś uczynić –
rozwój technologii elektronicznych dostarcza zachęty do masowej inwigilacji,
choć pragnienie dyskretnego obserwowania bliźnich, także w celu zmuszenia ich do określonych zachowań, jest stare jak człowiek.
„Pegasus” jest zapewne w jakimś sensie owocem nowożytnego scjentyzmu,
ale ludzie, którzy go używają, nie zawsze zasługują na miano „doszczętnie
oświeconych”. To raczej obskuranci, którzy futurystycznymi narzędziami, próbują
swoje społeczeństwa cofnąć do mentalnego średniowiecza.
Krytycy
oświecenia, zarzucający mu arogancki, acz płytki bunt przeciwko
chrześcijaństwu, przeoczają zwykle pewną ważną okoliczność. Oświeceniowa
rozprawa z ich religią dokonywała się w dużej mierze rękami… chrześcijańskich
teologów i egzegetów, co prawda
wyłącznie protestanckich, bo tylko oni cieszyli się – względną – swobodą
badań. Heinrich Heine tak podsumował ich wysiłki: „Chciano zgotować jej nową
młodość, a postępowano przy tym tak mniej więcej, jak Medea odmładzająca króla
Ajzona. Najpierw zatem otworzono jej żyły i powoli wytoczono z niej całą krew
zabobonu, a mówiąc mniej obrazowo: podjęto próbę usunięcia z chrześcijaństwa
wszelkiej treści historycznej i pozostawienia w nim jedynie jego warstwy
moralistycznej. W ten sposób chrześcijaństwo stało się czystym deizmem.
Chrystus przestał być współregentem Boga, został niejako zmediatyzowany i pełną uznania cześć oddawano mu odtąd już
tylko jako osobie prywatnej. Jego moralny charakter wychwalano ponad wszelką
miarę. Nie znajdowano wprost słów, by wyrazić, jak dobrym i wspaniałym był
człowiekiem. Co się zaś tyczy cudów przezeń dokonywanych, to wyjaśniano je
prawami fizyki bądź usiłowano mówić o nich możliwie jak najmniej. Cuda,
powiadali niektórzy, były wszak koniecznością w owych czasach zabobonu, a
roztropny człowiek, pragnący głosić jakąkolwiek prawdę, posługiwał się nimi
niejako w charakterze anonsu. Teologowie, którzy wyczyścili chrześcijaństwo z
wszystkiego, co historyczne, zwą się racjonalistami”. Zamiarem owych teologów
nie była jednak wcale krytyczna autoanaliza – podobna tej, jakiej Horkheimer i
Adorno poddali oświecenie, lecz… apologetyka uprawiana „innymi środkami”,
wymuszona zewnętrzną krytyką ateistycznych filozofów, swoista ucieczka do
przodu. Intelektualna refleksja nad mitem zawsze nieuchronnie prowadzi wszakże
do jego destrukcji, i to nawet wówczas, gdy chce pozostać w zgodzie z
ortodoksją. Lichtenberg: „Dogmatyka, płodna i dobrotliwa matka polemiki”.
Notabene sam
Lichtenberg zdawał sobie sprawę z możliwej „dialektyki” oświecenia. „Symbolem
oświecenia proponowałbym uczynić znany powszechnie znak ognia (L). Ogień
daje światło i ciepło, jest niezbędny dla wzrostu i postępu wszystkiego, co
żyje, jednak używany nieostrożnie parzy i niszczy”. W zacytowanym wyżej
fragmencie tym symbolem jest jednak wschodzące słońce, rozpraszające opary,
które unoszą się nad bagnami i „kadzielnicami”. Obraz to wzniosły, ale dość
naiwny, usprawiedliwiony poniekąd przez okoliczność, że „sama rzecz jest jeszcze nowa”. Bo słońce przecież także zachodzi, a po
zapadnięciu zmroku opary powracają. Hölderlin ze zgrozą i jako „czas marny”
opisywał „noc bogów”, epokę, w której, jak rzecz nazwał rozmiłowany w jego
poezji profesor Heidegger, „w dziejach świata wygasł blask boskości”. Współcześni
Europejczycy, przynajmniej niektórzy, czytają Chleb i wino z nieufnością, bo mają raczej wszelkie powody
przypuszczać, że źródłem przynajmniej części ich kłopotów bywa tej boskości
zdecydowany nadmiar. Znacznie bardziej niebezpieczna wydaje im się owa „noc
oświecenia” – gdy zasypia rozum.
Ale i noc
mija. Kto wie? Może prawdziwe oświecenie mamy dopiero przed sobą?
Wśród wielu podobieństw, łączących
czystą wodę z cnotą, z pewnością nie jest jednym z najmniejszych to, że czystą
wodę często się chwali, ale rzadko ceni. I tak jak cnota, woda w swej postaci najczystszej,
spływającej z nieba, otaczana jest najmniejszym szacunkiem. U obu wymaga się
zawsze jakiejś domieszki tego, co w jednej nie jest właściwie cnotą, w drugiej
zaś nie jest już właściwie wodą.
(1793)
„Woda jest
najlepsza”, zadekretował Pindar w pierwszej ze swych Ód olimpijskich. Gdy śledzi się statystyki spożycia czystego
spirytusu per capita, można nabrać
słusznych wątpliwości, czy wszyscy mu uwierzyli. Spożywanie wody uważane jest
jednak – oficjalnie – za pożyteczniejsze i godniejsze szacunku niż spożywanie
napojów wysokoprocentowych. W praktyce bywa z tym różnie. Abstynencja postrzegana jest nierzadko jako
irytująca bliźnich aberracja, w niektórych środowiskach naraża na kpiny albo wręcz
ostracyzm. Osobne zjawisko to ci, o których Heine w Baśni zimowej pisał, że „potajemnie pili wino, w kazaniach
zalecając wodę”.
I
rzeczywiście: z cnotą bywa bardzo podobnie. Starożytni pojęcie virtus rozumieli dość szeroko, Lichtenberg
zresztą też, we współczesnej Polsce pod wpływem wychowania katolickiego „cnotę”
utożsamia się zazwyczaj ze wstrzemięźliwością seksualną. Do dziś główne wysiłki
tej „formacji chrześcijańskiej” skierowane są na przekonanie młodych ludzi, by
swoje erotyczne apetyty w miarę możności albo i niemożności ograniczali,
najlepiej zaś, gdyby współżycie podejmowali dopiero w małżeństwie pobłogosławionym
kościelnie i wyłącznie z myślą o posiadaniu potomstwa.
Tyle teoria.
Praktyka podąża oczywiście swoimi drogami i w środowiskach młodzieżowych „cnota”
– podobnie jak woda – nie jest otaczana zbyt wielkim szacunkiem.
Wstrzemięźliwość seksualną, nawet uparte
dziewictwo można ostatecznie jeszcze wybaczyć dziewczynie – zwanej wówczas
niezbyt elegancko, acz dźwięcznie „cnotką niewydymką” – a świadectwem tej
wyrozumiałości jest sławna „baśń o Kiejstucie” („kiej stu cię miało, to ja już
nie chcę”). Inaczej rzecz się ma z chłopakami. Prawiczki cieszą się jeszcze
mniejszym szacunkiem niż abstynenci, nawet w środowiskach, w których oficjalnie
deklaruje się wierność tak zwanym wartościom chrześcijańskim.
Chyba nawet
wśród ludzi kościoła prawiczek,
oficjalnie chwalony i stawiany za wzór, rzadko bywa darzony rzeczywistym poważaniem,
bo też w owym „wychowaniu katolickim” nie chodzi tak naprawdę o powstrzymanie
młodych ludzi przed uprawianiem seksu, lecz o to, o co chodzi zawsze w socjalizacji: o wychowanie do
posłuszeństwa wobec jakiegoś systemu polityczno-społecznego czy religijnego.
Musisz zatem w szkole czy wspólnocie religijnej deklarować przywiązanie do
pewnych wartości, manifestując w ten sposób to posłuszeństwo i uległość wobec
„systemu”. Co robisz po złożeniu stosownych deklaracji, to już twoja sprawa i
podlega innym ocenom. Biada tym, którzy pomylą sferę oficjalną z prywatną i
takie deklaracje zaczną składać nie w porę. Jak nieszczęsny Piszczyk w Zezowatym szczęściu, który w latach
50tych, udekorowany odznaczeniem, już po części oficjalnej, podczas bankietu
wyznaje, że „porywa go patos naszych czasów”, co spotyka się z gniewną uwagą
dyrektora – świetna rola Henryka Bąka – by nie dawać mu „tyle piwa”.
Oficjalna „cnota”,
która nie tak dawno powróciła u nas w dość osobliwej postaci „cnót niewieścich”,
krzewionych przez pewnego wiceministra, jest jedynie elementem scenografii w
spektaklu społecznym. Prawdziwe życie toczy się jednak w zupełnie innych
dekoracjach i na innych scenach.
Jeśli więc jesteś
młody („krew nie woda”) i jeśli na wakacjach albo i pielgrzymce zapomnisz się z
dziewczyną, tragedii wielkiej nie będzie. Teoretycznie, jeśli następnego dnia zejdziesz tragicznie z
tego świata w „stanie grzechu ciężkiego”, to powędrujesz do piekła, ale
przecież, z drugiej strony, miłosierdzie Boże nie zna granic. Najważniejsze przeto, byś nam szczegółowo,
nawet bardzo szczegółowo, opowiedział o swoich przygodach podczas spowiedzi, tę
zaś musisz odbyć od czasu do czasu, bo tylko od nas możesz otrzymać
rozgrzeszenie, bez którego jednak do tego piekła powędrujesz. A nawet jeśli do
niego nie pójdziesz – dobry papież Franciszek, zdaje się, w ogóle chciał je
bezterminowo zamknąć – to nie będziesz mógł zostać ojcem chrzestnym ani cieszyć
się podniosłą uroczystością ślubu kościelnego. Zresztą: tego rozgrzeszenia udzielimy
ci chętnie i bez problemów, a może nawet klepniemy cię dobrotliwie w głowę, jak
to uczynił Wilhelm z Baskerville, udzielając absolucji swemu młodemu
towarzyszowi, Adsonowi, który mimo zakonnych ślubów „zapomniał” się jednak z
pewną młodą wieśniaczką. Notabene Adso zinterpretował ów nieco łobuzerski gest
jako „dowód męskiego i ojcowskiego afektu”, a może, kto wie, jak „grzesznie”
pomyślał w tym momencie, był to wyraz swoistej „dobrotliwej zazdrości”
człowieka „spragnionego nowych i żywych doświadczeń”. (Dziś zapewne to raczej
niejeden spowiednik mógłby w penitentach wzbudzić zazdrość bogactwem i
wyrafinowaniem swych doświadczeń
erotycznych, będących chyba ową „wymaganą domieszką” do cnoty, o której
wspomina Lichtenberg).
Właśnie ta
władza rozgrzeszania, nie zaś cnota „jako taka”, władza, której narzędziem jest
pełna wiedza o drugim człowieku, jest tu celem głównym. Gdyby, jak Lichtenberg
zauważa gdzie indziej, „ludzie nagle stali się cnotliwi, tysiące musiałyby
umrzeć z głodu”. A pierwsi umarliby spowiednicy. Dlatego poprzeczkę trzeba
zawiesić bardzo wysoko, czy raczej rozpostrzeć możliwie gęstą sieć „cnoty”, by jako
„grzeszne” móc zakwalifikować jak najwięcej zachowań, choćby i najbardziej
naturalnych rodzajowi ludzkiemu. „Teolog uwalnia cię od grzechu, który sam
wymyślił”, pisał słusznie Goethe, choć w Zmyśleniu
i prawdzie, bardzo chwalił katolicką spowiedź, czym wprawił w zdumienie
swych współczesnych, nie zawsze rozumiejących jego subtelną ironię. Innymi
słowy: sumienie poddanego-wiernego ma pozostawać zawsze niespokojne. To poniekąd cecha wszystkich systemów
autorytarnych i totalitarnych: dążenie do takiego skonstruowania prawa pisanego
i niepisanego, by – jak zauważył Leszek Kołakowski – zależnie „od arbitralnych i zmiennych decyzji
władzy wykonawczej […] każdy obywatel w każdym niemal momencie” mógł „uchodzić
za przestępcę”. A przynajmniej za grzesznika, nieustannie zagrożonego „wiecznym
potępieniem”. Teologia tę ideę powszechnej winy wyprowadzała nie tylko z
„grzechu pierworodnego”, wynalezionego przez Augustyna, ale i z dziejów Hioba,
tylko z pozoru niewinnej ofiary arbitralnych wyroków boskich, w rzeczywistości
uwikłanego przecież w ową winę powszechną: Któż znajdzie czystego wśród nich
[ludzi], skoro żaden nie jest
czysty? (Hi 14,4).
Jeśli
pozostały jeszcze dziś miejsca, gdzie wymogi i wskazania katolickiej cnoty „jako
takiej” traktuje się z całą powagą, bez porozumiewawczego mrugania okiem, to są
nimi zapewne wyłącznie środowiska najbardziej wojowniczych feministek. Bo to
właśnie tam samo męskie spojrzenie, zbyt długo i natarczywie zatrzymujące się
na niektórych partiach kobiecego ciała, postrzegane jest jako niemal gwałt i
nieostrożnego admiratora może zaprowadzić na ławę oskarżonych z paragrafu o
molestowanie. Feministki to – jeśli wolno się tak wyrazić – ostatnie Mohikanki
upierające się przy literalnym odczytywaniu słów Jezusa zawartych w Mt 5, 28:
„Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią
cudzołóstwa”. A lokale partii lewicowych
to, być może, jedyne jeszcze bastiony tak pojmowanej „cnoty”. Księża powinni
„lewaczki” i feministki stawiać za wzór do naśladowania. Zamiast
straszyć je „kwasem solnym”.
Pozwólcie ludziom wierzyć w co chcą,
jeśli to tylko pomaga.
(1793)
Ponoć
człowiek myślący jest w stanie z widoku kropli wody wywnioskować istnienie
Pacyfiku, nawet jeśli nigdy nie słyszał o jego istnieniu. Przytoczone wyżej
zdanie Lichtenberga, brzmi zbyt banalnie – to właściwie locus communis – by przypisywać mu jego wyłączne autorstwo. W
ustach oświeceniowego myśliciela nabiera jednak dość szczególnego znaczenia.
Mimo – powtórzmy – swojej banalności odbija się w nim bowiem, właśnie tak jak
ocean w kropli wody, niemal cała oświeceniowa dyskusja filozoficzna wokół Boga,
religii i chrześcijaństwa. Intelektualiści oświeceniowi coraz mocniej w tego
chrześcijańskiego Boga powątpiewają, coraz ostrzejszej krytyce poddają
chrześcijański dogmat, ale przecież jednocześnie zastanawiają się, czy aby
przypadkiem religia „jako taka” nie pozostaje użyteczna „ludowi”. Czy aby na
pewno ów „lud” należy wciągać w spory filozoficzno-religijne? Czy nie należy
pozostawić mu jego wiary – dla jego własnego dobra? Ale też dla dobra własnego,
bo otwarte kontestowanie religii wciąż jest związane z pewnym ryzykiem, lepiej więc
nie stwarzać pozorów, że oświeceniowy
sceptycyzm chce się zanieść „pod strzechy”. „Odważnie dyskutowali o ateizmie,
ale nigdy przy służbie”, pisał Carl L. Becker o
tytułowych bohaterach swojego Państwa
Boże osiemnastowiecznych filozofów. Oświeceniowe dywagacje na temat religii
w ogóle należy czytać wedle formuły, według której czyta się dziś rozprawy
ekonomiczne powstałe u schyłku PRL: wolno już powiedzieć to i owo, ale nie
zawsze wprost i nie zawsze na zbyt szerokim forum – cenzura wciąż działa, a
zbyt śmiali autorzy mogą napytać sobie biedy.
Znaczenie
najważniejsze ma tu chyba jednak owa autentyczna troska o dobrostan moralny „ludu”,
zmieszana też z pewnego rodzaju lękiem: „Zabierzcie chłopu jego diabła – pisał Jakob Michael Reinhold Lenz – a sam stanie się
diabłem dla swoich państwa i dowiedzie im, że diabłów nie brakuje”. Intelektualista
religii już nie potrzebuje, ale nie wszyscy są intelektualistami. Goethe wyraża
to wprost:
Kto sztukę posiadł i naukę,
Ten ma i religię;
Kto tamtych obu nie posiada,
Ten niech ma religię.
Gdzie
indziej wyrazi to w sposób bardzo podobny do tego, w jaki uczynił to
Lichtenberg: W 1774 roku doradza zaprzyjaźnionej młodej matce w kwestii
wychowania jej synów: „Czy wierzą w Chrystusa, Götza czy Hamleta, to obojętne,
pozwólcie im tylko w coś wierzyć. Kto nie wierzy w nic, ten zwątpi o samym
sobie”, jak przydarzy się to Harfiarzowi z Lat
nauki Wilhelma Meistra, który
przechodzi drogę od „najwyższych przeczuć istot nadziemskich do całkowitej niewiary,
niewiary w samego siebie”.
„Ludowi”
temu „wielogłowemu zwierzęciu, błądzącemu
bez celu”, jak go nazywa Goethe w Podróży
włoskiej, przydatna może być nawet wiara w zabobon: „Nawet zabobon może być
niekiedy pożyteczny – zauważa Lichtenberg. – Człowiek prosty, celując w kogoś z nienabitej
flinty, nie naciska bez zastanowienia spustu, gdyż wierzy, że diabeł może
płatać złośliwe figle także za pomocą nienaładowanej broni”.
Pogląd o
„użyteczności” wiary jest powszechny i dziś. Znamienne dla takich przekonań
powszechnych jest to, że nikt nawet nie myśli o tym, by je uzasadniać, a cóż
dopiero sprawdzać. To wszakże pogląd
dość dwuznaczny. Najczęściej pojawia się, gdy mowa o wierze w jakieś „życie
wieczne”, która ma jakoby ułatwiać umierającym odchodzenie. (Nie jest to jednak
regułą: ojciec Kierkegaarda żył w głębokim przeświadczeniu, że jest skazany na
wieczne potępienie, a niebywałe powodzenie w interesach tłumaczył sobie tym, że
Bóg chce mu w doczesnym życiu wynagrodzić przyszłe męki). Stąd jednak już tylko
krok do skojarzenia religii z narkotykiem. „Dla ludzi, którym ziemia nic już
nie ma do zaoferowania – pisał Heine – zostało wynalezione niebo. Chwała temu
wynalazkowi! Chwała religii, która cierpiącemu rodzajowi ludzkiemu wlała do
kielicha goryczy kilka słodkich, usypiających kropel duchowego opium, kilka
kropel miłości, nadziei i wiary”. Czy ktoś obdarzony choć odrobiną empatii
potępi lekarza, który umierającemu poda morfinę, i to w dawce skutecznie
uśmierzającej jego cierpienia? W polskich szpitalach bywa z tym ponoć różnie i
co jakiś czas słyszy się wręcz o odmowach zastosowania skutecznych środków
znieczulających, oczywiście w trosce o pacjenta, który przecież mógłby popaść w
uzależnienie – na ostatnie dwa tygodnie swego życia. Na ogół jednak odmowy
takie wywołują słuszny sprzeciw.
Nieco
inaczej ma się rzecz z oceną narkotyków jako środka uśmierzającego bóle natury
egzystencjalnej. Na ogół zakazuje się takich praktyk, słusznie dostrzegając
związane z nimi niebezpieczeństwa – największym z nich jest zapewne szkodliwe
dla ciała i ducha uzależnienie, i to nie tylko od samego narkotyku, ale i od
jego dostawcy, który zyskuje nad swoim klientem całkowitą władzę i może go niekiedy
zmusić do działań wręcz kryminalnych. Uważa się zazwyczaj, że z bólem istnienia
człowiek winien radzić sobie innymi sposobami.
Istotne jest
jeszcze coś innego. Gdy Lichtenberg zapisywał te słowa, ówczesny
intelektualista miał do czynienia na ogół tylko z dwiema religiami: chrześcijaństwem
i judaizmem. Wiara w jednego Boga, nawet jeśli był to Bóg, który upodobał sobie
szczególnie jeden tylko naród, czy wiara zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa, który
upodobał sobie szczególnie jeden kościół, niosły ze sobą rozmaite zagrożenia,
materializujące się w krwawych wojnach religijnych i pogromach, ale w wieku XVIII
niebezpieczeństwo to nie było już tak dramatyczne jak wiek czy dwa wcześniej. Dziś sytuacja mocno się skomplikowała, bo co
powiemy śniadoskóremu młodzieńcowi, który uczyni nam takie oto na przykład
wyznanie: „Niezmiernie pomaga mi wiara, że jeśli wysadzę się w powietrze z samolotem
przewożącym 300 pasażerów, to mojemu Bogu tak bardzo się to spodoba, że poza
kolejką umieści mnie w raju i ofiaruje mi siedemdziesiąt dwie czarnookie dziewice”. Niewątpliwie
młodzieńcowi owemu wiara taka może być bardzo pomocna, nasza perspektywa będzie
oczywiście inna.
Notabene w oryginale Lichtenbergowska sentencja brzmi:
„Lasst die Menschen glauben, was sie wollen, wenns nur hilft“. A zatem – jeśli to nie omyłka
pisarska – chodzi może o to, że ta wiara ma pomagać nie tylko samemu
wierzącemu, ale i ogółowi – powszechne jest przekonanie, że ludzie wierzący są
lepiej zsocjalizowani i – choćby ze strachu przed piekłem – chętniej stosują
się do nakazów i zakazów moralnych. Nie
usuwałoby to jednak wszystkich znaków zapytania wobec użyteczności wiary: wiara naszego śniadoskórego młodzianka służy
zapewne także jakiejś społeczności – przynajmniej w przekonaniu tejże – ale nie
służy innym: religia bardzo skutecznie integruje pewną zbiorowość, ale czyni to
niemal zawsze w opozycji do wszystkich pozostałych, traktowanych jako wrogie
nie tylko ludziom, ale i Bogu, co niechęć wobec nich wzmaga, a ich
unicestwienie czyni aktem ze wszech miar pożądanym i temuż Bogu nader miłym, to
zaś z kolei wyłącza wszelkie hamulce moralne. Moralność propagowana przez
religie obowiązuje zazwyczaj jedynie wobec współwyznawców.
Pożyteczność
wiary wydaje się zatem co najmniej dyskusyjna. Co gorsza, doświadczenia naszej
współczesności, zwłaszcza związane z teoriami spiskowymi uczą, że odpowiedź na
pytanie, w co człowiek jest w stanie uwierzyć, brzmi niezbyt krzepiąco: we
wszystko.
A jednak tak
naprawdę nie ma innego wyjścia jak „pozwolić ludziom wierzyć w co chcą”, a to z
bardzo prostej przyczyny: bez względu na to, co jest przedmiotem ich wiary, nie
da się ich skutecznie wyzwolić spod jej wpływu.
Można mieć
jedynie nieśmiałą nadzieję, że wśród dzieci albo wnuków śniadoskórego
młodzieńca pojawią się samoistnie wątpliwości podobne do tych, jakie w XVIII
wieku zrodziły się w umysłach europejskich intelektualistów.
Co zdarzy
się do tego czasu, to wielka niewiadoma.
Ludzi nie należy osądzać wedle ich
poglądów, lecz wedle tego, co te poglądy z nich czynią. Tylko to ostatnie winno
być przedmiotem rozważań trybunału świata, pierwsze zaś trybunału nieba i co
najwyżej – jezuitów.
(1793)
To kolejny locus communis, trochę zaskakujący u
Lichtenberga, zazwyczaj nieufnego wobec takich rozpowszechnionych mniemań. W
jego czasach można było sobie jednak pozwolić na taką wstrzemięźliwość w osądzaniu
cudzych poglądów. Rzadko przekładały się
one na rzeczywistość, rzadko były w stanie ją przekształcać, wpływając na życie
bliźnich, także tych, którzy owych mniemań nie podzielali. Dziś sprawy mają się
inaczej. Kartka do głosowania miewa potężną moc i nagle okazuje się, że te
ludzkie mniemania, wizje świata, czasem zgoła fantastyczne, mogą –
zwielokrotnione – wpłynąć
na kształt naszego świata. Czy dalej można więc ludzi tak lekką ręką
rozgrzeszać z ich poglądów? „Cóż, głosował zawsze na NSDAP, ale to przecież
taki uczciwy człowiek, wzorowy mąż i ojciec, uczynny sąsiad. On nawet muchy by
nie skrzywdził”. Ale otworzył drogę do władzy i sprawczości tym, którzy gotowi
byli krzywdzić nie tylko muchy. Viktor Klemperer w LTI opisał kilkoro spośród takich „przyzwoitych ludzi”, którzy
nagle zapałali miłością do Zbawcy Narodu.
Otaczają nas
ludzie uczciwi i uczynni, którzy nie skrzywdziliby muchy. Motywowani
umiłowaniem rozmaitych szlachetnych „wartości”, wspierają partie, które nie
ukrywają, że w polskim domu trzeba zrobić radykalne porządki, eliminując w ten
lub inny sposób wrogów tychże wartości. Właściwie wszystko jest jasne, wiadomo,
kto jest kim i czego dla nas chce. Czy musimy czekać na pierwsze ofiary – już się
formujących – bojówek? Chyba już dziś mamy prawo oceniać naszych bliźnich,
którzy nie widzą nic złego w dopuszczeniu do władzy ugrupowań patronujących krótko ostrzyżonym „młodziankom”. Nawet jeśli
ci bliźni są wzorowymi ojcami rodzin, wspomagają potrzebujących i z troską
pochylają się nad ludzką biedą.
Jednym z
pierwszych posunięć nowego Kanclerza Rzeszy zimą 1933 roku było powołanie
Pomocy Zimowej, wspomagającej ubogich w najzimniejszej porze roku.
Dawne zgromadzenia kościelne,
właściwie konwenty krawców, które zbierały się po to, by wziąć miarę na gorset
szyty dla rozumu.
(1793)
Trudno o
lepszą metaforę opisującą złożone relacje między „wiarą” a „rozumem”, czyli
między religią a nauką, de facto zaś między
chrześcijaństwem a myśleniem krytycznym. Wiarę często przeciwstawia się
Rozumowi. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Przedmiot wiary jest przecież zawsze
produktem jakiejś refleksji intelektualnej. Ktoś musi po pierwsze rozstrzygnąć,
że Słowem Bożym jest akurat ta, a nie inna Księga. Do tego potrzebna jest nieuchronnie jakaś analiza rozumowa. Na
dodatek Księga wymaga interpretacji. Wierzący chrześcijanin wierzy nie tylko w
Boga, ale i w to, że ten Bóg występuje w trzech osobach. By dowieść tej boskiej
troistości, o której wszak Biblia nic wprost nie mówi, trzeba dokonać
skomplikowanych operacji interpretacyjnych. Podobnie skomplikowanych operacji
egzegetycznych wymaga wyprowadzenie z Ewangelii dogmatu o nieomylności papieża.
Narzędziem wszystkich tych analiz jest oczywiście rozum. Teolog doda zapewne:
„oświecony światłem wiary”, ale samej istoty rzeczy to nie zmienia: wiara jest
produktem rozumu tak samo jak nauka.
Co więcej,
chrześcijaństwo niemal od początku musiało stawić czoła krytyce filozoficznej,
musiało zatem również wykształcić aparat pojęciowy, rozumowy, którego mogłoby
używać w sporach z myślicielami pogańskimi. Jednocześnie dokonało pewnej bardzo
ryzykownej operacji na micie: przeniosło go w naszą realną trójwymiarową
rzeczywistość fizyczną. Mit przestał rozgrywać się, jak dotąd, „zawsze i
wszędzie”, co dawało mu pewną formę niekwestionowalnej prawdziwości,
nieprzywiązanej jednak do czasu i miejsca, a przez to bardzo trudnej do
sfalsyfikowania, i został wpisany w siatkę historii ludzkiej: „Nie za
wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i
przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni
świadkowie Jego wielkości” (2P 1,16). A Paweł Apostoł podkreślał bardzo
stanowczo, że nie ma chrześcijaństwa bez wiary w fizyczne zmartwychwstanie
Jezusa (1 Kor 15, 14). To zmuszało odtąd
Kościół do zażartej obrony geocentrycznego obrazu świata – narracja
chrześcijańska była spójna jedynie w trójpoziomowym świecie Dantego, w którym
pod naszymi stopami rozciągają się czeluści piekielne, a nad głowami
wznoszą kolejne piętra Nieba, zamieszkanego przez aniołów i świętych. Augustyn
nie bez przyczyny tak namiętnie zwalczał w Wyznaniach „nienasyconą
ciekawość” człowieka: „Oprócz owej pożądliwości, która pociąga do napawania się
wszelkimi rodzajami przyjemności zmysłowych i której hołdownicy, gdy się
oddalają od Ciebie, giną – istnieje też w duszy popęd do posługiwania się tymi
samymi zmysłami już nie dla cielesnych przyjemności, lecz dla zaspokojenia
próżnej, nieuzasadnionej ciekawości, okrytej – niby płaszczem – mianem wiedzy”
(X, 35, przeł. Z. Kubiak). Słusznie przeczuwał, że owa curiositas prędzej
czy później niechybnie musi doprowadzić chrześcijańską wiarę do ruiny. Także
wówczas, gdy nada się jej bezpieczną z
pozoru postać koncesjonowanej, urzędowej teologii.
Teologia jest
bowiem tworem w jakimś sensie hybrydycznym. Powołana do życia, by bronić
chrześcijaństwa przed atakami nauki tejże nauki środkami i metodami, pozostaje w
religii ciałem obcym i w gruncie rzeczy z samej natury jej wrogim. To bowiem,
co religia pragnie pozostawić w cieniu i półmroku, teologia usiłuje wydobyć na
światło dzienne, wtłoczyć w racjonalne pojęcia, słowem poddać rozumowej
analizie coś, co z samej istoty przed taką analizą się broni: „Generalnie –
pisał protestancki historyk Kościoła Franz Overbeck – każda religia żywi lęk
przed dyskursem, nie podejmuje dyskursu, jeśli nie musi”. I ma rację, albowiem
złudzeniem jest jedynie, że „granice [wiedzy] pokrywają się właśnie z
potrzebami wiary, a myślenie z własnej swej natury ma się zatrzymać dokładnie
na linii warunkującej jego z nią zgodność”. Dyskurs z kolei to żywioł teologii
jako nauki, co nieuchronnie musi prowadzić do konfliktu z religią: „Twierdzę:
wobec religii teologia może przyjąć postawę jedynie krytyczną. Nie istnieje teologia
apologetyczna”.
Sobory
powszechne, owe „konwenty krawców” szyjących „gorsety dla rozumu” były próbami
spętania refleksji rozumowej nad religią, poddania jej bezwzględnej kontroli.
Dopóki kościoły miały możność palenia niewygodnych dla siebie tekstów
(najchętniej razem z autorami), mogły oddawać się złudzeniu, że ta refleksja
nie jest dla nich niebezpieczna. Ale gdy ich uczeni wymknęli się spod tej
władzy – pierwsi uczynili to teologowie protestanccy, a katoliccy postępują
dziś coraz śmielej ich śladem – nastąpiła katastrofa: to oni właśnie najskuteczniej rozłożyli chrześcijański
dogmat. Rozum najpierw wiarę wykreował, potem ją unicestwił.
W 1872 roku
działaczka ruchu kobiecego Elizabeth Stuart Phelps wezwała do zrzucenia i spalenia gorsetów, co było to jednym z
najbardziej sugestywnych symptomów emancypacji, czyli wyzwolenia kobiet. Historia
cywilizacja europejskiej daje się również opowiedzieć jako historia gorsetu:
najpierw jego szycia, później mozolnego zrzucania.
Ale:
„krawców”, którzy chcieliby uczyć go na nowo, nigdy nie brakuje.
Komentarze
Prześlij komentarz