Prozaiczny zgrzyt wiatrowskazów, czyli inny Hölderlin
Wszystko nam
słabość ogłasza, wszytko wraża uczucia skromności, pokory: Szelest najmniejszy
zmieszać może rozum największego człowieka; nie trzeba na to wystrzału z
armaty, szczęk chorągiewki na dachu, i bloczek skrzypiący może myśl zatamować.
Nie dziwuj się, rzekł Paskal, że ów źle rozumuje, bo mu na ówczas pod uchem
brzęczała mucha.
Ks. Alojzy Osiński
Nauka ojca dana synowi jadącemu do Akademii
Chyba powinienem zacząć od osobistego wyznania: nie
przepadam za twórczością Friedricha Hölderlina. Wiem, wiem: Hölderlin „wielkim
poetą był”, ale mnie nie „zachwyca”, nic
na to nie poradzę. Przedzieranie się przez Hyperiona,
który – bodajże na trzecim roku studiów – był naszą lekturą obowiązkową,
pozostało mi w pamięci jako doświadczenie niełatwe. I to z powodu nie tyle
trudności językowych – na naszej
ówczesnej liście lektur zdarzały się teksty bardziej wymagające – ile raczej
specyficznego stylu: rzadko zdarzało mi się, czy wcześniej, czy później,
czytywać prozę tak nienaturalną, swoją nienaturalnością ocierającą się
miejscami wręcz o egzaltację. Oczywiście nie wolno zapominać, że tak wtedy często pisywano: ówcześni autorzy
płacz nosili na końcu nosa, a ich bohaterowie bezustannie padali sobie w
ramiona, roniąc gorzkie łzy nad nieczułym światem i sobą nawzajem. Ale
niektórzy, jak Goethe w Werterze i
gdzie indziej, potrafili już sobie z tych szlochów pokpiwać. Hölderlin nawet o
tym nie myślał.
Czuli barbarzyńcy
Zwłaszcza posępna jeremiada, w której Hyperion rozpacza nad duchowym ubóstwem Niemców,
sprawiała na mnie wrażenie ciągu beznadziejnie nużących banałów. Mała próbka: Barbarzyńcy z dawien dawna, dzięki
pracowitości i nauce, a nawet dzięki religii jeszcze bardziej barbarzyńscy,
niezdolni z gruntu do jakichś wyższych uczuć, zepsuci aż do szpiku kości na
szczęście dla boskich Gracji, rażący każdą subtelniejszą naturę swą
pompatycznością i ubóstwem duchowym, głusi i pozbawieni poczucia harmonii, jak
skorupy zużytego naczynia oto, mój Bellarminie, byli moi pocieszyciele! […] Nie
mogę sobie wyobrazić żadnego innego narodu, który byłby bardziej rozdarty niż
Niemcy. Widzisz rzemieślników, ale nie ludzi, myślicieli, ale nie ludzi,
kaznodziei, ale nie ludzi, panów i parobków, młodzieńców i dorosłych, ale nie
ludzi – czyż nie przypomina to pola bitwy, gdzie ręce i ramiona, i inne części
ciała leżą poćwiartowane, porozrzucane, a tymczasem przelana krew życia wsiąka
w piasek?[1]
I tak dalej, i tak dalej. Rzec można, program obowiązkowy
wieszcza zabierającego się do przerabiania „zjadaczy chleba” w „aniołów”: brak
„harmonii”, „jedności”, „ubóstwo duchowe”, skupienie się na sprawach
codziennych „nieczułość na wszelkie przejawy piękna”. Poeci
zwykle źle znoszą fakt, że nie wszyscy czytują poezję (zwłaszcza tę wychodzącą
spod ich pióra). Poeta jest wielki, ale co z tego, gdy „czas marny”? Słynna
fraza Hölderlina, spopularyzowana przez Heideggera, to jedno z mniej przemyślanych
skrzydlatych słów literatury europejskiej, które wciąż trzepocze się w uczonych
rozprawach, felietonach, dziennikach i blogach. Przecież poeta karmi się właśnie marnością
tego świata. To on ma wszak zapamiętywać krzywdy „człowieka prostego” i
nieprawości możnych. Płakać nad niedoskonałością rodzaju ludzkiego i wypatrywać
lepszych czasów. Gdyby jednak nagle nastał na Ziemi jakiś złoty wiek i zastąpił
„czas marny”, poeci musieliby się szybko przekwalifikować – najprawdopodobniej,
jak w kapitalnym Keczupie Schroedera
Domana Nowakowskiego, na copywriterów.
Najśmieszniejszy komentarz do gorzkich żalów pięknoducha napisało, jak zawsze, samo życie. Gdy w maju 1807 roku Hölderlina zwolniono jako nieuleczalnie chorego z kliniki doktora Autenrietha w Tybindze (dając mu najwyżej kilkanaście miesięcy życia), poetę przygarnął do swego domu prosty rzemieślnik tybingeński, stolarz Ernst Zimmer, który kiedyś… z zachwytem przeczytał właśnie Hyperiona.
A już po śmierci Hölderlina propagowaniem jego twórczości i zbieraniem
rozproszonych utworów poety zajął się pruski oficer Heinrich von Diest, który
lekturę tej powieści nazywał najważniejszym doświadczeniem swego życia. Doświadczenie
to jednak nie oduczyło go wrodzonej porywczości, która ściągnęła nań śmierć w
pojedynku. Oczywiście te dwa fakty można interpretować także jako potwierdzenie
słuszności narzekań greckiego eremity i jego marzeń, by w Gracjach rozkochali się również rzemieślnicy, bo w końcu okazuje
się, że to chyba dobrze, gdy stolarze i oficerowie czytują poetów. Chociaż…
Świat, w którym wszyscy czytywaliby wiersze, byłby prawdopodobnie równie trudny
do zniesienia jak ten, w którym nie czytuje ich prawie nikt.
Być Poetą
Poezja twórcy Hyperiona
nie ma chyba już dzisiaj zbyt wielu czytelników,
sięgających po nią z własnej i nieprzymuszonej woli. Kiedyś „przeżycie
Hölderlina” było wręcz obowiązkowym etapem w rozwoju intelektualnym i duchowym
szanującego się niemieckiego studenta. Ale to już przeszłość. Rüdiger Safranski
swoją znakomitą biografię poety kończy dość znamiennym podsumowaniem: „Hölderlin,
mimo całej mitologizacji, jakiej go poddano, a może właśnie w jej następstwie,
jest dziś od nas bardzo odległy. Czy nas odnajdzie, czy my jeszcze zdołamy go
odnaleźć? Pięknie byłoby, gdyby tak się stało”[2].
Nietrudno dosłyszeć w tych słowach sceptycyzm – dodajmy:
sceptycyzm w pełni uzasadniony. Nie wydaje się, by Hölderlin miał jeszcze wiele
do powiedzenia miłośnikowi literatury, którego nie bardzo ekscytują ani
jego gorące pragnienie zjednoczenia z
Naturą, ani jego przerażenie „nocą bogów”, czyli perspektywą zamieszkiwania –
przynajmniej przez jakiś czas – w świecie przez tychże bogów opuszczonym.
Współczesny Europejczyk rzadko myśli już o tym, by wić wieńce Niebianom, i
chyba wcale nie jest pewien, czy – jak go o tym przekonywał rozmiłowany w Hölderlinie profesor Heidegger –
jego czas to „czas marny”, bo „w dziejach świata wygasł blask boskości”[3].
Ma raczej wszelkie powody przypuszczać,
że źródłem przynajmniej części jego kłopotów bywa tej boskości zdecydowany
nadmiar. Z nieufnością – uzasadnioną – odnosi się też do wszelkiej maści
„nowych mitologii”, nawet jeśli sam Hölderlin i jego dwaj sławni koledzy z
tybingeńskiej szkolnej ławy, Hegel i Schelling, zaklinali się, że „nowa
mitologia”, którą sami mieli zamiar objawić, z całą pewnością będzie „mitologią rozumu”[4].
Jednak Hölderlin jest i pozostanie postacią wielkiej wagi w
dziejach niemieckiej poezji i myśli. Zresztą nie tylko niemieckiej, ale i
europejskiej. Ważną właśnie przez swoje rozterki w obliczu nieubłaganie
postępującej erozji europejskiego chrześcijaństwa. Oraz przez pomysły uporania
się z tym zjawiskiem, postrzeganym przezeń jako swego rodzaju – także osobisty
– kryzys. I te rozterki, i te pomysły były dla jego czasów znamienne, on
wszakże nadał im wyraz dość specyficzny. Może i rację miał Pierre Bertaux,
jeden z najlepszych znawców jego twórczości, gdy pisał, że „światopogląd
Hölderlina to w pełni systematyczna, niezmiennie konsekwentna, w najwyższym
stopniu racjonalistyczna konstrukcja w duchu oświecenia”, a jego „pojmowanie
‘natury’ nie byłoby obce dzisiejszemu laureatowi Nagrody Nobla, na przykład
komuś takiemu jak Schrödinger”. Czy jednak rzeczywiście „nie ma u Hölderlina
ani śladu mistyki natury”[5]
– o tym można by już pewnie dyskutować. Hölderlin zaszyfrował tę swoją
„poetycką fizykę” w sposób nie zawsze dziś zachęcający do jej rekonstruowania.
Można ją znaleźć i gdzie indziej w postaci nie mniej kunsztownej, a przecież
łatwiej przyswajalnej.
Problem współczesnego czytelnika z Hölderlinem chyba
najtrafniej nazwał jego pierwszy biograf – który zresztą miał sposobność poznać
go osobiście w Tybindze już w latach jego choroby – Wilhelm Waiblinger: „[…] Jego
muza umiała jedynie skarżyć się i płakać, czcić i wielbić albo gardzić, nie
umiała się wszakże bawić i kłuć pogodnym żartem”[6].
Od młodości Hölderlin ma skłonność do „wielkich tematów”. Nie zadowala się detalem,
chce zawsze iść na całość. We wrześniu 1793 roku pisze do brata: Nie jestem już tak bardzo przywiązany do
pojedynczych ludzi. Moją miłością jest rodzaj ludzki, ale nie ten zepsuty,
służalczy, bezwolny, jakim go znajdujemy aż nazbyt często, także w najwęższym
doświadczeniu. […]. Kocham rodzaj ludzki
nadchodzących stuleci. […] Chciałbym działać w skali powszechnej. […] Zalążki
oświecenia, te ciche pragnienia i dążenia jednostek, zmierzające do formowania
rodzaju ludzkiego będą się rozprzestrzeniać, wzmacniać i przynosić wspaniałe
owoce. Oto, drogi Karolu, ku czemu się zwraca me serce. Oto święty cel moich
pragnień i mojej pracy – bym w naszej epoce obudził zarodki, które dojrzeją w
jakiejś przyszłej. […] Poprawa rodzaju ludzkiego[7].
Ambitny to program jak na dwudziestotrzylatka. Ale tak właśnie Hölderlin postrzega
sam siebie: chce nie tylko pisać wielką poezję, chce przede wszystkim być Wielkim
Poetą. A najkrótsza droga, by nim zostać, wiedzie przez pisanie o Wielkich
Sprawach. Hölderlin pragnie być bowiem Poetą jako Mesjaszem. Nauczycielem
narodu – w Polsce powiedzielibyśmy „Wieszczem”. Praeceptor Germaniae, a kto wie, może nawet Praeceptor humani gentium. Takim, jakim wedle oczekiwań i zaleceń Diotimy
Hyperion ma być dla Greków. […] Zda mi się, że do wyższych rzeczy
zostałeś zrodzony […] Musisz jak Apollo oświetlać, jak Jowisz
wstrząsać i ożywiać, inaczej niewart jesteś swego nieba.[…] Staniesz
się wychowawcą naszego narodu[8].
Franz Karl Hiemer, Friedrich Hölderlin (1792)
Hölderlinowi brak tak naprawdę wszelkich ku temu
zadatków. Ścierają się w nim różne moce, nad którymi nie bardzo umie zapanować:
rodowa duma – wywodzi się z wyższego mieszczaństwa, ale to jednak tylko
mieszczaństwo – pietystyczna pokora i niepewność, zmieszana już mocno z
religijnym sceptycyzmem, wreszcie smutna pamięć upokarzających niekiedy doświadczeń
nauczyciela domowego, a to wszystko doprawione niespełnioną ambicją poety i
twórcy. W chwili szczerości pisze wprost:
Ja siebie nienawidzę! To odrażające,
Serce człowieka tak dziecięco słabe, a tak dumne.
I tak przyjazne drugim […]
A przecież tyle czasem w nim szyderstwa! Precz! Ja siebie nienawidzę!
I tak urojeń pełne, gdy poety płomień je ogrzeje,
Lecz gdy młodzieniec, co przyjaciół pozbawiony,
Zbliżenia z nami pragnie, tak wyniosłe i tak zimne!
I tak nabożne, gdy życiowe zawieruchy
Karki nam zegną…[9]
Taki pozostanie: czasem chorobliwie nieśmiały, zalękniony –
takie wrażenie wywoła w Goethem – targany sprzecznościami, bezradny wobec
własnej słabości. Tylko w poezji jego serce
zwycięstwem pokrzepione może sobie pozwolić
na wzloty w słońc najdalszych krąg[10]. Schillerowi wyzna to wprost: Niezadowolenie z siebie i wszystkiego, co
mnie otacza zapędziło mnie w świat abstrakcji[11]. Właśnie dlatego ta poezja „abstrakcji” razi niekiedy swoją nienaturalnością i
męczącym patosem, brak w niej tego, co staje się już powoli znakiem
rozpoznawczym literatury: indywidualizmu, fascynacji własnym wewnętrznym
światem i umiejętności opowiedzenia tego świata innym – jest jak błyszczący pieniądz, w którym
wyczuwa się jednak nierzadko brak pokrycia. Nawet jego legendarny romans z
Suzette Gontard ma w sobie coś nieznośnie konwencjonalnego i literackiego.
Safranski trafnie chyba diagnozuje: „[…] Drobne sceny zazdrości, jakkolwiek
męczące musiały być dla obojga, nadają ich związkowi przynajmniej jakiś pozór
rzeczywistości, która bez nich znikłaby zeń całkowicie, roztapiając się bez
reszty w grze wyobraźni”[12].
Goethe, poeta, którego Muza potrafiła nie tylko „płakać, czcić i wielbić albo
gardzić” i który umiał też „wrócić w
siebie”, by odnaleźć tam cały „świat”[13], miał
chyba nieco racji, gdy latem 1797 roku – przyjął wówczas Hölderlina we
Frankfurcie – życzliwie doradzał młodszemu koledze po piórze, „Hölterleinowi”,
jak go nazywa w liście do Schillera, „by
pisał małe wiersze i do każdego z nich dobierał temat interesujący ludzi”[14].
Ale Hölderlin to także postać, której losy za życia, a
jeszcze bardziej po śmierci, zachęcają do refleksji nad pytaniem, ile w
„wielkich poetach”, albo przynajmniej tych, którzy za „wielkich” zostaną
uznani, prawdziwego geniuszu, a ile mitu. Innymi słowy: czy takich „wieszczów”,
za życia „zapoznanych”, potomność „odkrywa” czy raczej „wynajduje”, oddaje im
sprawiedliwość czy kreuje ich dopiero sama, bo uznaje, że mogliby stać się jej
użyteczni. Jaką rolę odgrywa w tym właśnie ich „zapoznanie” za życia – dające
szansę wystąpienia w roli „odkrywcy
nowej gwiazdy”. A jaką obłąkanie poety, otwierające zdaniem wielu możliwość
wejrzenia za jego pośrednictwem w jakieś tajemne światy i regiony, ukryte przed
okiem przeciętniaków. Brak chyba na te pytania jednej dobrej odpowiedzi. A może
przeciwnie: jest tych odpowiedzi aż nazbyt wiele? Historii „mitu” Hölderlina,
analizującej techniki takich mitologizacji – stosowane wszak nie tylko wobec
poetów – chyba do tej pory jeszcze nie napisano. A szkoda!
Połowa życia
Wśród utworów Hölderlina jest przecież jeden, który wciąż niezmiennie
fascynuje i pobudza do najróżniejszych, czasem nader fantastycznych
interpretacji – „najintensywniej interpretowane czternaście linijek liryki
niemieckojęzycznej”, jak się wyraził Rüdiger Görner[15].
To oczywiście Połowa życia, wiersz napisany zapewne w roku 1803, a należący do cyklu
Śpiewów nocnych, które ukazały się
drukiem w sierpniu następnego roku w piśmie „Taschenbuch für das Jahr 1805”,
wydawanym przez Friedricha Wilmansa. Jeśli zrezygnujemy z matematycznej
pedanterii, możemy przyjąć, że utwór rzeczywiście znaczy w jakimś sensie połowę
życia autora: Hölderlin urodził się w roku 1770, a zmarł w 1843, w chwili
powstania wiersza liczy sobie zatem trzydzieści trzy wiosny. I od pewnego już
czasu jest przekonany, że mija właśnie półmetek swojego żywota. Około Nowego
Roku 1801 w liście do brata napomyka o swoich nadziejach związanych z rozmowami
pokojowymi w Luneville: […] Pozwala mi to dziś w połowie mego życia patrzeć z nadzieją w przyszłość[16].
Jeszcze bliższe nastrojowi Połowy życia jest to, co trochę wcześniej pisze do siostry:
Nie mogę znieść myśli, że i ja również,
jak tylu innych, w krytycznym okresie
życia, kiedy w naszych duszach bardziej jeszcze aniżeli w czasach młodości
rośnie ogłuszający niepokój, że i ja, aby przetrwać, musiałbym się stać tak zimnym, tak nadmiernie trzeźwym [so kalt
und allzunüchtern (!)] i
zamkniętym w sobie. I rzeczywiście czuję
się nieraz jak lód[17]. Trzy lata później w jego życiu
nastąpi gwałtowny zwrot: popadnie w obłąkanie – prawdziwe czy tylko symulowane,
jak podejrzewał m. in. Schelling, do dziś nie wiadomo[18].
I po krótkim pobycie w szpitalu dla umysłowo chorych resztę życia, 36 lat, spędzi w słynnej wieży w Tybindze.
Można by zaryzykować przypuszczenie, że niezwykła popularność Połowy życia spowodowana jest tym, że to wiersz w swej poetyce całkiem inny niż większość utworów Hölderlina, rzecz można: bardzo… „niehölderlinowski”. Ale o tym niżej.
Nie zachował się rękopis wiersza, ale w manuskrypcie innego,
niedokończonego hymnu Jak w święto[19] znajdują się, skupione wokół obecnego i
tam westchnienia biada mi, pierwsze
zapiski i notatki do Połowy życia: róża, nadobna siostra. I dalej:
Skąd wezmę, gdy nadejdzie zima,
kwiaty, bym Niebianom wił wieńce?
Wtedy będzie tak, jak gdybym nic nie wiedział o Boskich.
A nieco niżej:
a pijane
pocałunkami nurzacie
głowy w świętotrzeźwej wodzie[20]
Niewykluczone też, że pierwotnie wiersz miał nosić tytuł Ostatnia godzina (taki zapisek znajduje
się również wśród owych luźnych notatek).
Połowa życia wydobywa
się zatem jakby na światło dzienne z innego wiersza przez ciąg skojarzeń i
obrazów. Oryginał w wersji
ostatecznej brzmi tak:
Hälfte des Lebens
Mit gelben Birnen hänget
Und voll mit wilden Rosen
Das Land in den See,
Ihr holden Schwäne,
Und trunken von Küssen
Tunkt ihr das Haupt
Ins heilignüchterne Wasser.
Weh mir, wo nehm’ ich, wenn
Es Winter ist, die Blumen,
und wo
Den Sonnenschein,
Und Schatten der Erde?
Die Mauern stehn
Sprachlos und kalt, im Winde
Klirren die Fahnen.
Dlaczego „chorągwie
szczękają”?
Pamiętam, że już podczas pierwszej lektury wiersza, na
drugim roku studiów, a więc z górą czterdzieści lat temu, zastanowiły mnie te
„szczękające” chorągwie w ostatnim wersie. Bo niemiecki czasownik klirren oznacza właśnie „szczękać“,
dźwięk wydawany przez metalowe przedmioty, np. broń
Ostatecznie jednak wytłumaczyłem to sobie przywilejami licentia poetica. W końcu tylko
nieznośni pedanci w rodzaju Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, autora Sztuki rymotwórczej, dziwią się „delfinom”
w lasach i „dzikom” pływającym „wśrzód morskiej głębiny”. Poetom wolno więcej
niż zwykłemu „użytkownikowi języka”, bo śpiew wybranka Muz nie zawsze musi się
podporządkowywać prawom rządzącym mową szarego tłumu, niezdolnego z gruntu do jakichś wyższych uczuć.
Tak też prawdopodobnie rozumowało wszystkich pięciu polskich
tłumaczy wiersza. U Stefana Napierskiego „bezmowne i zimne, na wietrze brzęczą chorągwie”. „Brzęczą” też „proporce” u Mieczysława Jastruna. U Antoniego Libery „łopoczą głucho chorągwie”, a u Andrzeja Lama „łopoczą flagi”. Tylko u Bernarda Antochewicza „szczękają chorągwie”. Antochewicz wydaje się zatem najbliższy
oryginału, choć oczywiście zagadka pozostaje: dlaczego „chorągwie” miałyby „szczękać”, nie wiadomo.
Sprawa się wyjaśnia, gdy przyjmiemy, że chodzi nie o
„chorągwie” w znaczeniu „flag” czy „proporców”, lecz o… „chorągiewki”
umieszczane na dachu (albo na wieży kościelnej), wskazujące kierunek wiatru. Czyli
o „wiatrowskazy”. Tak jest na przykład w wierszu Achima von Arnima
zatytułowanym właśnie Chorągiewka na
dachu (Die Wetterfahne):
Er kommt nicht, wenn wir
glauben,
Doch steht die Fahn‘ im Glauben
Auf eines Kirchthurms Spitz
Und leitet ab den Blitz.
Das Glück kann Gott nur
geben,
Die Sonne will sich heben.
Die Fahne klirrt in Glanz,
Das Wetter ändert ganz.[21]
Pamiętać trzeba, że urządzenia takie były w tamtym czasie,
jak zauważa Ulrich Knoop w swojej analizie językowej wiersza[22],
bardzo rozpowszechnione. Montowano je nie tylko na kościołach, lecz także na
domach prywatnych, kapliczkach, budynkach publicznych i bramach miejskich. Hölderlin mógł więc
założyć, że połączenie klirren die Fahnen
będzie zrozumiałe, nawet jeśli pominie jeden element rzeczownika złożonego Wetterfahne (zwłaszcza że wcześniej jest
też mowa o „wietrze”).
Motyw wiatrowskazu pojawia się u Hölderlina także gdzie
indziej. W drugiej części Hyperiona w
jednym z listów tytułowego bohatera do Diotimy jego przyjaciel, Alabanda, mówi:
Będzie tu trochę ognia. Ha! niechby sięgnął samego
szczytu wieży i stopił jej chorągiewkę (mags
doch reichen bis an die Spitze des Turms und seine Fahne schmelzen) i tak długo wokół niej szalał i buzował, aż by
pękła i runęła. Także tu polskie tłumaczenie nie rozpoznaje wiatrowskazu,
choć czasownik schmelzen, ‘topić’,
wyraźnie wskazuje na jakiś przedmiot raczej z metalu niż z płótna: […] Z tego się wykrzesze niezły ogień. Ha!
Bodajby tylko mógł sięgnąć szczytu wieży i spalić
jej proporzec, niechby tak długo buchały płomienie, ażby się rozpękła i
runęła w gruzy![23]
Chorągiewka na wieży kościelnej powraca raz jeszcze w
tajemniczym szkicu, który Wilhelm Waiblinger odpisał rzekomo z papierów
Hölderlina i włączył potem do swojej, wydanej w 1823 roku powieści Phaëthon (opartej zresztą na motywach
biografii poety). Redaktor Wydania Stuttgarckiego
dzieł Hölderlina, Freidrich Beissner, przedrukował ten fragment, choć jego
autentyczność uważał za wątpliwą. Nietrudno się
jednak tu dopatrzyć pewnych podobieństw do ostatniego wersu Połowy życia: W urokliwym błękicie rozkwita metalowym dachem wieża kościelna. Unosi
się wokół niej krzyk jaskółek, otacza ją wzruszający błękit. Słońce wznosi się
nad nią wysoko i barwi blachę, ale w górze cicho na wietrze pieje [popiskuje] chorągiewka[24].
Odczytanie Fahnen jako
„proporce” czy „chorągwie”, choć oczywiście nieprawidłowe, nie jest zwykłym
błędem. Albo inaczej: jest błędem w pewnej mierze usprawiedliwionym. Bo też taka
interpretacja tego fragmentu zdarzała się (i zdarza!) także native speakerom, a nawet filologom
niemieckim. Rudolf Maczurat w swoich Variationen
über Verse Hölderlins pisze o „pięściach“, które „zrolowały flagi”[25].
I nie jest to wcale przypadek jednostkowy[26].
Pewną rolę mógł tu odegrać także fakt, że w czasach hitleryzmu próbowano
Hölderlina uczynić poetą „narodowym”, prorokiem i piewcą nazistowskiego
„patriotyzmu”, z czym wizja dumnie i marsowo łopoczących flag komponowała się
zdecydowanie lepiej niż obraz zardzewiałego blaszanego koguta na wieży
kościelnej. Ale podobnie rozumieli klirrende
Fahnen także ludzie, których trudno byłoby posądzić o jakiekolwiek
nacjonalistyczne sympatie. Jean Améry, belgijski pisarz austriackiego
pochodzenia – a więc niemiecki native
speaker, pisał w swoich wspomnieniach z Auschwitz: „Przypominam sobie
pewien zimowy wieczór, kiedy wracając po pracy z terenu IG-Farben, nierównym
krokiem wlekliśmy się z powrotem do obozu przy wtórze irytującego ‘raz, dwa,
lewa’ kapo, a mnie rzuciła się w oczy flaga
powiewająca z Bóg wie jakiego powodu na niegotowych jeszcze budynkach. Mury
stoją oniemiałe z zimna, na wietrze szczękają chorągwie –
wymamrotałem machinalnie pod nosem w pierwszym skojarzeniu. Potem
powtórzyłem tę strofę nieco głośniej wsłuchiwałem się w brzmienie słów,
próbowałem wczuć się w rytm i spodziewałem się, że pojawi się we mnie związany
dla mnie od lat z tym wierszem Hölderlina emocjonalny i intelektualny model
odczuć. Nic. Wiersz nie transcendował już rzeczywistości. Po prostu był i
stanowił jedynie rzeczową wypowiedź: jest tak a tak, kapo ryczy: ‘lewa’, zupa
była cienka, a na wietrze szczękają
chorągwie[27].
I tak też wcale nierzadko die Fahnen tłumaczono: Francuzi jako drapeaux (Bernard
Groethuysen, 1925; Pierre Jean Jouve, 1930; Maxime Alexandre, 1942), Anglicy jako flags (Stephen Spender, 1935) albo banners (Frederic Prokop, 1943). Już
w latach 40-tych szala przechyla się jednak w stronę „wiatrowskazu”, czyli – we
francuskim – girouettes (Geneviève Bianquis 1943). Czasem próbuje się celowo
zachować jeszcze pewną dwuznaczność. Gdy w 1963 roku ukazuje się powtórnie przekład
Pierre’a Jean’a Jouve’a Poèmes de la
folie de Hölderlin z 1930 roku, drapeaux claquent, zostają po cichu
zastąpione przez enseignes grincent. Enseigne
to raczej rodzaj metalowej tabliczki, choć dawniej słowo to mogło oznaczać
także drapeaux, czyli chorągiew[28].
Współcześnie „wiatrowskaz” zdecydowanie dominuje. W
przekładzie hiszpańskim el vento chirrían
las velatas (Federico Gorbea), w
angielskim the weathervanes rattle in the wind (James Mitchell), a we włoskim al vento stridono le banderuole (Leone Traverso). Ale tłumaczeniu Luigiego Reitaniego wciąż jeszcze stridono le bandiere.
Zrób to sam
Czas spróbować własnego przekładu:
Żółtymi się zwiesza gruszkami,
Zagon dziką różą porosły
Ku tafli jeziora,
A wy, powabne łabędzie,
Pocałunkami pijane
Nurzacie głowy
W wodzie świętotrzeźwej.
Biada mi, skąd wezmę,
Gdy nadejdzie zima, kwiaty,
Skąd blask słoneczny
I cień ziemi?
Mury się wznoszą
Nieme i zimne, na wietrze
Zgrzytają chorągiewki.
Przekład wymaga kilku wyjaśnień. Cień ziemi (‚Schatten der Erde‘) brzmi tajemniczo, ale nietrudno
znaleźć jego wytłumaczenie, ma bowiem swoje miejsce w ciągu neutralizowanych
czy harmonizowanych przeciwieństw: ziemia – woda, słońce – cień, upojony –
trzeźwy. Dlaczego akurat cień ziemi?
Tłumaczy takie połączenie szkic trzeciej wersji hymnu Grecja, w którym też pojawia się podobny cień: Słodko jest wtedy mieszkać wśród wysokich cieniów drzew i wzgórz[29]
Wiadomo już, co to za „chorągiewki” zamykają ostatni wers,
ale co właściwie te „chorągiewki” powinny robić: „szczękać” czy „zgrzytać”.
W Poemacie o mieście
Lublinie Józefa Czechowicza chorągiewka
na dachu śpiewa, ale przecież nie o to tu chodzi W cytowanym wyżej jako
motto fragmencie dziełka ks. Osińskiego urządzenia takie wydają z siebie szczęk, ale w Skarbie
zakopanym Bolesława Prusa na szczycie wieży ze zgrzytem obracała się
blaszana chorągiewka. I chyba to jest właściwe rozwiązanie: „szczęk” jest
bardziej neutralny, milszy uchu, „zgrzyt” znamionuje niemiły mu dysonans, a
wywołanie wrażenia takiego dysonansu było tu prawdopodobnie zamiarem autora.
Zgrzytające chorągiewki to jednak wcale nie największa
zagadka Połowy życia. Znacznie trudniejszej
dostarczają łabędzie nurzające głowy w wodzie, ale…, no właśnie: co to za woda?
Jeden z najwybitniejszych współczesnych germanistów
niemieckich, nieżyjący już niestety Jochen Schmidt, poświęcił Połowie życia błyskotliwy esej,
zatytułowany Sobria ebrietas, sugerujący
ciekawe tej zagadki rozwiązanie[30].
Zdaniem Schmidta Połowa życia to
mini-traktat poetologiczny. Pod postacią łabędzi kryją się tu poeci – łabędź
był od starożytności ich symbolem – a
kluczem do prawdziwej poezji jest właśnie tytułowa sobria ebrietas, „trzeźwe upojenie”: „prawdziwa poezja powstaje
dopiero z połączenia zachwytu z
namysłem, upojenia i trzeźwości”. Schmidt przytacza tu ważny fragment listu
Schillera do Hölderlina z 24 listopada 1796 roku, w którym autor Zbójców przestrzegał młodego kolegę
przed „utratą trzeźwości w zachwyceniu”. Sam Hölderlin zanotował sobie kiedyś: Gdzie opuszcza cię trzeźwość, tam jest
granica twojego zachwycenia. A w
niedokończonym Niemieckim śpiewie (Deutscher Gesang) jest mowa o poecie,
który śpiewa dopiero wtedy, gdy dość wypije świętej trzeźwej wody. Stanowiący oś wiersza „centralny obraz
łabędzi, które pijane pocałunkami zanurzają głowy w świętotrzeźwej wodzie – pisze Schmidt – należy zatem interpretować
jako metaforę stanu doskonale poetyckiego”[31].
Jego przeciwieństwem jest niemota murów, sytuacja, w której
język przestaje być sprawnym narzędziem poety: „Gdy zawodzi język, to jest to
sygnał końca poezji. Gdzie świat tężeje w kamienną i niemą barierę, ponieważ
zdecydowanie zmieniła się relacja między nim a poetą, wówczas i sam poeta
dochodzi do kresu swych twórczych możliwości: ‘niemy’ i wydany na pastwę odczucia
wrogiego poezji dysonansu, symbolizowanego przez zgrzytanie chorągiewek”[32].
Brzmi to przekonująco, ale nie przynosi odpowiedzi na
zasadnicze dla tłumacza pytanie: Jak właściwie oddać dziwny przymiotnik heilignüchtern? Autorzy polskich
przekładów podążali tu różnymi drogami: u Napierskiego były to „święte i trzeźwe wody”, Jastrun pisał o
„świętej obojętności wody”, Lam o wodzie
tylko „trzeźwiącej”, Antochewicz o „przejrzystej, chłodnej”, Libera o „święcie rześkiej”.
Podobnie zróżnicowane są przekłady francuskie: l‘eau sainte, sobre (Groethuysen), leau sainte et sobre (Jouve), leau sainte qui apaise (Alexandre), cette eau sainte et sans ivresse
(Bianquis), leau sobre et sacrée
(Guerne, Lefebvre, Meitinger), le calme
sacré de cette eau (Rovini), leau salutairement
sobre (Fédier), leau saintement sobre
(Garrigue), leau et sa fraîcheur sacrée,
l’onde et son grand calme sacré, les eaux sobres et sacrées (wszystkie
trzy Roud), angielskie: sober and pious
water (Spender), peaceful holy water
(Gascoyne), saintly sobering water
(Prokosch), sacredly-sober water
(Leishman), sober hallowed water
(McAuley), sobering holy water
(Sieburth, Bakaitis), sacred sober water
(Appelbaum), holy solemn water
(Gass), holy, sober water (Hoff), the sacred, clearheaded water (George)[33] i włoskie: l’acqua límpida e sacra (Traverso), l’acqua sobria e sacra (Reitani). Kto chciałby szukać tu
inspiracji, ma w czym wybierać.
W istocie możliwości nie ma jednak aż tak wiele. Woda, w
której zanurzają głowy poetyckie łabędzie Hölderlina jest po prostu – jak u
Napierskiego, który wśród tłumaczy polskich dokonuje chyba najtrafniejszego
wyboru – „święta” i „trzeźwa”. Tę świętość należy zapewne rozumieć jako świętość
„orientalnego ‘świętego patosu’, który leżał u źródeł sztuki greckiej”[34],
mowa zatem o wodzie, która jako metafora poezji doskonałej łączy w sobie cechy poetyckiego zachwycenia i chłodnej, „trzeźwej” racjonalności. W
cytowanym wyżej Niemieckim śpiewie poeta
ma napić się świętej trzeźwej wody, des heiligen nüchternen Wassers –
Hölderlin posługuje się tu zatem dwoma oddzielnymi przymiotnikami, co bardzo
podkreśla Beissner w swoim komentarzu do wiersza, i co już samo w sobie winno
być dla tłumacza ostrzeżeniem przed użyciem przysłówka (święcie trzeźwa woda). Z jakichś powodów decyduje się jednak w Połowie życia na ich połączenie w jeden.
Czy chodzi mu podkreślenie swoistej coincidentia
oppositorum, naznaczającej ów obraz? Zgodnej z ważnym w jego estetyce
pojęciem jednoprzeciwstawnego
(‘Einigentgegengesetztes’)[35]?
To niewykluczone. Jakiekolwiek mogłyby być przyczyny tego stopienia dwóch
przymiotników, wydaje się, że tłumacz winien tu zaufać autorowi i jego decyzję uszanować,
dokonując w przekładzie analogicznej operacji.
Że co? Że świętotrzeźwy
mocno w polszczyźnie zgrzyta? No pewnie, że zgrzyta. Ale zgrzyta także w języku
oryginału bardziej, niż polszczyzna nawykłym do złożeń. Peter Utz zauważa trafnie:
„To słowo jedyne w swoim rodzaju, które w tej formie występuje tylko w tym
jednym miejscu spuścizny Hölderlina. Dlatego będąc jądrem wiersza, zarazem jest
z niego wypychane niczym językowe ciało obce. Jest w literalnym sensie ‘słowem
obcym’, nie tylko dlatego, że samo jest owocem pewnego procesu translacji.
Także dlatego, że jest zrodzone z najbardziej wewnętrznej sprzeczności dzieła
Hölderlina. Jako niedająca się zleksykalizować metafora heilignüchtern rozsadza niemiecki system językowy, nie schlebiając
jednak żądnemu innemu ani żadnemu innemu się nie podporządkowując. Dlatego
wciąż trzeba ją przekładać na nowo, ona zaś opiera się wszelkiemu tłumaczeniu”[36].
Jak bardzo obce to w niemczyźnie ciało, świadczy fakt, że Tomasz
Mann w Śmierci w Wenecji pisząc o zwyczajach
Gustava von Aschenbacha woli jednak „rozpiłować” Hölderlinowskie złożenie, łącząc następnie
obie jego połówki dywizem: „den heilig-nüchternen
Dienst seines Alltags”, co Leopold Staff
tłumaczy jako „świętą, trzeźwą służbę jego dnia powszedniego”[37],
zapewne doskonale rozpoznając pochodzenie dziwnego przymiotnika. A Franz
Kafka opisując Maksowi Brodowi swój
pokój w sanatorium w Planá zamienia je na bardziej konwencjonalną „świętą
trzeźwość” (‘heilige Nüchternheit’)[38].
Nie ma więc, jak się wydaje, powodów, by ten fragment na siłę wygładzać i „oswajać”. Novalis zalecał tłumaczowi poezji, by był „poetą poety”, by przekładając wiersz, pisał go niejako na nowo w ojczystym języku, inspirując się jedynie oryginałem. Nie musi to przecież oznaczać, że tłumacz ma być tegoż poety samozwańczym redaktorem, ściągającym – jak to redaktor – poetyckie wzloty oryginału na twardy grunt szkolnej poprawności. Niech więc sobie heilignüchtern zgrzyta we wszystkich językach równie śmiało jak w oryginale. Bo chyba własnie zgrzytać powinno – by zatrzymać czytelnika na słowie i obrazie dla wiersza najważniejszym. Tak samo jak chwilę później zazgrzytają zardzewiałe kurki na kościele.
„Mały wiersz” na
„temat interesujący ludzi”
Hölderlin zastosował w Połowie
życia strofę saficką, zwana także Adoneus. Nazwa ta wywodzi się od
mitycznego Adonisa, który na mocy wyroku Zeusa miał spędzać część roku z
Afrodytą, a część w królestwie zmarłych z Persefoną, co tłumaczy przeciwstawne
obrazy gorącego lata i mroźnej zimy. Od czasów renesansu mit Adonisa krzyżuje
się z mitem Narcyza, który zakochał się w swoim odbiciu w wodzie. To wyjaśnia
obecność łabędzi, zanurzających głowy w wodzie. Narcyz jest także symbolem
autorefleksji, a to klucz do szyfru ukrytego w
konstrukcji wiersza: po wolnym od przemyśleń nad swoim losem
młodzieńczym czasie bujnego lata, wypełnionego upojnymi pocałunkami przychodzi
czas chłodnego zastanowienia nad samym sobą, kończący się smutnym biada mi, otwierającym zimne lata smutku
i rezygnacji.
To nie wszystko. W wierszu kryje się buntownicze
przesłanie polityczne. Obraz lata to symbol rewolucji, zima jest tożsama z upadkiem związanych z nią nadziei.
Zgrzytające chorągiewki oznaczają powrót despotyzmu.
Ale mogą też oznaczać co innego. Wiersz mieni się kolorami:
gruszki są żółte, róże czerwone, jezioro niebieskie. A to barwy Republiki
proklamowanej w roku 1798/1799 na terenie południowo-zachodnich Niemiec. To zresztą nie jedyna trójkolorowa flaga zaszyfrowana w Połowie życia. Drugą jest cocarde
tricolore, sztandar rewolucji francuskiej: łabędzie są białe, pocałunki
czerwone, a woda niebieska. Tę symbolikę barw uprawdopodabnia obecność
chorągiewek – to wprawdzie chorągiewki na wieżach, ale mogą też kierować uwagę
czytelnika ku chorągwiom prawdziwym. Wiersz mówi zatem o zbrataniu rewolucyjnej
Francji z rewolucyjnymi żywiołami w Niemczech, a jego symbolem jest połączenie ziemi z wodami jeziora.
Nie, to nie jest wypracowanie uczniowskie ani niemiecki
humor zeszytów szkolnych. Autorem tej interpretacji – na szczegóły adresu
bibliograficznego spuśćmy jednak zasłonę miłosierdzia – jest prawdziwy profesor
uniwersytetu, historyk znawca dziejów rewolucji francuskiej i autor kilku o
niej książek, wydanych w znanych wydawnictwach. Jeśli streściłem tu jego
brawurową egzegezę Połowy życia, to
dlatego, że ujawnia ona pewien dość charakterystyczny symptom. Zmitologizowany
do cna Hölderlin przeobraża się w Proroka,
a jego hermetyczna poezja, pełna wątków mitycznych opowieść o porzuceniu świata
przez bogów, wieszcząca zarazem nadejście jakiegoś nowego, staje się czymś na kształt Objawienia. Ludzkość zaś nowych objawień jest złakniona, a
jeszcze bardziej złakniona nowych proroków, bo bez bogów jakoś obejść się
zdoła, ale bez proroków już nie. Profetyczne przesłania zaś, z samej swej
natury zwykle wieloznaczne i niejasne, domagają się wykładni. Chętnych do roli
egzegetów nigdy nie brakuje, bo to daje szansę zostania Kapłanem Tajemnicy, niedostępnej
dla zwykłych śmiertelników, którzy Kapłana jako mającego choćby cząstkowy
udział w Proroctwie zawsze gotowi są otoczyć nabożną czcią, należną wszak
Objawieniu i jego sługom. Odczytywanie Hölderlina stało się taką swoistą
teologią, a jego poezja czymś na kształt religii, z którą ta teologia –
dokładnie tak jak teologia chrześcijańska z Ewangelią – może zrobić, co chce[39].
Teologia to bowiem jedyna nauka, która jest w stanie dowieść wszystkiego, i to
natychmiast. Oczywiście ta egzegeza odbywa się na różnych poziomach: można ją
uprawiać tak, jak wspomniany wyżej historyk, można jak niespełniony teolog
Martin Heidegger. I w pierwszym, i w drugim wypadku odbywa się to wedle
niezawodnej recepty podanej niegdyś przez Goethego:
Myśli wy-łożyć nie umiecie? Nową
pod-łóżcie.
Hölderlin wkracza tu co prawda na dość niebezpieczną
ścieżkę. Temat „przemijania” to niemal niezawodna recepta na banał. A przecież
Hölderlinowi właśnie tego niebezpieczeństwa udaje się uniknąć: o ciągu obrazów,
który maluje, można powiedzieć wszystko, lecz nie to, że jest „banalny”. Są
oczywiście łabędzie, do tego „nadobne” i „pocałunkami pijane” – być może,
konieczne w owej „warstwie ezoterycznej” – ale są też czytelne i sugestywne
obrazy, przyciągające uwagę właśnie swoją niepoetyczną zgoła
zwyczajnością, jak choćby „żółte gruszki”. Żeby to chociaż jabłka! Owoce
kojarzone z Hesperydami i tradycyjnie z rajem – czy jest choć jeden obraz, na
którym Ewa podawałaby Adamowi gruszkę? Do tego niewyszukanie „żółte”, nie
„złociste” czy „pozłacane”. Nie jest więc chyba przypadkiem, że Christoph
Schwab w swojej edycji z 1846 roku omyłkowo zamienił te gruszki (‘Birnen’) na kwiaty
(‘Blumen’). Beissner w swoim komentarzu przypuszcza, że Schwab po prostu
błędnie odczytał drobny druk pierwszego wydania. Rozważyć tu trzeba także
klasyczną „pomyłkę Freudowską”: w oczach Schwaba gruszki nie prezentowałyby się dość poetycko. Z pozbawionymi
wszelkiej lirycznej wzniosłości fruktami znakomicie współgra zardzewiały zgrzyt, jaki
wydają z siebie puentujące wiersz wiatrowskazy – zwykle prozaiczne do bólu koguty kręcące się na wieżach i dachach.
Umieszczone między nimi, nawet owe „nadobne” łabędzie jawią się naszej
wyobraźni jako ciężkie i niezgrabne ptaszyska,
które – jak u Rilkego – swojej królewskości nabierają dopiero w wodzie.
Ta puenta jest ważna, może najważniejsza. Dźwięk
zgrzytającej metalowej chorągiewki ma w sobie coś przejmującego, zwłaszcza gdy
sprząc go z wyobrażeniem posępnego zimowego popołudnia i lodowatego wiatru. W
niemczyźnie istnieje zresztą związek frazeologiczny klirrender Frost, dosł. „szczękający mróz”, a choć w słownikach
odnotowano go dopiero w XX wieku, można założyć, że był już znany wcześniej. Ten zgrzyt wwierca się w uszy i zostaje w nich
na długo. Dowodzą tego chyba najlepiej wspomnienia Bogumila Goltza,
niemieckiego pisarza z Torunia, który dzieciństwo spędził w Królewcu i pod
koniec lat 40-tych XIX wieku tak opisywał pewien ponury zimowy dzień tam spędzony: „Szukam już
od lat kilku opublikowanych gdzieś wersów
zmarłego poety Hölderlina, które ten napisał w obłąkaniu, a które
odzwierciedlają duchowy nastrój, jaki
mnie ogarnął w mroźny wieczór zimowy o zachodzie słońca na podworcu owej
wielokrotnie już wzmiankowanej oberży Pod
Czarnym Rumakiem. Gdybym mógł tu umieścić tych parę linijek, czytelnik
zrozumiałby, co chcę powiedzieć, opisując te moje wizje, stany duszy i historie
symboliczne”. Chłopiec otrzymał właśnie z domu bardzo złe wiadomości. W lekkim
ubraniu stał w bramie oberży, marznąc na mroźnym wietrze pod zachmurzonym
niebem i przyglądając się dwóm żebraczkom skulonym pod murem. „Na wieży kościoła haberberskiego i na szczytach kilku
starych kamienic skrzypiały i skrzeczały
chorągiewki, a w głównej izbie oberży było pusto i ciemno, ani jednego
gościa. W jednym kącie siedział gospodarz bez fajki, w drugim gospodyni, oboje
jak nieżywi”. Goltz kontynuuje jeszcze przez chwilę ten opis posępnego królewieckiego
wieczoru i kończy go tak: „To wszystko razem składało się na uczucie, jak gdyby
dusza już uleciała z bytu, świata i człowieka, a wszystko istniało jeszcze
tylko pro forma i w przybliżeniu, nie mając już w sobie nic boskiego i
wiecznego czy choćby tylko żywego”[41].
Trudno o lepszy komentarz do ostatnich dwóch wersów Połowy życia. Znamienne też, że Goltzowi wspomnienie zgrzytu
chorągiewek wryło się w pamięć znacznie głębiej niż Jeanowi Améry’emu, który w tej ostatniej
linijce dosłuchał się jedynie łopotu płóciennych flag – oczywiście sytuacje, w
których przypominali sobie lekturę Połowy
życia były całkowicie nieporównywalne.
Kościół haberberski w Królewcu, wzmiankowany we wspomnieniach Bogumila Goltza.
To jeden z nielicznych wierszy Hölderlina, które dają się czytać tak spontanicznie. Ale przecież nie jedyny. Znajdziemy ich więcej w jego młodości, a potem w czasach „obłąkania”. Ciekawe, że to często wiersze rymowane. Jak choćby Los (‘Schicksal’):
Zusammen meine Kerkerwand,
Und herrlicher und freier walle
Mein Geist ins unbekannte Land!
Niechaj najświętsza z burz tych skruszy
Mego więzienia mur i próg,
A duch mój wolny niech wyruszy
Odkrywać tysiąc nowych dróg.
Znać w tych wersach jeszcze pewna młodzieńczą buńczuczność,
jednak wiersz imponuje już kunsztem rymu i rytmu: Friedrich Beissner miał sporo racji,
gdy nazwał cytowany fragment „najbardziej płomienną strofą […], jaką napisano w
języku niemieckim”[42].
I chyba słusznie postąpił brat Hölderlina, Karl Gok, każąc umieścić te wersy na
nagrobku poety.
Sporo uroku mają też niektóre wiersze z ostatniego okresu
życia, pisane często spontanicznie, na prośbę odwiedzających go gości. Czasem
można by pomyśleć, że Hölderlin wziął sobie jednak do serca radę Goethego, by
pisywać „małe wiersze” na „tematy interesujące ludzi”. Nie wydaje się to
prawdopodobne, ale niektóre z tych niewymuszonych, urzekających prostotą
utworów przywodzą na pamięć to właśnie zalecenie. Jak chociażby jedna z wersji Widoku, podpisana fantazyjnym pseudonimem
„Scardanelli” i opatrzona zmyśloną datą.
Der offne Tag ist Menschen
hell mit Bildern,
Wenn sich das Grün aus ebner
Ferne zeiget,
Noch eh des Abends Licht zur
Dämmerung sich neiget,
Und Schimmer sanft den Klang
des Tages mildern.
Oft scheint die Innerheit
der Welt umwölkt, verschlossen,
Des Menschen Sinn von
Zweifeln voll, verdrossen,
Die prächtige Natur
erheitert seine Tage
Und ferne steht des Zweifels
dunkle Frage.
Mit Untertänigkeit
Den 24. März 1871 Scardanelli
Widny dzień obrazy jasne ludziom zrodzi,
Kiedy się zieleń z dali równinnej wyłoni
I nim się blask wieczoru ku zmierzchowi skłoni,
A jego zorza odgłosy powszednie złagodzi.
Często się wnętrzność świata zdaje przesłonięta,
A zgorzkniała myśl ludzka wątpieniem zajęta,
Natura dni człowieka radośnie odmienia
I oddala mroczne pytanie wątpienia.
24 marca 1871
Z uniżeniem
Scardanelli
Czasem trudno się oprzeć wrażeniu, że Hölderlin jako poeta najbardziej
frapujący pozostaje tam, gdzie najmniej się stara… być Hölderlinem.
[1]
Friedrich Hölderlin, Pod brzemieniem mego
losu. Listy. Hyperion, przeł. Anna Milska i Wanda Markowska, Warszawa 1982
(dalej: LH), 432 n.
[2] Rüdiger Safranski, Hölderlin. Komm! ins Offene, Freund! Biographie. Carl Hanser Verlag
2019, 307.
[3] Martin Heidegger, Cóż po poecie, przeł. Krzysztof Wolicki, w: tenże, Budować, mieszkać, myśleć. Eseje wybrane,
Warszawa 1977, 168.
[4]
Najstarszy program systemu niemieckiego
idealizmu, w: Georg Wilhelm Friedrich Hegel, Pisma wczesne z filozofii religii, przeł. G. Sowiński, Kraków 1999,
s. 276: „W tym samym czasie słyszymy tak często, że pospólstwo musi mieć
zmysłową religię. Nie tylko pospólstwo, również filozof jej potrzebuje.
Monoteizm rozumu i serca, politeizm wyobraźni i sztuki – oto czego nam
potrzeba. Najpierw powiem tu o idei, której bodaj nie słyszało jeszcze żadne
ucho - musimy mieć nowa mitologię, ale mitologia ta musi pozostawać w służbie
idei, musi stać się mitologią rozumu”.
[5] Pierre Bertaux, Freidrich Hölderlin, ein „Sohn seiner Zeit” – und als solcher aktuell,
w: tenże, Hölderlin-Variationen, Frankfurt
am Main 1984, 51.
[6] Wilhelm Waiblinger, Życie, poezja i obłąkanie Friedricha Hölderlina, przeł. T.
Zatorski, Gdańsk 2007, 13.
[7] Friedrich Hölderlin, Sämtliche Werke und Briefe, hg. v. Michael Knaupp, München 1992 nn.
(dalej jako: MA)
(3 Bände), 507 n.
[8]
LH, 367.
[9] MA I, 78.
[10]
MA I, 148.
[11]
4 września 1795, LH, 95 n.
[12]
Safranski, Hölderlin, 193.
[13]
Zob. Johann Wolfgang Goethe, Cierpienia
młodego Wertera, tłum. Leopold Staff, Wrocław–Warszawa–Kraków 1975, BN II
22, 14.
[14]
Cyt. za: Prawdy szukamy obaj. Z
korespondencji między Goethem i Schillerem. Wybrali, przełożyli i
opracowali Jerzy Prokopiuk, Marek J. Siemek, Warszawa 1974, 181.
[15] Hölderlin und die Folgen, Stuttgart 2016, 112.
[16]
LH, 213 (przekład lekko zmodyfikowany). .
[17]
List z 11 grudnia 1800 roku, LH, 210.
[18]
Te wątpliwości podzielał także Tadeusz Różewicz, który w swojej Rozmowie z panem Scardanellim pisał:
był Pan prawdziwie
niemieckim
geniuszem i dlatego Pan
zwariował
później Pan udawał wariata
i pisał niezwykłe wiersze
z Wieży
(Tadeusz Różewicz, szara
strefa, Wrocław 2002, 38–39).
[19]
Polski przekład zob. Friedrich Hölderlin, Co
się ostaje, ustanawiają poeci, przeł. Antoni Libera, Gdańsk 2009, 132 nn.
[20] Friedrich Hölderlin, Sämtliche Werke. Große Stuttgarter Ausgabe, hg.
v. Friedrich Beißner, Adolf Beck, Ute Oelmann (dalej: St.A), Stuttgart
1943–1985, II/2, 664.
[21]
Nie przychodzi [wiatr], gdy wierzymy [że przyjdzie],
Ale chorągiewka wierząc w to, stoi
Na szczycie wieży kościelnej
I odprowadza błyskawice.
Szczęście może dać tylko Bóg,
Słońce chce się podnieść.
Chorągiewka zgrzyta w blasku,
Pogoda całkiem się zmienia.
[22]
Ulrich Knoop, Hälfte des Lebens. Wortgeschichtliche
Erläuterungen zu Hölderlins Gedicht, w: Hölderlin – Sprache und Raum,
Turm-Vorträge 6, 1999–2007.
[23] LH, 387.
[24] St. A., II/1,
372. W oryginale: In lieblicher Bläue blühet mit dem metallenen Dache der Kirchthurm. Den
umschwebet Geschrei der Schwalben, den umgiebt die rührendste Bläue.
Die Sonne gehet
hoch darüber und färbet
das Blech, im Winde aber oben
stille krähet die Fahne. Czasownik
‘krähen’ może oznaczać zarówno ‘pianie’, jak i ‘pisk’. To pierwsze wydaje się
tu bardziej prawdopodobne, bo, jak wiadomo, wiatrowskazy miały często kształt
koguta. Część tego fragmentu (w oryginale) znalazła się w wierszu Aleksandra
Wata, Pieśni wędrowca, w: Aleksander
Wat, Poezje, Warszawa 1997, 89:
Dymy nozdrzom miłe
szyby słońcowe,
miła drogo – wehikuł
powrotu do domu.
In lieblicher Bläue
die Fenster wie die Thore
der Schönheit...
Dichterisch
wohnet der Mensch auf
dieser
Erde... Mat’ Syra Ziemla. Czeka
powrotu syna.
[25] Tenże, Atem des Sieges, Berlin 1942, 51. Cyt. za: komentarzem w ST.
A., I/2, 666.
[26] Inne przykłady zob. Peter Utz, Nachreife des fremden Wortes. Hölderlins
‚Hälfte des Lebens' und die Poetik des Übersetzens, Fink, Paderborn 2017, 58.
[27]
Jean Améry, Poza winą i karą. Próby
przełamania podjęte przez złamanego, przeł. Ryszard Turczyn, Kraków 2007,
34 n. Cytat z Połowy życia za
przekładem Bernarda Antochewicza.
[28] Zob. tamże, 56 n.
[29] Griechenland. Dritte Fassung, St. A., 258.
[30] Jochen Schmidt, Sobria ebrietas. Hölderlins Hälfte des Lebens, w: „Hölderlin-Jahrbuch 23 (1982/83), 182–190.
[31]
Tamże, 185 n.
[32]
Tamże, 188.
[33]
Cyt. za Utz, Nachreife, 47.
[34]
Beatrice Hanssen, Dichtermut i Blödigkeit dwa wiersze Friedricha
Hölderlina w interpretacji Waltera Benjamina, w: Estetyka i Krytyka 44
(1/2017), 110.
[35] Zob. Schmidt, Sobria ebrietas, 183.
[36] Utz, Nachreife,
48 n.
[37]
Śmierć w Wenecji, przeł. Leopold
Staff, w: Tomasz Mann, Wybór nowel i
esejów, Wrocław 1975, 235.
[38]
List z 30 czerwca 1922 roku. Zob. także Kafka.
Listy do rodziny, przyjaciół, wydawców. Wybrał, przełożył i komentarzem
opatrzył Robert Urbański. Współpraca Anna Urbańska, Warszawa 2012, 417. Tam
jednak mowa o „świętej skromności”. Zob. Utz, 51.
[39]
https://www.brulionbezlinii.net/2021/10/religia-z-ktora-mozna-zrobic-co-sie.html
[40] Schmidt, Sobria ebrietas, 182.
[41] Bogumil Goltz, Buch der Kindheit, Langensalza 1908, 175 n.
[42] Hölderlins Hymne „An das Schicksal“, in: Hölderlin. Reden und Aufsätze von Friedrich
Beissner, Hermann Böhlaus Nachfolger Weimar, 17.
Komentarze
Prześlij komentarz