Przekłady z szuflady IV: Svevo Opowiadania
Spis treści
I. Italo Svevo,
Dwa opowiadania
Wstęp tłumacza
Pojedynek
Matka
II. Italo Svevo,
Złe oko
Tadeusz Zatorski, Złe
oko Vincenza Albagi, czyli studium niespełnienia
III. Aneks
Tadeusz Zatorski, „W podróży…”. Wątki
żydowskie w życiu i pisarstwie Italo Svevo
I.
Italo Svevo
Dwa opowiadania
Wstęp tłumacza
Italo Svevo, jeden z najwybitniejszych prozaików
włoskich XX w., urodził się 19 grudnia 1861 w Trieście. Jego prawdziwe nazwisko
brzmiało Ettore (Aron) Schmitz. Ojciec pisarza, Francesco, był Żydem przybyłym
z Węgier, matka, Allegra Moravia, wywodziła się z rodziny żydowskiej osiadłej w San Daniele we Friuli.
W 1878 r. ukończył szkołę handlową w Segnitz pod Würzburgiem. W 1880 r.
bankructwo ojca zmusiło go do podjęcia pracy w banku. Równocześnie podjął współpracę
z wydawanym w Trieście czasopismem literackim „L’Indipendente”. Małżeństwo z
kuzynką, Livią Veneziani, córką zamożnego przemysłowca i praca w firmie teścia,
zakładach chemicznych, produkujących cenione w całej Europie lakiery okrętowe,
dała mu niezależność finansową. Niespełnione pozostało jednak jego marzenie o
sławie literackiej. Jego trzy powieści, Jedno życie (1893), Starość (1898) i Zeno Cosini (1923),
wydane własnym nakładem, zostały całkowicie zlekceważone przez krytykę. Dopiero
gdy zaprzyjaźniony ze Svevem James Joyce zwracił nań uwagę krytyków
francuskich, pisarz został zauważony i doceniony także we Włoszech. Zyskanym
wreszcie uznaniem nie będzie mu jednak dane cieszyć się zbyt długo. 13 września
1928 r. zmarł w Motta di Livenza w następstwie obrażeń odniesionych w wypadku
samochodowym.
Italo Svevo
znany jest głównie jako autor wspomnianych trzech powieści. W ich cieniu
znalazła się cała reszta jego twórczości: eseje, komedie i opowiadania.
Większość z nich wydano dopiero po śmierci pisarza, spora część, zwłaszcza
wśród opowiadań, to utwory niedokończone, bądź szkice, które weszłyby prawdopodobnie w skład planowanej przez
autora czwartej powieści, mającej być kontynuacją Zena Cosiniego.
Pojedynek
to pierwszy
opublikowany utwór prozatorski Sveva. Pierwodruk ukazał się na łamach
„L’Indipendente” w wydaniu datowanym na 6–8 stycznia 1888 r. pod pseudonimem
Ettore Samigli, którym posługiwał się wówczas autor. Opowiadanie posiada
wszelkie cechy wczesnej prozy. „Temat wydaje się obowiązkowym hołdem złożonym
kazuistyce miłości i eleganckiego świata, rozpowszechnionej wówczas w
beletrystyce francuskiej, i to nie najlepszej” (Giacinto Spagnoletti). Także
rysunek psychologiczny postaci jest jeszcze dość niedbały, a całość sprawia
wrażenie niewyszukanej ilustracji chętnie powtarzanego niekiedy
„darwinistycznego” przekonania (a Svevo faktycznie żywo interesował się teorią
doboru naturalnego), że kobiety preferują raczej niezbyt intelektualnie
wyrafinowanych osiłków niż wysubtelnionych słabeuszy. Ten pogląd najdowcipniej
chyba sformułował sto lat wcześniej Georg Christoph Lichtenberg w „aforyzmie”,
który mógłby stanowić również doskonałą pointę Pojedynku: „Dziewczęta
chętnie się wam może przysłuchują, gdy wybrząkujecie na lutniach wasze
fantazje, kiedy jednak idzie im o to, by zaprowadzić pokój między duchem i
ciałem, nigdy nie wpuszczają was na kongres pokojowy”.
Jednak już w
tej mało wyrafinowanej historyjce dostrzec można in nuce kilka ważnych
wątków i motywów późniejszej prozy Sveva. Najistotniejszy z nich to zapewne
konfrontacja dwóch przeciwstawnych typów osobowości: silnego człowieka,
budzącego podziw otoczenia, twardo stojącego na gruncie rzeczywistości i
świetnie sobie w niej radzącego ze słabeuszem i nieudacznikiem, lekceważonym
przez wszystkich wokół, oderwanym od twardych realiów świata, rozdartym
wewnętrznie i ogarniętym „chorobą woli” – innymi słowy starcie „króla życia” z
osobnikiem przez to życie pokonanym. Znamienne, że niekiedy łączy ich przy tym
swoista przyjaźń, naznaczona jednak, zwłaszcza po stronie słabszego z nich,
wyraźną rywalizacją, a czasem wręcz podświadomą wrogością. Nie jest tu chyba
bez znaczenia, że w tym samym czasie, gdy Svevo pracuje nad Pojedynkiem,
poznaje jednego z najbliższych swych przyjaciół, Umberto Verudę, malarza i
rzeźbiarza, gwiazdę triesteńskiej bohemy, który dziesięć lat później stanie się
pierwowzorem Stefana Ballego ze Starości.
Pary takich
przyjaciół-rywali co rusz będą pojawiać się w twórczości Sveva: mecenas Macario
i Alfonso Nitti w Jednym życiu, Stefano Balli i Emilio Brentani w Starości,
wreszcie Guido Speier i tytułowy bohater Zeno Cosiniego. Zawsze też
staje między nimi jakaś kobieta. Wynik każdego z tych pojedynków jest
oczywiście łatwy do przewidzenia, ale relacja między nadczłowiekiem (skrojonym
skądinąd na bardzo prowincjonalną miarę) a nadwrażliwcem ulega jednak bardzo
subtelnej ewolucji. Alfonso Nitti kończy samobójstwem, przegrywa Emilio
Brentani, choć jego rywal-przyjaciel, Stefano Balli, swojej przewagi lojalnie
nie wykorzysta. Pozorną klęską Zena kończy się także jego rywalizacja z Guido o
rękę pięknej Ady. Tyle, że tym razem ta klęska to dopiero początek, nie koniec
całej historii. Ada bardzo szybko pożałuje swego wyboru, podziwiany Guido okaże
się kompletnym nieudacznikiem i hochsztaplerem, a resztki roztrwonionego przezeń
majątku jego i Ady ocali nie kto inny jak właśnie wzgardzony Zeno, który
niespodziewanie odkryje w sobie nieznane nawet jemu samemu zasoby energii i
zaradności.
Ta dwoistość
bohaterów Sveva widoczna jest już w Pojedynku. Jednak nie w postaci
Artura. Ten jest w istocie charakterem dość jednowymiarowym, który nie zaskoczy
niczym czytelnika, ani nawet nie wzbudzi jego współczucia. Nie przypadkiem też
jest poetą. Svevo poetów i poezji nie lubi i nie ceni. „Wierszowanie nie jest
sztuką”, zauważy cytując Balzaka w swym eseju O uczuciu w sztuce.
Wyjątek czyni jedynie dla poetyckich wprawek córki Letycji, „wszyscy inni” poeci,
wyzna jej, są w jego oczach
„antypatyczni”. Antypatyczny jest i Arturo, który nawiązując znajomość z
Rosiną, chce się wyłącznie „zabawić”, nadrobić stracony czas młodości
poświęcony „lekturze i pisaniu” – podobnie jak później Brentani ze Starości.
I jak on zaryzykuje przygodę, która może się dlań skończyć wyłącznie żałosną
klęską, bo w związku, który sobie roi, jest partnerem oczywiście słabszym.
Ale i jego
rywal niewielki wzbudza szacunek. Tępawy osiłek o „zardzewiałym mózgu”,
niepanujący nad emocjami, zdolny zaimponować swą krzepą co najwyżej
małomiasteczkowej „wyzwolonej” ślicznotce (dość podejrzanej skądinąd konduity),
wygrywa siłowy pojedynek, a właściwie bójkę, w której przegrać nie może, bo
siłą fizyczną wielokrotnie góruje nad przeciwnikiem, uderzając przy tym w mało
rycerski sposób już właściwie obezwładnionego rywala. I tacy właśnie będą
sveviańscy „nadludzie”: wielkości na skalę lokalną, imponujące jedynie tym,
którym zaimponować nietrudno, pokrywający słabość umysłu i charakteru pozorami
siły i pewności siebie – karykatury nietzescheańskiego Übermenscha,
odsłaniające nie tyle mroczne co mętne źródła „śmiesznej”, jak się wyrazi w
jednym z listów sam Svevo, koncepcji nadczłowieka.
O ile Pojedynek
daje się dość łatwo wpisać w krąg motywów i wątków (także biograficznych)
prozy Sveva, o tyle Matka pozostaje niezmiennie zagadką dla
interpretatorów jego dzieła. Zgodnie ze świadectwem żony pisarza, Livii
Veneziani, pierwsza wersja opowiadania powstała w 1910 r., jednak ostateczny kształt autor nadał mu piętnaście
lat później. W styczniu 1927 r. Svevo przesłał tekst Enzo Ferrieriemu, wydawcy
ukazującego się w Mediolanie pisma „Il Convegno” (po raz pierwszy opublikowany
zostanie on jednak dopiero w zbiorze opowiadań wydanych w 1929 r. już po
śmierci autora).
W twórczości
Sveva nie brak parabol tego rodzaju. Pisywał je dla córki Letycji, gęsto
przesiał nimi tekst Udanego żartu, a w Zeno Cosinim tytułowy
bohater rywalizuje z Guido także jako autor podobnych, improwizowanych
przypowiastek. W wypadku Matki czytelnik ma jednak do czynienia z
szyfrem wyjątkowo trudnym. Nie w pełni przekonują jego interpretacje alegoryczne.
Wedle nich opowiadanie miałoby wyrażać „poczucie izolacji w stosunku do świata
literatury narodowej, które to poczucie było
źródłem wielu cierpień Sveva, oraz bolesne przekonanie, o niezrozumieniu i
zlekceważeniu przez krytykę, które nie opuściło go całkowicie nawet po ‘odkryciu’
go w 1925 r.” (Bruno Maier).
Być może
należałoby raczej odczytywać tę przypowieść poprzez ówczesną, fascynację Sveva
psychoanalizą. Svevo nie był bezkrytycznym czytelnikiem Freuda – bardzo
sceptycznie odnosił się zwłaszcza do skuteczności jego metod terapeutycznych –
ale teorie wiedeńskiego psychiatry pozostawiły bardzo wyraźne ślady w jego twórczości.
To Freud był niejako „ojcem chrzestnym” Zena Cosiniego, powieści mającej
postać pamiętnika pisanego na potrzeby psychoterapii. Badacze prozy Sveva
zwracają też niekiedy uwagę na fakt, że w tym samym czasie, być może pod
wpływem podobnych lektur i fascynacji inny triesteńczyk, Umberto Saba, pisze
swe opowiadanie La gallina (‘Kura’), obracające się w kręgu podobnych
motywów i pytań. Nie sposób nie zauważyć, że postacie matek w prozie Sveva
istotnie znamionuje czasem szczególna ambiwalencja, przypisana niejako do roli
matki w ogóle, będącej zarówno ucieleśnieniem miłości, łagodności i ciepła –
przeradzających się niekiedy w zaborczość – oraz troski – przybierającej wobec
obcych postać agresji. Wnikliwym psychologicznie studium tej ambiwalencji jest
niedokończone niestety opowiadanie Znakomita matka. Na tym zapewne nie
wyczerpuje się ładunek znaczeń zawarty w tej krótkiej paraboli. Trudno przecież
nie dostrzec innych obrazów i symboli, nieprzypadkowo chyba tu użytych, jak
choćby zastanawiającego podobieństwa obu gospodarstw. Trzeba jednak
prawdopodobnie pogodzić się z tym, że Matka pozostanie przynajmniej w
części zagadką, która, jak pisał Alberto Cavaglion, „każe przypuszczać, że
Svevo w swych dziełach wyrażał niekiedy lęk przed rzeczami, które był w stanie
dostrzec jedynie w niewyraźnych zarysach”.
Tadeusz Zatorski
Pojedynek
Kobieta,
która żyje samotnie i swobodnie przyjmuje mężczyzn w domu, należy do tego, kto zechce ją wziąć. Tak
przynajmniej sądzili Arturo Marchetti i Ariodante Chigi, pierwszy – sławny w N.
poeta, drugi – równie sławny jako aktor, szermierz i miłośnik sportu. Ściśle
mówiąc, sądzili tak pierwszego wieczoru, którego zostali przyjęci w domu
Rosiny, pięknej blondynki, przybyłej niedawno do N. Miała to być łatwa zdobycz,
ale obu naszym sławom utrudnił ją fakt, że na miejscu zjawili się jednocześnie.
Rosina już tego pierwszego wieczoru zachowywała się w taki
sposób, by w niczym nie uchybić żadnemu z nich. Bez wątpienia zauważyła
potoczystość i sugestywność słów poety, głębię jego ducha, piękno twarzy,
pozbawionej – niestety – zarostu, za to obdarzonej parą niebieskich oczu,
równie ekspresywnych jak jego wymowa. Ale wrażenie wywarła na niej także męska
uroda ciemnowłosego Ariodante, jego sposób poruszania się, spokojny, lecz
czasem energiczny, jego głos, zdrowy i dźwięczny. Zalety jednego odbierały blask
cnotom drugiego.
Wyszli z mieszkania Rosiny równocześnie i na ulicy, zanim się
rozstali, poeta, nie umiejąc oprzeć się pokusie wybadania zamiarów potężnego
rywala, zapytał:
– Sympatyczna, nieprawdaż?
– Sympatyczna – odpowiedział Ariodante z obojętnością. –
Chodzi jednak trochę zgarbiona, a szkoda. Gdyby swoją blond główkę nosiła nieco
wyżej, wyglądałaby lepiej.
Ta krytyczna uwaga uradowała Artura. „Chyba mu się nie
podoba. Uwiódł w końcu tyle kobiet, że jedna więcej, jedna mniej nie robi mu
różnicy.”
Biedny Arturo pędził swój żywot na lekturze i pisaniu. Jego
młodość umierała przez trzydzieści pięć lat i teraz z trudem podjął
postanowienie, by w swoje życie wprowadzić nowy element – kobietę. Do tej pory
śnił o kobiecie jako o ideale, celu życia, i z myślą o tym celu oszczędzał się,
by móc ofiarować swej wybrance serce młodzieńcze i nieskalane. Ta kobieta, o
której marzył i marzył jako o swojej miała być istotą pod każdym względem
nadzwyczajną i godną nosić wieniec laurowy, jaki pragnął założyć jej na głowę.
Ale kobieta taka nie zjawiała się, a kiedy wydawało mu się, że ją znalazł,
odrzucała ofiarowany jej wieniec, wybierając raczej sztuczne kwiaty z metalu
albo czysty, skrystalizowany węgiel. Był już zmęczony czekaniem i do Rosiny zbliżył
się myśląc: „Przynajmniej się zabawię, kiedy znajdę coś lepszego, zostawię ją,
a jeśli nie, zrobię z tego powieść mojego życia.”
Ku swojemu zaskoczeniu także następnego dnia zastał u Rosiny
Ariodante. Wydawało się, że olbrzym nie był niczym szczególnie zajęty, skoro
poświęcał swój czas kobiecie, która tak kiepsko się poruszała.
Arturo zdołał znaleźć sprzyjający moment, by wyrzucić z
siebie stosowne wyznanie; chciał uprzedzić Ariodante. Jego słowa miały w sobie
żar długoletniej pasji, skierowane były zaś do kobiety, którą poznał dzień
wcześniej, ale to nie owa kobieta stworzyła w nim tę miłość, to starej daty
miłość zwróciła się ku pewnej kobiecie.
Ta zaś wydawała się poruszona. Gdy już dała się przekonać
elokwentnemu Arturowi, że miłość może narodzić się, dojrzeć i przybrać tak
gigantyczną postać w ciągu dwudziestu czterech godzin, okazała się jednak na
tyle wulgarna, by przerwać poecie i, wskazując na Ariodante, powiedzieć:
–
Także
on mówił mi dzisiaj prawie to samo.
Rzecz nie
mogła zostać wyłożona jaśniej. To tak, jak gdyby powiedziała: „Kocham pana, ale
i on mnie kocha”.
Arturo zaczerwienił się i trzeba tu
powiedzieć, że najsilniejszym uczuciem, jakie wówczas odczuwał, było
przerażenie. Wiedział, że Ariodante był człowiekiem, który swą wielką pięścią
byłby w stanie rozgnieść go na miazgę tak, że jedynym śladem jego ziemskiej
wędrówki pozostałyby wydane i niewydane wiersze. Przez cały wieczór zachowywał
się bardzo powściągliwie, a Rosina, która to zauważyła, tym większą okazywała
mu słodycz, obawiając się, że go uraziła. Przyjmował te uprzejmości z
zakłopotaniem, nie spuszczając z oka Ariodante, by zapobiec nieoczekiwanej
napaści. Ale Ariodante nawet się nie poruszył, gawędził beztrosko, spoglądając
na oboje młodych z życzliwością wielkiego psa, który pozwala się szarpać za
uszy dzieciom, wiedząc, że nie mogą wyrządzić mu wielkiej krzywdy.
Znów znaleźli się razem na ulicy.
Arturo tak drżał w ciemności, że Ariodante to zauważył. Zapytał życzliwie, czy
aby nie cierpi na nerwy, a odchodząc doradził mu, by pił dużo wina i jeździł
konno. Arturo uspokoił się. „Jest bardzo silny”, pomyślał, „ale niezbyt skory
do bójki”.
Nie słyszał nigdy, by Ariodante kogoś pobił, ale gdy następnego dnia
zasięgnął wiadomości w tej materii, dowiedział się o wymierzonym przezeń
policzku, który spoliczkowanego przyprawił o trwającą miesiąc chorobę.
Opowiedziano mu, że Ariodante stłukł sobie stopę i to na tę właśnie stopę
nadepnął przez nieostrożność pewien jego przyjaciel, który przy kolacji pragnął
trącić się z nim kieliszkiem. Porażony bólem, Ariodante najpierw chlusnął mu w
twarz resztką zawartości swojego kieliszka, potem rzucił weń samym kieliszkiem,
a wreszcie wymierzył mu ów sławny policzek.
„Trzeba się trzymać z dala od tych
stóp”, pomyślał poeta i uznał, że może odrzucić wszystkie inne względy.
Wiedział teoretycznie, że w miłości głównym warunkiem sukcesu jest odwaga i że
jakiekolwiek wahanie równa się rezygnacji.
Kilka razy dziennie odwiedzał Rosinę
i prawie zawsze zastawał tam Ariodante, tak że nie miał już odwagi pytać go,
jak mu się ona podoba. Atleta zawsze był dlań bardzo uprzejmy, pozwalał mu
mówić i do słuchania zachęcał także Rosinę. Chciał jednak w zamian tego, co i
jemu się należało, więc i Arturo musiał słuchać z podziwem o bohaterskich czynach,
forsownych marszach, dowodach siły jego muskułów. Czynił to z całym swym
wdziękiem z wrodzonej uprzejmości, ze strachu, a wreszcie i z nadzieją, że
słowa Ariodante nudzą Rosinę tak samo, jak nudziły jego. Jednak Ariodante wciąż
wydawał się poecie potężnym murem wzniesionym pomiędzy nim a Rosiną: W jego
obecności musiał wpychać sobie z powrotem do gardła przygotowane wcześniej
piękne frazy, te zaś natrafiając na zamknięty zawór bezpieczeństwa i
powracając, skąd wyszły, rozpalały umysł, który je zrodził. Gdy poeta
spostrzegł, że jego miłość przerodziła się w namiętność, wówczas, mając za sobą
studia filozoficzne, zauważył także, iż była to miłość gniewna – kochał Rosinę,
ponieważ istniał Ariodante.
Miał nadzieję i wierzył, że zdoła
wygrać pojedynek, w który się wdał. Umiał mówić, umiał wzruszać, czuł się tak,
jakby wykonywał swe własne rzemiosło, dlaczego nie miałby wygrać w starciu z
Ariodante, który był ucieleśnieniem nieudolności? Sądził, że Rosinie nie brak
bystrości i, ulegając osobliwemu złudzeniu, jakie kochankowie żywią na temat
walorów intelektualnych ukochanej, oceniał je u niej co prawda nazbyt wysoko,
ale nie mylił się wyobrażając sobie, że jej własne skłonności winny sprawić, iż
okaże się łaskawsza dla niego niż dla Ariodante. Rosina znajdowała przyjemność
w konwersacji, w efektownych konceptach, w kalamburach nazbyt już
wyrafinowanych dla zardzewiałego mózgu Ariodante.
Postępował bardzo zręcznie. Rosina
lubiła mówić, on zaś – rzecz dla literata bardzo trudna – często pozwalał jej
to robić, udając, że słucha jej słów z religijnym nabożeństwem. Widział, jak
czerwieni się z radości, gdy kiedyś powiedział jej komplement na temat
oryginalności jej przemyśleń, nie szczędził jej zatem podobnych pochwał, a
zanim opublikował jakiś wiersz przynosił go jej do oceny.
Miesiąc później mógł już stwierdzić,
że zajął większe terytorium, niż jego przeciwnik. Całował obie dłonie
ukochanej, a raz pocałował ją w policzek. Poza tym oznaką tego, że to on był
jej faworytem, był fakt, iż opowiadała mu wszystko, co czynił Ariodante, by ją
uwieść i śmiała się z tego wraz z nim.
Przez krótki czas Arturo czuł się
usatysfakcjonowany tymi swoimi zwycięstwami, to znaczy dopóty, dopóki mogło mu
się wydawać, że krok po kroku posuwa się naprzód. Gdy jednak przestał czynić
postępy, rozzłościł się tak, jak gdyby się cofał. Chciał, by Rosina została jego kochanką
rzeczywistą i tytularną, napotkał wszakże opór, który wydał mu się poważny.
Zażądał, by Rosina przestała przyjmować Ariodante, ona jednak odmówiła,
usprawiedliwiając się tym, że nie może wypędzić ze swego domu kogoś, kto zawsze
zachowywał się w nim, jak przystoi osobie dobrze wychowanej.
Arturo, póki nie przeciągnął Rosiny
na swoją stronę, traktował Ariodante ze swobodną uprzejmością, schlebiając mu
tak, jak umieją schlebiać poeci, pochlebstwami gigantycznymi, w których formie
niejeden oryginalny rys sprawiał wrażenie szczerości, a może i prawdy. Chwalił
postać Ariodante, jego zręczność i jego siłę, którą głęboko gardził. Ariodante
przyjmował te pochlebstwa z wdzięcznością, z jaką przyjmuje się pochwały, o
których wie się, że się na nie zasługuje. Był do nich przyzwyczajony, tyle że
zazwyczaj bywały one bardziej chropawe, a ponieważ żar, jaki Arturo wkładał w
swe pochlebstwa, nadawał im wartość, którą nawet on dostrzegał, odczuwał
ogromną wdzięczność dla swego rywala i okazywał to także wobec Rosiny:
–
Tęga
głowa – mawiał do niej często z miną człowieka, który się zna na rzeczy.
Gdy Arturo dostrzegł, że wkradł się już w łaski Dulcynei,
jego zachowanie uległo niejakiej przemianie, wyrazy jego podziwu dla Ariodante
stały się bardziej umiarkowane, a niekiedy pozwalał sobie nawet okazywać mu swe
lekceważenie, choć czynił to w słowach dobrze zakamuflowanych, które
zaskakiwały Ariodante, pozostawiały go z rozmaitymi wątpliwościami i nie mogły
dać mu pewności, że faktycznie został obrażony, a więc i prawa do stosownej
reakcji. Arturo nie odczuwał potrzeby obrażania swego rywala – wszak to on był
zwycięzcą, Ariodante zaś miała przypaść w udziale rola tego, który nienawidzi i
atakuje. Lecz Ariodante nawet o tym nie myślał. Kontynuował swoje zaloty, jak
gdyby w ogóle nie dostrzegał sukcesów poety. Ariodante żywił głęboką pogardę
dla kobiet, do których się zalecał. Rosina podobała mu się, ale nie na tyle, by
uznawał za stosowne obrażać z jej powodu wszystkich wokoło. Poeta mógł
wyprzedzać go w okazywanych mu przez nią względach – on zadowalał się
podążaniem w ślad za nim. Nie mąciła jego spokoju żadna z owych psychicznych
potrzeb, które dręczyły Artura. Był zawsze na miejscu, obecny, ale nie wrogi.
Zalecał się z całą sumiennością, nie oczekując wszakże natychmiastowych
rezultatów.
Mimo zdobytej przez siebie tak korzystnej pozycji to Arturo
pierwszy stracił cierpliwość.
Pewnego dnia, rozpływając się w pochwałach, Rosina pokazała
mu wiersze, które zadedykował jej Ariodante. Były przepisane z którejś edycji Eleganckiego
Sekretarza[1],
ale Arturo o tym nie wiedział, a zachwyt Rosiny zmuszał go do uznania ich za
piękne, bo nie chciał prowokować dyskusji, która mogłaby wywołać wrażenie, że
powoduje się zazdrością. Zdarzenie
to pozostawiło w nim złość, którą on sam
określał później jako nierozumną. A więc sprawa Ariodante wcale nie była tak ze
szczętem przegrana, jak sądził? – A ten jego spokój, ta jego rezygnacja, czyż
nie musiały nasuwać podejrzenia, że i jemu udzielony został jakiś niewielki
dowód przychylności? Fantazja Artura, łatwo ulegająca ekscytacji, wzmacniała
te podejrzenia, tak jakby w ciągu paru
godzin zaszło coś, co by je potwierdzało. Podsuwała mu obrazy, z których ostatnim
był obraz całujących się Rosiny i Ariodante. Czyż nie było możliwe, że Rosina
zdradzała go dla Ariodante a Ariodante dla niego, postępując przy tym tak
zręcznie, że jeden nic nie wiedział o względach uzyskanych przez drugiego? –
Ostra zazdrość przeszyła mu serce, poczuł intensywny ból, który wydawał się
omalże mieć przyczyny fizyczne.
Postanowił uwolnić się od tych wątpliwości. Jeśli sądzili, że
go oszukają i będą się z niego naśmiewać, to nie wiedzą, z kim mają do
czynienia, ale dowiedzą się już wkrótce. Doprowadzi do takiej sytuacji, że
Rosina będzie musiała wybrać pomiędzy nim a Ariodante, i to jednoznacznie.
Gdyby wybrała jego, musiałaby tego dowieść wyrzucając za drzwi Ariodante, a
gdyby odmówiła, on uzna, że podjęła decyzję na korzyść jego rywala, i ją porzuci.
Tak, porzuci! Mężczyzna taki jak on nie potrzebuje Rosiny, ma swą sztukę, ona
jest jego boginią i ona musi mu wystarczyć.
Drogę pomiędzy swoim domem a mieszkaniem Rosiny przebiegł
szybkim krokiem człowieka, któremu się śpieszy, ale z głową pochyloną, jak
marzyciel.
Rzecz wielce osobliwa, być może mająca jakiś związek z
sympatiami artystycznymi – Arturo bardzo
dobrze czuł się w roli ofiary. Och! Gdyby tak Rosina wybrała Ariodante,
nasyciłby akt jej porzucenia wspaniałymi akcentami, akcentami gniewu i afektu,
mającymi pozory spontaniczności. Nie znienawidziłby jej, a z uczucia, którym ją
obdarzył, pozostałoby mu nawet wielkie współczucie dla niej, która bardziej niż
jego wolała Ariodante. Nie skonkretyzowałby za bardzo swej myśli i jedynie w
wypadku, gdyby o to zapytała – wówczas jednak z całą szczerością – powiedziałby
jej, co myśli o Ariodante, jego muskułach i jego wierszach.
Wchodząc do saloniku Rosiny, mimo że siedzieli jedno obok
drugiego, najpierw zauważył Ariodante, a później Rosinę. Arturo zaczął się
wycofywać. Scena, którą widział w swych marzeniach, rozwiała się. Cóż miał do
roboty w tym pokoju, skoro znaleźli się w nim wszyscy troje.
Ariodante zatrzymał go:
– Ależ panie Arturo, proszę wejść!
– Obawiałem się, że przeszkadzam – odpowiedział. Jego głos
wydawał się załamywać ze wzruszenia w sposób zaskakujący dla niego samego.
– Nikomu pan nie przeszkadza – odparł Ariodante.
Czy to była ironia, czy też dźwięk jego głosu zmieniły wargi,
niedbale ściskające cygaro? Nie umiejąc rozstrzygnąć tej wątpliwości, Arturo
ograniczył się do spojrzenia, które sprawiało wrażenie wyzywającego. Nie
skompromituje się i będzie obrażał tylko wówczas, jeśli sam zostanie obrażony.
Ariodante nie miał zamiaru ironizować, ale wyzywające spojrzenie rozumiał z
większą łatwością niż agresywne słowa.
Odpowiedział na nie okiem poważnym i złowrogim.
Rosina monologizowała, jak gdyby nigdy nic. Mówiła o dniach
ciepłych i o deszczu, ale nie udawało jej się wyciągnąć z obu mężczyzn nic poza
monosylabami.
„Nie zauważa mojego gniewu!” – pomyślał Arturo z
rozgoryczeniem kochanka, który chciałby być zawsze przedmiotem obserwacji i
rozważań ukochanej. Nie pragnął już nawet sceny pożegnania, chciał się zemścić,
porzucając ją bez wyjaśnienia. Półgłosem powiedział jej nagle, że przyszedł, by
się pożegnać – należało wyrażać się zwięźle, skoro tak trudno było rozmawiać.
– Może przeszkadzam – zapytał Ariodante, spoglądając z
zaciekawieniem na Rosinę, która zaczerwieniła się, zaskoczona. Artura oburzyło
takie wtrącanie się w rozmowę – nie dawał mu spokoju nawet wtedy, gdy on chciał
już tylko z honorem opuścić pole walki. Spojrzał w twarz Ariodante i powiedział
z gniewnym błyskiem w oku:
–
Ciągle
pan przeszkadza, a przynajmniej przeszkadza pan zawsze mnie.
Ariodante zbladł. Brutalny atak, zupełnie niespodziewany,
odebrał mu mowę. Wyjął z ust cygaro i trzymał je w ręce, przyglądając mu się
posępnie.
–
Ach,
to tak! – mruczał pod nosem – przeszkadzam?
A później jeszcze:
–
Nie
wiedziałem. Ach tak, przeszkadzam?
Arturo nie słyszał wyraźnie tych słów, wydawało się, że
Ariodante wcale nie troszczy się o to, by go usłyszano, że porusza jedynie
ustami, by towarzyszyć w ten sposób myśli i ułatwić jej bieg. Dźwięk, jaki się
z nich wydobywał przypominał złowróżbne warczenie wielkiego psa, który nie chce
wystraszyć przeciwnika, zanim go nie ukąsi, a który nie potrafi się opanować na
tyle, by zachować całkowitą ciszę.
Arturo nie zastanawiał się nad tym
podobieństwem. Myślał raczej z tryumfem, że Ariodante zaczynał sprawiać
wrażenie dość żałosne, a teraz należało jeszcze wykazać w dyskusji całą nicość
jego umysłu. Przyszło mu do głowy, że
dobrze by było, by dyskusję tę przedłużyć, zmodyfikować ją nieco i nadać jej ton bardziej przyjacielski. W tym
celu, zanim podjął ją na nowo uśmiechnął się do Ariodante uśmiechem, który miał
być zabawny, a przy tym domagać się pobłażliwości i jednocześnie ją okazywać,
ale który był jedynie odrażającym grymasem.
Miał zamiar wyrazić w obecności
Rosiny swą opinię na temat wierszy Ariodante. Dyskusja z samym autorem była
wszak zawsze dozwolona bezstronnemu krytykowi.
Chciał wyjść z tej dysputy zwycięzcą
i rozpoczął swą przemowę gwałtownie, by ogłuszyć Ariodante.
– Dlaczego pisze pan wiersze – krzyknął na niego – nie
zauważa pan, że pisze je pan okropnie i że to nieprzyzwoitość dawać je komuś do
czytania?
„Nieprzyzwoitość”
to wyrażenie z języka krytyki, ale Ariodante, który o tym nie wiedział, zerwał
się na równe nogi, jak gdyby go spoliczkowano.
– Kto dał panu prawo przemawiania do mnie tak bezczelnie? – I
uczynił dwa kroki w kierunku Artura.
To była już otwarta wojna i Arturo,
blady jak płótno, pojął, że dyskusja krytycznoliteracka dobiegła końca.
Zrozumiał ponadto, iż nie mogło być już mowy o odwrocie i także on uczynił krok
w kierunku Ariodante.
Jednak to Rosina przyśpieszyła
dramatyczny bieg zdarzeń. Rzuciła się między obu rywali i zwracając się do
Ariodante, krzyknęła:
–
Och,
niech pan nie robi mu krzywdy.
Twarz poety spurpurowiała, przybierając w końcu siny odcień.
–
Zrobić
mi krzywdę? – wrzasnął – niechże ten pan tylko spróbuje!
Chwycił Rosinę za ramiona, odsunął ja na bok,
ona zaś usiadła szlochając.
Teraz obaj przeciwnicy stanęli
twarzą w twarz naprzeciwko siebie. Arturo instynktownie przyjął pozycje
szermierza. Cały ciężar ciała oparł się na prawej nodze, którą wysunął do
przodu, lewa, wyprostowana i sztywna wydawała się drewnianym stemplem. Niestety
Ariodante odzyskał cały swój spokój – teraz nie chodziło już o dobieranie
odpowiednich słów! Stał niedbale na wielkich nogach, z pochylonymi plecami, z ramionami
zwisającymi po bokach, jak gdyby nie było w nich życia, z twarzą spokojną,
prawie uśmiechniętą, choć bez cienia ironii. „Gdybym tak tymczasem wymierzył mu
policzek”, zastanawiał się poeta, widząc, że przeciwnik najwyraźniej pozostawił
twarz bez obrony. Policzek – to byłoby już coś. Wiedział, że wymierzenie
jednego policzka to wszystko, co mógł mieć nadzieję zrobić Ariodante – dwóch
już nie! Przypomniał sobie poza tym pewne reguły honorowe, które jego rywal być
może znał i respektował, a zgodnie z którymi policzka nie można było po prostu
oddać, lecz, by zmyć obrazę, trzeba było krwi... lub przeprosin.
Zamachnął się lewą ręką, ale w
połowie drogi ujrzał ją w uchwycie prawicy Ariodante, która nagle ożyła.
Już ten pierwszy chwyt sprawił, że
Arturo porzucił swą dumną pozycję, lewa stopa ruszyła do przodu, zachwiał się.
– Proszę mnie zostawić, zechce mnie pan puścić – czuł każdą
kość w ręce, którą przytrzymywał Ariodante, krzyczał i odgrażał się jak
dziecko. Próbował ją oswobodzić, za pomocą drugiej, która wciąż pozostawała
wolna, ale prawica Ariodante otworzyła się do połowy i pochwyciła także tę.
Ariodante był teraz spokojniejszy niż kiedykolwiek i śmiał się mu w twarz.
Tego było za wiele! W bezsilnej
złości, widząc tuż obok nieruchome cały czas prawe ramię Ariodante, Arturo wbił
w nie zęby. Poczuł, że dłonie ma znów wolne, ale w tym momencie otrzymał w
głowę cios, który go ogłuszył.
Chwiejąc się zrobił dwa kroki do
tyłu. Przed jego zamglonymi oczyma wszystkie przedmioty w pokoju zawirowały w
piekielnym tańcu. „To obraza praw przestrzeni”, pomyślał widząc dwa przedmioty
w tym samym miejscu. Tu urywały się jego wspomnienia. Widział jeszcze, jak
Ariodante zbliża się do niego, ogromny, wyprostowany, z elegancją omalże, z
zaciśniętymi pięściami i błyszczącymi oczyma. Dość był jeszcze artystą, by móc
go podziwiać. Nie czuł strachu. Pochylił jednak instynktownie głowę na widok
zaciśniętej pięści, a gdy ta dosięgła jego głowy, zwalił się na ziemię jak
kawałek płótna, któremu zabrakło podpórki.
Ten drugi cios przywrócił mu na
moment pamięć. Przypomniał sobie o Rosinie i o pojedynku, a później pomyślał
jeszcze, że gdy powróci do sił, będzie musiał wyzwać Ariodante. Potem stracił
przytomność.
Gdy się ocknął, znajdował się we
własnym łóżku. Czuł silny ból głowy i gdy podniósł ku niej dłoń, odkrył, że
jest zabandażowana. „Jak u diabła się tu dostałem?” Zdawało mu się, że ów
straszliwy cios otrzymał ledwie pół godziny wcześniej, a wrażenie to potęgował
ów okropny ból.
Od swojego służącego dowiedział się,
że do domu przyniósł go pewien człowiek wysoki i silny, w którym, mimo
powierzchowności opisu, Arturo rozpoznał Ariodante. Służący dodał, że ów pan
pomógł mu zanieść go do łóżka i że potem zatrzymał się jeszcze przez dobrą
godzinę. Służącemu wydawało się nawet, że płakał.
„Rosina pewnie go przepędziła”,
pomyślał Arturo.
Zmierzchało. W tonącym już w
półmroku pokoiku Artura zapanowała niczym niezmącona cisza. Służący siedział
pośrodku, nieruchomy, starając się nie oddychać z obawy, że mógłby obudzić
pana, który, jak sądził, zasnął na nowo.
Tymczasem w ciemnościach sypialni
poeta szeroko otworzył oczy. Leżał na wznak, naciągnąwszy kołdrę po samą brodę,
i marzył. Widział wciąż te same postacie: Rosiny, która pełna słodyczy i
smutku, spoglądała nań i posyłała mu pocałunki, z wdziękiem grożąc Ariodante;
Ariodante, płaczącego, tak jak widział go służący; wreszcie swą własną, obaloną
na ziemię lecz szlachetną, o słabych muskułach, ale z błyskiem inteligencji w
oku.
W duchu układał wiersze o tych
trzech zjawiskach. Trzecie zilustrował sonetem, porównując je z wystąpieniem
bezbronnego proroka, którego co prawda można spalić żywcem, ale którego nauka
przetrwa. Opuszczając świat marzeń, uśmiechnął się. Sądził, że, nawet o tym nie
wiedząc, postąpił bardzo zręcznie. Cięgi, jakie zebrał, musiały sprawić, że
Rosina zamknie Ariodante przed nosem swoje drzwi. Teraz pomyśli, jak osiągnąć
swój cel.
Noc przespał, śniąc te słodkie sny, i ocknął się rankiem
prawie w pełni dawnych sił.
Gdy tylko się obudził, służący
przyniósł mu dwa listy. Uderzyła go identyczna zewnętrzna forma obydwu.
Jeden był od Ariodante. Prosił w nim
o wybaczenie ekscesu, jakiego się dopuścił, był gotów dać mu wszelką
satysfakcję, ale miał nadzieję, że te pisemne przeprosiny wystarczą. Arturo z
pogardą odrzucił list daleko od siebie. Drugi nadszedł od Rosiny. Choć był
krótki, Arturo zdążył przy jego lekturze dziesięć razy zmienić się na twarzy.
Potem ciężko dysząc opadł na poduszki.
Zawiadamiała go, że wyjeżdża i to
wyjeżdża z Ariodante, który jednak przyrzekł jej, że nigdy więcej nie uczyni
krzywdy „genialnemu poecie”.
Arturo poczuł w sobie podziw podobny
do tego, jaki czuł dla Ariodante, biorąc odeń cięgi.
„Powinienem był to przewidzieć”,
mruknął.
Matka
W dolinie
otoczonej lesistymi pagórkami, roześmianej barwami wiosny, wznosiły się obok
siebie dwa wielkie domy, pozbawione wszelkich ozdób, z kamienia jedynie i
wapna. Wydawały się zbudowane tą samą ręką i nawet okolone płotami ogrody, rozciągające się
przed nimi, miały tę samą wielkość i formę. Ich mieszkańcy nie dzielili wszakże
jednego losu.
W jednym z ogrodów, podczas gdy pies drzemał na łańcuchu, a
gospodarz zajęty był robotą w sadzie, w kącie na uboczu kilka kurcząt
rozmawiało o swoich doświadczeniach życiowych. W ogrodzie było poza nimi kilka
starszych, ale te mniejsze, o ciałach zachowujących nadal kształt jajek, z
których się wykluły, uwielbiały rozprawiać między sobą o życiu, w którym się
nagle znalazły, albowiem nie oswoiły się z nim jeszcze na tyle, by go nie
zauważać. Przeżyły już cierpienia i radości, gdyż życie trwające kilka dni jest
dłuższe, niż mogłoby się to wydawać komuś, kto zmaga się z nim przez lata, a i
wiedziały niemało, jeśli zważyć, że część swego doświadczenia wyniosły ze sobą
z jajka. Istotnie: ledwie wydostały się na światło dnia, dowiedziały się, że
wszystkim rzeczom należało dobrze się przyglądać, najpierw jednym okiem, potem
drugim, by stwierdzić, czy powinno się je zjeść, czy też raczej mieć się przed
nimi na baczności.
Dyskutowały tedy o świecie i o jego ogromie,
na który składały się drzewa i płoty, zamykające w sobie ów świat, i dom, tak
rozległy i wysoki. Wszystko to były rzeczy widziane już wcześniej, ale można je
było zobaczyć lepiej, gdy się o nich rozmawiało.
Jeden z kurczaków wszakże, pokryty
żółtym puszkiem, najedzony – dlatego niczym niezajęty – nie czuł się
usatysfakcjonowany mówieniem jedynie o rzeczach, które widywał, a ciepło
słoneczne podsunęło mu pewne wspomnienie, o którym natychmiast opowiedział:
– Dobrze nam się wiedzie, to prawda, a to dzięki słońcu.
Dowiedziałem się jednak, że na tym świecie można się mieć jeszcze lepiej, a to
już bardzo mi się nie podoba, a mówię wam o tym, aby nie podobało się to także
i wam. Córka gospodarza mówiła, że jesteśmy okropnie biedni, ponieważ brakuje nam
matki. Powiedziała to tonem tak wielkiego współczucia, że nie mogłem się nie
rozpłakać.
Drugi, nieco bielszy i parę godzin
młodszy od tamtego, dzięki czemu z wdzięcznością wspominał jeszcze pełną
słodyczy atmosferę, otaczającą miejsce jego narodzin, zaprotestował:
– My też mieliśmy matkę. To ta szafka, zawsze ciepła , nawet
wtedy, gdy na dworze bardzo zimno, z której wychodzą piękne, gotowe kurczęta.
Żółty, który od dawna nosił słowa
gospodyni głęboko zapisane w duszy i dlatego dość miał czasu, by wyolbrzymić je
w swych marzeniach o owej matce, wyobrażając ją sobie wielką jak cały ogród i
dobrą jak karma wysypywana kurom, wykrzyknął z pogardą adresowaną zarówno do
swego adwersarza jak i do matki, o której mówił tamten.
– Gdyby chodziło o matkę martwą, wszyscy by ją mieli. Ale
matka jest żywa i biega szybciej od nas. Być może ma kółka, tak jak wóz
gospodarza. Dlatego nawet nie musisz jej wołać, a ona podbiegnie do ciebie, by
cię ogrzać, gdy już prawie chcesz upaść, wycieńczony przez chłód tego świata. Jak
dobrze byłoby mieć taką matkę tuż obok, nocą.
Wtem do rozmowy wtrącił się trzeci
kurczak, brat pozostałych, jako że wyszedł z tej samej maszyny, która jednak
uformowała go nieco inaczej: dziób miał szerszy, nogi zaś krótsze. Mówiono o
nim, że jest źle wychowany, ponieważ gdy jadł, słychać było stukanie jego
dzioba. W rzeczywistości był kaczorem, którego w jego wiosce uważano by za
niezwykle wytwornego. Także w jego obecności gospodyni mówiła o matce. Zdarzyło
się to, gdy w trawie padł jeden z
kurczaków, wyczerpany z zimna, otoczony przez inne, które jednak nie pomogły
mu, albowiem one nie czuły zimna, doskwierającego innym. A kaczor z naiwną
miną, jaką przybrała jego twarzyczka, pod którą wcisnął się potężny fundament
dzioba, twierdził wręcz, że kiedy mieszkała tu jeszcze owa matka,
niemożliwością było, by kurczęta umierały.
Pragnienie matki szybko zaraziło
cały kurnik, a jeszcze żywsze i bardziej niepokojące stało się w umysłach
starszych kurczaków. Choroby dziecięce często atakują dorosłych i są dla nich
bardziej niebezpieczne. Podobnie jest czasem z ideami. Wyobrażenie matki, które
ukształtowało się w tych główkach rozgrzanych przez wiosnę, rozwijało się
niepowstrzymanie, a wszystko, co dobre, nazywało się „matka” – piękna pogoda i
obfitość pożywienia, a gdy coś sprawiało ból kurczakom, kaczętom czy
indyczętom, stawały się one dla siebie prawdziwymi braćmi, bo wzdychały za tą
samą matką.
Jeden z tych starszych kurczaków,
nie chcąc już dłużej żyć bez matki, poprzysiągł, że ją odnajdzie. Był jedynym w
kurniku, który otrzymał jakieś imię, a nazywano go Curra, albowiem gdy
gospodyni, niosąc w fartuchu karmę, wołała curra, curra, on był
pierwszym, który podbiegał. Miał w sobie wiele wigoru – kogucik, w którego
szlachetnej duszy zaświtał już blask waleczności. Subtelny i długi niczym
klinga noża, domagał się matki przede wszystkim po to, by go podziwiała,
domagał się matki, o której mówiono, że potrafi sprawić wszelką radość, a zatem
także zaspokoić ambicje i próżność.
Pewnego dnia Curra, zdecydowany na
wszystko, jednym skokiem przedostał się
przez gęsty płot, otaczający ojczysty ogród. Na zewnątrz natychmiast zatrzymał
się jak ogłuszony. Gdzie znaleźć matkę w wielkich przestrzeniach doliny, nad
którą wznosiło się jeszcze rozleglejsze lazurowe sklepienie nieba? Nie był w
stanie, tak maleńki, przeszukać tak ogromnych połaci. Dlatego nie oddalał się
za bardzo od swego rodzinnego ogrodu, świata, który znał, i zamyślony krążył wokoło. W ten sposób
dotarł do płotu okalającego drugi z ogrodów.
„Jeśli matka jest tu w środku”,
pomyślał, „to znajdę ją szybko. Rzuciwszy się raz w wir nieskończonej
przestrzeni, nie wahał się dłużej. Jednym skokiem przedarł się również przez
ten płot i znalazł się w ogrodzie bardzo podobnym do tego, z którego sam
pochodził.
Także tu widać było gromadkę
młodziutkich kurcząt, kotłujących się w gęstej trawie. Ale tu było z nimi
również inne jeszcze zwierzę, którego brakowało w jego ogrodzie. Kurczak
ogromnych rozmiarów, może dziesięć razy większy niż Curra, tronował pośrodku
stadka ptasząt pokrytych jedynie puszkiem, które – widać to było od razu –
uważały wielką, potężną istotę za swą władczynię i protektorkę. Ona zaś
troszczyła się o wszystkie. Odchodzące zbyt daleko napominała dźwiękami żywo
przypominającymi te, którymi gospodyni w drugim ogrodzie zwracała się do
własnych piskląt. Robiła jednak także inne rzeczy. Co chwila pochylała się nad
najsłabszymi, przykrywając je całym swym ciałem, zapewne po to, by przekazać im
własne ciepło.
„Oto matka”, pomyślał Curra z
radością. „Znalazłem ją i teraz nigdy jej już nie opuszczę. Jakże mnie będzie
kochać! Jestem najmocniejszy i najpiękniejszy spośród nich wszystkich. A poza
tym łatwo mi przyjdzie być jej posłusznym, bo już ją kocham. Jakże jest piękna
i dostojna. Kocham ją i jej właśnie chciałbym się podporządkować. Pomogę jej
też chronić wszystkich tych głuptasków.
Nie patrząc na niego, matka wydała z
siebie głośny okrzyk. Curra zbliżył się, sądząc, że to jego przywołuje.
Widział, jak rozgrzebuje ziemię szybkimi uderzeniami potężnych pazurów, i
zatrzymał się zaciekawiony tą czynnością, której świadkiem był pierwszy raz w
życiu. Gdy znieruchomiała, na ziemi ogołoconej z trawy wił się przed nią
maleńki robaczek. Zagdakała teraz, ale otaczające ją maluchy nie zrozumiały i
wpatrywały się w nią z zachwytem.
„Głuptaki!”, pomyslał Curra. Nie
rozumieją nawet, że chce, by zjadły tego robaka.” I, popychany radosną wolą
posłuszeństwa, rzucił się na zdobycz i połknął ją.
Wówczas – biedny Curra! – matka
rzuciła się na niego z wściekłością. Nie zrozumiał od razu, co się dzieje,
ponieważ łudził się, że ta, którą dopiero co odnalazł, pragnie tak gwałtownie
go przytulić. Z wdzięcznością przyjąłby wszystkie pieszczoty, o których nic nie
wiedział i o których sądził, że mogą niekiedy sprawiać ból. Jednak spadające
nań ciosy twardego dzioba z pewnością nie były pocałunkami i pozbawiły go
wszelkich wątpliwości. Chciał uciekać, ale wielki ptak uderzył go z siłą i
przewróciwszy na ziemię, skoczył mu na kark, wbijając równocześnie pazury w
brzuch.
Straszliwym wysiłkiem Curra zerwał
się na nogi i popędził w kierunku płotu. Biegnąc jak oszalały, przewrócił kilka
kurcząt, które bezradnie machały nóżkami w powietrzu, popiskując rozpaczliwie.
To dlatego udało mu się uciec, bo jego nieprzyjaciółka zatrzymała się na moment
przy powalonych. Dotarłszy do płotu, Curra, mimo stojących mu na drodze
licznych gałązek i uschłych badyli, jednym susem wydostał na zewnątrz swe
niewielkie i zwinne ciało.
Gęste chaszcze zatrzymały natomiast
matkę. I tam też pozostała, wyniośle niczym z okna spoglądając na intruza,
który, wyczerpany, również przystanął. Patrzyła na niego strasznymi okrągłymi
oczami, zaczerwienionymi od gniewu.
– Kim jesteś ty, który
ośmieliłeś się przywłaszczyć sobie pożywienie, z takim wysiłkiem wydobyte przeze
mnie spod ziemi?
– Ja jestem Curra –
pokornie odpowiedział pisklak. – A kim ty jesteś i dlaczego zrobiłaś mi taką
krzywdę?
Ona zaś na te dwa pytania udzieliła
jednej tylko odpowiedzi.
– Jestem matką.
I odwróciła się z pogardą.
Jakiś czas później Curra, teraz już
wspaniały, rasowy kogut, znalazł się w innym kurniku. I pewnego dnia usłyszał,
jak wszyscy jego nowi towarzysze z miłością i żalem rozmawiają o swej matce.
Zadumany nad swym własnym okrutnym losem,
powiedział ze smutkiem:
– Moja matka była
okropną istotą i lepiej by dla mnie było, gdybym nigdy jej nie poznał.
Pierwodruk:
„Midrasz. Pismo żydowskie”
20/2004, s. 48–54.
II.
Italo Svevo
Złe oko
Wielu ludzi,
gdy dochodzi do wieku pomiędzy dziesięcioma a piętnastoma laty, marzy o
wielkiej karierze, nawet o takiej, jaka stała się udziałem Napoleona[2].
Nie było zatem nic dziwnego w tym, iż mając lat dwanaście Vincenzo Albagi[3]
pomyślał sobie, że skoro Napoleon obwołany został cesarzem w wieku trzydziestu
lat, on mógłby nim zostać kilka lat wcześniej. Dziwne było natomiast, że ta
chwila rozmarzenia pozostała mu w pamięci na całe życie. Nikt tego nie
podejrzewał, ponieważ Vincenzo nie był niczym więcej, jak chłopcem dobrym i
niegłupim, który bardzo skrupulatnie wypełniał swoje obowiązki ucznia liceum i
gimnazjum. I który był dumą swoich nauczycieli dzięki swej pilności oraz (o,
jakże bystre oko mają nauczyciele!) dzięki swej skromności. W domu godził się
ze swym skromnym prowincjonalnym żywotem, jaki mu został przeznaczony, i –
uśmiechając się ze współczuciem –
cierpliwie znosił przechwałki ojca, który sam siebie uważał za Napoleona włoskich
handlarzy winem. Stary Gerardo, który w młodości ciężko pracował na roli, był
człowiekiem zadowolonym z życia i przepełnionym życzliwością. W pewnym momencie
zrozumiał, że lepiej jest kupować i sprzedawać plony zbierane przez innych, niż
czekać na własne. Był to dla jego niewielkiego rozumu wielki wysiłek, lecz
dokonawszy go już raz szczęśliwie, Gerardo żył z jego owoców nieźle pod
względem fizycznym, a znakomicie pod moralnym. Żona, która mogła sobie pozwolić
na utrzymanie służącej, dwie lub trzy suknie w roku i dostatnio zastawiony
stół, uwielbiała go i podziwiała. Gerardo wielu czynił wiele dobrego, nie
oczekując w zamian nawet wdzięczności. Kroczył zawsze z nieco nazbyt dumnie
wypiętą piersią, ale mimo to kochano go powszechnie i tylko nielicznych drażniła
jego łagodna duma dobrze prosperującego handlarza winem. Wszak na tym świecie
dość było miejsce dla tylu innych
jeszcze rodzajów dumy, równie dobrze uzasadnionej! Gerardo często dawał wyraz
swemu podziwowi dla cudzych zasług. Do czyścibuta, mającego swe stanowisko
przed jego domem, mawiał: „Jesteś najlepszym czyścibutem na tym świecie!” Do
kucharki: „Nikt nie umie przyrządzić suszonego dorsza w śmietanie tak jak ty!”
A do żony: „Ja umiem zarabiać pieniądze, a ty umiesz je oszczędzać!” Oto
dlaczego wielu bez zawiści przyglądało się
szczęściu Gerarda.
Vincenzo natomiast pochłonięty był
kontemplowaniem swej własnej przyszłej wielkości. Jego ojciec miał jeden jedyny
dobry pomysł, ale temuż to ojcu i temuż pomysłowi zawdzięczał on swoje
szczęśliwe życie. Gdyby pomysł ów nie przyszedł kiedyś do ojcowskiej głowy,
Vincenza dawno już zaprzężono by do pługa u boku drugiego jakiegoś osła.
Znudzony był już wszakże tą odrobiną ojcowskiej dumy, która wydawała mu się
dziwaczna i przesadna. Gerardo zbyt często opowiadał o zaufaniu, jakim darzyli
go inni handlarze winem i miłośnicy tego napoju: „Gdy wino przechodzi przez
moje ręce, zyskuje na smaku i wartości”. Przez czyste ręce Vincenza nie
przechodziło natomiast nic, przez jego głowę zaś przebiegały jedynie wyobrażenia
własnej osoby, przeistoczonej w postać budzącego powszechny podziw kondotiera.
Podczas gdy Vincenzo kwitował ojcowską dumę co najwyżej roztargnionym i
zmęczonym uśmiechem, Gerardo z radością podzielał dumę syna, równie uzasadnioną
co duma dobrego czyścibuta: Vincenzo był dobrym uczniem. Tryumfalnie
przechodził z klasy do klasy. „Ja robię pieniądze”, mawiał poczciwiec, „ty zaś
z pewnością będziesz robił coś innego.”
Kłopoty zaczęły się, gdy Vincenzo
opuścił szkołę. Wcześniej postanowił
wstąpić do jakiejś akademii wojskowej. Była to najkrótsza droga wiodąca do
obalenia króla i zajęcia jego miejsca. Król pozostawał wszakże dziwnie daleko
także od akademii wojskowej. Vincenzo miał do czynienia z porucznikami i
podporucznikami, którzy przeważnie lubili go i szanowali przez długi czas,
podobnie jak profesorowie w jego liceum. Potem jednak któregoś dnia Vincenzo
stracił cierpliwość. Ta walka na śmierć i życie zaczynała mu ciążyć. Nie
chodziło już o to, by się uczyć, należało szybko stać się kimś. Pewnego dnia
niezwykle grubiańsko odniósł się do jednego z poruczników. Został aresztowany,
zagrożono mu najsurowszymi karami i był szczęśliwy, gdy z pomocą ojca, który
wykazując właściwy handlarzowi winem spryt, oświadczył, że jego syn jest chory
umysłowo od wczesnej młodości, znalazł się na powrót w domu rodzinnym, cały,
zdrowy i uwolniony od wojskowego munduru.
Przez kilka miesięcy Vincenzo udawał
zresztą pomyleńca. Obaj prowincjusze obawiali się, że władze wojskowe śledziły
ich, by wznowić proces przeciwko Vincenzowi, gdyby ten nie okazał się dość
obłąkany. I Vincenzo tak samo jak swoje pierwsze marzenie, które sprawiło, że
poczuł się powołany, by stać się kimś na podobieństwo Napoleona, zapamiętał omalże radosne uczucie, z jakim
przyjął teraz konieczność udawania możliwie największego głupca. Mówił sobie:
„Co za historia! Być przeznaczonym na Napoleona a równocześnie zmuszonym grać
półgłówka!”
Kto zna ludzką naturę w jej zwykłej
postaci, temu nie wyda się niczym osobliwym, że spędziwszy parę lat na akademii
wojskowej, zakończonych kopniakiem, który odesłał go na powrót do domu,
Vincenzo nie podejmował już żadnych
poważnych prób, by zająć miejsce nowego Napoleona. Po krótkim pobycie na jednym
z uniwersytetów pozostał już na stałe w domu, przekonał się bowiem, że i studia
nie były stworzone dla niego. W porównaniu ze swoimi kolegami był już stary. A
pogarda, jaką odczuwał w stosunku do wszystkich, przybierała jeszcze na sile
wobec młodszych odeń i sprawiała, że obrzydzeniem napawało go przestawanie na
równej stopie z ludźmi, którzy w istocie powinni byli być mu podporządkowani.
Powrócił tedy w rodzinne strony, a stary ojciec, który niczego tak nie pragnął,
jak mieć go u swego boku, przyjął go z otwartymi ramionami. „Nauczę cię handlu
winem, a że moje interesy idą dobrze, nie sprawi ci on wiele trudu”. Na
szczęście tym razem Vincenzo nie ukrywał już gromadzącej się w jego sercu
złości, lecz otwarcie dał jej upust. Nie pragnął wcale unikać trudów, raczej
ich poszukiwał. Pragnął trudów wielkich, heroicznych, tymczasem dla człowieka,
który, jak on, miał za sobą studia, i który był kimś takim jak on,
handel winem w żadnym razie nie stanowił odpowiedniego zajęcia.
Później nastąpił długi okres
spokoju, albowiem Gerardo był człowiekiem, który łatwo dawał się przekonać, a
przy tym jako człowiek praktyczny nie znosił innych trosk, jak tylko te, które
miały jakiś związek z jego winem.
Vincenzo dużo w tym czasie czytał.
Książkę za książką. Wielu ludzi, oddając się lekturze, zdobywa wiedzę, inni
zyskują dobre samopoczucie, Vincenzo natomiast znajdował w niej jedynie powody
do złości. Czytał rozmaite obszerne
rozprawy o dziejach Konsulatu i Cesarstwa, dziwiąc się niepomiernie, że
człowiek tak wielki mógł popełniać tyle błędów. Czytywał także gazety, a każda
wzmacniała w jego duszy przekonanie, że wszyscy, o których donosiły owe
periodyki, byli ludźmi niegodnymi i słabymi.
Vincenzo bardzo dbał o swój wygląd.
Nosił wielkie ciemne wąsy, którym poświęcał wiele uwagi i w gruncie rzeczy nic
nie odróżniało go od zwykłych, najzwyklejszych, ludzi poza jakąś dziwną,
fatalną aurą, która niczym maska przylgnęła do jego twarzy. Pewne jest, że gdy
inni dawali się ponieść entuzjazmowi, on natychmiast, zraniony, szukał
schronienia we własnej skrywanej dumie. Przybierał wówczas osobliwą postać.
Kładł dłoń na ustach, jak gdyby chciał ukryć ziewanie, a w jego oczach
pojawiał się złowrogi błysk. Powieki
zbliżały się do siebie, jak gdyby miały je zakryć, pozostawiając je wszakże
otwartymi dość szeroko, by wpuścić do środka obraz z zewnątrz i by pozwolić
wymknąć się w kierunku obiektów, które tenże obraz wywołały, małemu żółtemu
płomykowi. Nadeszły czasy, w których Vincenzo często miał powód do ziewania.
Ziewając tak szeroko, że groziło to już omalże wywichnięciem żuchwy, wodził
wzrokiem za pierwszymi statkami
powietrznymi, którym zarzucał niską stabilność. Była to uwaga ze wszech miar
słuszna, której śladem szła w jego nieprzeciętnym umyśle nadzieja, iż to on
sam odkryje sposób uczynienia ich
bezpieczniejszymi. Sterowce nużyły go do tego stopnia, że prawie zasypiał na
stojąco, sprawiały jednak, że jego powieki zaciskały się tak mocno, iż przez
wąską szczelinę między nimi widać było jedynie białka oczu, przesłonięte zwykłą
żółtą poświatą. Później pojawiła się nagroda Nobla, której wszakże jemu nigdy
nie przyznano. A w głębi ducha nasza epoka jawiła mu się pełna hipokryzji,
pozornie bowiem niczego nie pragnęła bardziej jak wielkich kondotierów, w
istocie jednak czuła do nich niechęć i tłamsiła ich bezlitośnie.
Przy tym wszystkim Vincenzo w
niewielkim kręgu swojego miasteczka uchodził za człowieka, któremu sprzyjało
szczęście, a co za tym idzie, był także obiektem zazdrości. Wszyscy mówili mu,
że w czepku się urodził, on jednak wcale tak nie uważał i czuł złość w sercu,
albowiem zdawało mu się, że mówiono mu tak, by wzbudzić w nim przekonanie, iż
posiada więcej, niż na to zasługuje. Pieniędzy miał, ile zechciał, rodzice zaś
nie pragnęli niczego więcej, jak tylko mu je dawać. On sam nie przywiązywał
jednak do nich wagi. Pewna dziewczyna, piękna i bogata, uległa urokowi jego
ciemnych oczu, w których połyskiwały żółte płomyki, on zaś zgodził się ją
posiąść. Miłość nie miała dlań wielkiego znaczenia, jednak dobrze czuł się
mając u boku osobę dość rozsądną, by go adorować. Miał też mnóstwo czasu,
którego nie zajmowały mu żadne obowiązki, i mógł wypełniać go do woli swoimi
marzeniami o cesarstwie. Zdawało mu się przecież, iż wszystko to słusznie mu
się należy.
Matka, która cierpliwie oczekiwała,
że z tak obiecującej poczwarki wylęgnie się w końcu upragnione i pożyteczne
stworzenie, nakłoniła go do uczestnictwa w lokalnym życiu politycznym. Nie była
to arena zbyt rozległa, można było jednak żywić nadzieję, że kiedyś wyjdzie się
na nieco większą, tę w Rzymie, a stamtąd... Zamiar uczynienia pierwszego kroku
na nowo ożywił dawne marzenia. I Vincenzo ten pierwszy krok uczynił,
przemawiając wyniośle i nie skrywając swej pogardy dla miejscowej władzy.
Przerwało mu uderzenie w tył głowy. I to jakie uderzenie! Dłoń wielka i potężna,
zdolna objąć sporą część jego zajętej głębokim namysłem głowy, runęła nań z
taką siłą, że szyja, nawet uginając się,
nie zdołała złagodzić ciosu. Ugięły się także nogi, ale i tego było za
mało, tak iż Vincenzo wylądował ostatecznie
nosem na podłodze. Podniósł się natychmiast i spojrzał na swego
przeciwnika. Nie pojmował niczego ponadto, że wyrządzono mu straszliwą
niesprawiedliwość. Ten barbarzyńca, w porównaniu z nim nędzny robak, poważył
się na taką zuchwałość! Wpatrywał się weń tylko z pozoru nieruchomo, albowiem
cała jego nienawiść obróciła się w żółty płomyk, który rozbłysnął w jego
źrenicach. Tak narodziło się jego złe oko. Miała w tych narodzinach swój udział
pasja zbitego zwierzęcia, jego żądza zemsty, która odpowiadałaby
niewyobrażalnej krzywdzie, jaką mu wyrządzono, wznosząc nową przeszkodę na jego
drodze ku szczytom. Wyprostował się, ale to tamten pierwszy wręczył mu swój
bilet wizytowy. Vincenzowi wydało się to szyderstwem, patrzył więc i patrzył!
Policzek spuchł mu i jedno oko otwierało się z niejakim trudem.
Zanim jednak doszło do pojedynku
jego przeciwnik zachorował na skutek ukąszenia jakiegoś owada i w kilka dni
później zmarł.
Vincenzowi nawet przez myśl nie
przeszło, że to on właśnie go uśmiercił. Umiał – i to bez wielkiego trudu – udać
żal po nim. Nie był złym człowiekiem, ale do stworzenia złego oka, którego
zalążki wykształcił już jego los
człowieka ogarniętego bezwładem ale ambitnego potrzebna była przecież i jego
zła wola. Ta zła wola jest wszakże we wszystkich, którzy otrzymują policzek,
tyle że w innych ujawnia się ona poprzez wymierzanie takich samych policzków i
ciosów. W biednym Vincenzu zaś stworzyła jedyną broń, jaką potrafił się
posłużyć. Broń, która miała dosięgnąć wielu innych jeszcze, a wreszcie i jego
samego.
Wkrótce potem poślubił dziewczynę,
która go pokochała. Wydawało mu się, że się poświęca – jako dobry syn – by
sprawić przyjemność swemu ojcu, swojej matce, a wreszcie i samej dziewczynie,
która tak go pragnęła. Zresztą, jeśli się nie kocha, małżeństwo nie jest później
tak poważną przeszkodą w podejmowaniu wielkich dzieł, jak zazwyczaj się
sądzi.
To właśnie w pierwszych miesiącach
małżeństwa zaczął podejrzewać, jak piekielna moc zagnieździła się w jego oku.
Przechadzał się samotnie wśród pól w pobliżu miasteczka, w którym uważał się za
wygnańca. Chciał być sam, by odnaleźć się na nowo. Miłość młodej żony nudziła
go. Odczuwał potrzebę samotności. W kieszeni miał ostatni tom Thiersa[4],
w którym lubił czytywać o tym, jak to Tytan popełniał błąd za błędem, by
wreszcie upaść pod ich ciężarem. Ślepy Tytan! Widział model kolei żelaznej i
nie pojął, jakie korzyści mogłaby mu ona przynieść w dziele opanowania świata!
W tym momencie zauważył wielki tłum
biegnący od strony miasta i wznoszący entuzjastyczne okrzyki. Mężczyźni zdejmowali kapelusze i wymachiwali nimi
pozdrawiając kogoś nad nimi, a kobiety powiewały chusteczkami. Także Vincenzo
spojrzał w górę. Na wysokości paruset metrów, lecąc pod wiatr, zbliżał się ku
nim sterowiec. W południowym słońcu połyskiwał niczym ogromne metalowe
wrzeciono. Powietrze wypełniał równy warkot jego silnika. Był to naoczny dowód
wielkiego zwycięstwa, a Vincenzo patrzył, patrzył i rozmyślał o wadach
urządzenia[5],
dostrzegając zwłaszcza niebezpieczeństwo, którego źródłem była wielka ilość
łatwopalnego gazu, utrzymującego je w powietrzu. Tłum bił brawo, a w górze
można było zobaczyć kilka maleńkich postaci wychylających się z gondoli i
odwzajemniających pozdrowienia, płynące ku nim z pól i leżących w oddali
wzgórz. „Sądzą, że odnieśli wielki tryumf!, pomyślał Vincenzo, krzywiąc z
niesmakiem usta. I to właśnie w tym momencie zauważył, że z jego oka
wystrzeliło coś, co mogło przypominać strzałę, opuszczającą napięty łuk.
Wymykanie się z jego wnętrza owego czegoś czuł bardzo wyraźnie. Podniósł dłonie
ku oczom, by je ochronić, albowiem zdawało mu się, że uraziły je jakieś
przedmioty pochodzące z zewnątrz. Chwilę
później nie mógł już mieć żadnych wątpliwości. W górze, jednak w bezpośrednim
związku z wrażeniem, jakiego doświadczył, dało się zaobserwować zjawisko nie
mniejszej wagi. Gigantyczny płomień owinął się wokół latającego cygara i
podwieszonej pod nim gondoli. Później rozległ się potężny huk i krzyk
przerażonego tłumu. W powietrzu nie pozostało nic poza mglistym obłoczkiem,
wznoszącym się wyżej i wyżej, podczas gdy w dół runęła gondola, w której, w
miarę jak rosła w oczach, można było dojrzeć silnik i aeronautów. Gdy dosięgła
wreszcie ziemi, dał się słyszeć kolejny łoskot. Pierwszym odruchem Vincenza
było pośpieszyć na miejsce katastrofy, której nie chciał, później wszakże
zatrzymał się, albowiem wiedział, że to
on ją spowodował i obawiał się, że inni odgadną, co w rzeczywistości kryje jego
sumienie. Pobiegł do żony, która oczekując bliskiego już rozwiązania, pozostała
w domu. Opowiedział jej o przerażającym spektaklu, którego był świadkiem,
często jednak zmieszany przerywał tok swej relacji, blednąc raz po raz. To
zdenerwowanie, ściskające mu gardło, nie było, jak sądziła żona, spowodowane
współczuciem dla nieszczęsnych ofiar – Vincenzo widział oto siebie jako
człowieka wynaturzonego i czyniącego zło. Na początku próbował odmalować żonie
podziw, jaki go ogarnął na widok cudu techniki. Wkrótce jednak jego język,
szczerszy niż intencje, rozwodził się już nad niedoskonałościami maszyny. Mimo
katastrofy, która dopiero co rozegrała
się przed jego oczami, i mimo prawdziwego współczucia, jakie żywił dla jej
ofiar, opisując ów wielki tryumf ludzkości, poczuł jak odradza się w nim cała
jego złość i zrozumiał, że nawet gdyby do katastrofy jeszcze nie doszło, to
jego oko uderzyłoby ponownie. Skończyło się na tym, że nie mogąc znieść tak
wyrazistego obrazu własnej nikczemności, przerwał swe opowiadanie i ze szlochem
rzucił się na łóżko, zasłaniając dłońmi swe straszne oczy. Żona, pełna
współczucia dla tak szlachetnego bólu, pochyliła się nad nim z miłością. Potem
wszystkiemu temu wobec siebie samego zaprzeczył, a jeszcze później bez trudu o
wszystkim zapomniał. Wszak była to jedynie jego imaginacja. Gdyby chciał innych
skłonić, by mu uwierzyli w coś podobnego, nie zdołałby tego uczynić. Dlaczego
miałby w to wierzyć on sam? On, który miał świadomość, że przewyższając w
rzeczywistości swe otoczenie, był zarazem człowiekiem wielkiej dobroci?
Odpędził od siebie ów zły sen i powrócił do swych wyobrażeń o czekającym nań
tronie. A kiedy mówił o katastrofie, której był świadkiem, wyrażał swój żal w
najszlachetniejszych słowach. Unikał wszakże wspominania o tym, że przewidział
nieszczęście, zdając sobie sprawę z niedoskonałości statku. I kiedy pewnego
razu, gdy rozmawiano o tym w obecności jego żony i gdy ta, by móc podziwiać go
jeszcze bardziej, chciała powiedzieć wszystkim, że on dawno już pojął, iż
maszyna tak skonstruowana, nie zdoła długo utrzymać się w powietrzu,
wszystkiemu zaprzeczył i szybko zmienił temat. Wszyscy wiedzieli już, że są na
świecie sterowce, latające całkiem bezpiecznie. Problemem maszyn tak wrażliwych
było jedynie trzymanie się z dala od wpływu ludzkiej złej woli.
Jednak kilka tygodni później oko
Vincenza uderzyło ponownie i dosięgło osoby, którą, jak sądził, kochał
najbardziej ze wszystkich na tym świecie. Jego matka była osobą ambitną i
chciała powtórnie skłonić go do rywalizacji na lokalnym szczeblu. W całej
okolicy panowało podniecenie związane ze zbliżającymi się wyborami, ona zaś
pragnęła, by uległ prośbom rozmaitych przyjaciół i też zgłosił swą kandydaturę.
Vincenzo nie chciał o tym słyszeć, a pokładając ufność w matczynej miłości, dał
jej do zrozumienia, że uważa się za osobę zbyt wielkiego formatu, by zniżać się
do walki na tak nędznej arenie. Matka początkowo wierzyła oczywiście, iż rzeczy
tak się właśnie miały, i przez długie lata oczekiwała, że ujrzy wreszcie
swojego lewka rzucającego się na podbój świata. Później zrozumiała, że świat
był dlań zbyt rozległy, a gdy ujrzała, jak przy pierwszym starciu tchórzliwie
wycofał się do swej nory, by tam dalej oddawać się błogiemu próżnowaniu, jej
opinia o Vincenzu przybrała jednoznaczną postać. Zaczęła też rozmawiać o tym z
mężem, który, nieustannie zajęty, nie miał czasu zaprzątać sobie głowy tym, co
działo się wokół niego. „Ma tak wielką wiedzę, a nie chce mu się nic zrobić, co
z nim dalej będzie?” Później rozmawiała o tym z synową: „Dlaczego pozwalasz, by
twój mąż spędzał całe dnie, nic nie robiąc? Czy nie widzisz, że zaczynasz
wydawać na świat dzieci, a on zdaje się w ogóle tego nie rozumieć?” Gerardo nie
przykładał wielkiej wagi do słów żony i natychmiast przewracał się w łóżku na
drugi bok, by spokojnie zachrapać. Kochająca żona natomiast nie kryła swego
oburzenia: Vincenzo był człowiekiem, który rozmyślał oraz poświęcał swój czas
głębokim studiom i nie potrzebował nikogo, kto poganiałby go do pracy. O
pieniądzach zawczasu pomyślał już ojciec i byłoby nikczemnością chcieć
zgromadzić ich więcej. Vincenzowi wolno było zatem oddawać się teraz owym
rozmyślaniom i studiom.
Matka, które całe swoje życie
poświęciła synowi, poczuła się urażona widząc kogoś, kto chciał go przed nią
bronić, i wpadła we wściekłość. Nieszczęściem właśnie wtedy napatoczył się
Vincenzo, co dodatkowo jeszcze rozzłościło starszą panią, która nagle stanęła
naprzeciwko wrogiej koalicji syna i synowej. Wówczas to wyrzuciła z siebie
najgorsze swe o nim myśli. Chciała zranić i mogła tego dokonać bez trudu,
albowiem była jedyną osobą, której od dzieciństwa Vincenzo wyjawiał swe
najtajniejsze pragnienie: „Studiuj dalej życie Napoleona. W ten sposób, gdy
trafisz na kogoś, kto go będzie przypominał, może pozwoli ci zawiązać sobie
buty.” Ogarnięta gniewem, okazała całą swą skrywaną pogardę pyszałkowi, którego
tak dobrze znała a którego przecież kiedy indziej, choć widziała, co z niego
wyrosło, umiałaby pocieszyć i podnieść na duchu.
Vincenzo poczuł, jak zaskoczenie i
gniew na moment odebrało mu mowę. Nikt nigdy nie śmiał tak z nim rozmawiać. I
to w obecności jego żony! Szukał odpowiednich słów, ale znaleźć ich nie
potrafił! Jakże zresztą miałby je znaleźć? Nigdy przecież otwarcie nie mówił,
że czuł się na siłach dorównać Napoleonowi! Już sam jego bezwład zawsze chronił
go przed samochwalstwem. Jego chorobliwa
ambicja emanowała z każdego poru jego ciała, wyzierała z oczu, ale nigdy nie
wydostała się na zewnątrz ustami. Niemożliwością było wszakże wypierać się jej
wobec osoby, której sam wyjawił ją tyle razy ściszonym głosem w małym pokoiku
ojcowskiego domu, gdzie przed udaniem się na spoczynek razem oddawali się
marzeniom. To dlatego i tylko dlatego w całkowicie bezwładnym ciele zapaliło
się oko.
Matka poszła sobie, a małżonkowie,
pozostawszy sami, płakali razem. Żona Vincenza poruszona była do głębi
poznaniem jego tajemnicy: „Ach, domyślałam się tego od dawna, rozmyślasz o
wielkich rzeczach”. On zaś urzeczony tym, że utraciwszy dopiero co wiarę matki,
znalazł ufność kogoś, kto chciał mu ją zastąpić, uspokoił się szybko.
Czuł, że jego oko uderzyło ponownie,
ale już w nie wierzył w jego moc. Zresztą matka odeszła z podniesioną głową i
rozgniewana, całkiem zdrowa, sprawy miały się zatem inaczej niż ze sterowcem,
który pod wpływem jego spojrzenia natychmiast rozpadł się na kawałki. Nie
pomyślał o tym, że ciało ludzkie zbudowane jest inaczej i nie zawiera w sobie
łatwopalnego gazu. Ostre niczym grot spojrzenie czyni w nim jedynie niewielkie
pęknięcie, przez które jednak zaatakowany zostaje później cały organizm. Trzeba
jednak nieco czasu, by dokonała się jego pełna destrukcja. „Poproszę matkę o wybaczenie”, pomyślał Vincenzo,
którego ułagodziła na powrót czułość żony.
Nigdy jednak nie zdołał już z nią
porozmawiać. W kilka godzin później starszą panią znaleziono na ziemi
nieprzytomną. Gdy Vincenzo znów ją zobaczył, spoczywała na łóżku, a leżąc bez
ruchu, wydawała się spać ciężkim snem, oddychając przy tym regularnie, choć
dziwnie głośno[6].
Ojciec opowiedział mu, że widział ją, jak wracała z odwiedzin u synowej.
Wydawało mu się, że czuła się dobrze. Gdy przyszedł do domu, znalazł ją leżącą
na dywanie, tak właśnie, jak teraz leżała w łóżku, oddychająca tym samym mocnym
i regularnym oddechem. Tylko głowa spoczywała jakoś inaczej, skręcona w stronę
barku. „Czyżby zażyła jakiś środek nasenny?”, zdziwił się zaniepokojony
staruszek. Vincenzo – dysponujący większą wiedzą – natychmiast domyślił się
prawdy i równie szybko przypomniał sobie o swym śmiercionośnym spojrzeniu.
Przecież nie chciał jej zabić! Matka musiała się upić! Czyż nie świadczył o tym
jej sen, spokojny i ciężki? Oszukiwał siebie i innych. I zapytał ojca, czy było mu wiadomym, że matka
nadużywała wina. A gdy ojciec odpowiedział, że zawsze była uosobieniem
trzeźwości, Vincenzo wcale nie zamierzał jeszcze porzucić tej myśli. „Tym
silniej mógł podziałać na nią trunek, który prawdopodobnie wypiła.”
Jednak przybyły wkrótce potem
lekarz, pozbawił go wszelkich wątpliwości: to był paraliż. Vincenzo nie chciał
jeszcze uwierzyć: Paraliż? Ten sen i ten regularny oddech, ta cera... prawie
taka jak zawsze. I śmiał się, śmiał, śmiechem ostrym, sztucznym i wymuszonym.
Młodziutki lekarz nie obraził się. Rozumiał, że znalazł się w obliczu wielkiego
cierpienia i okazał łagodność. Potwierdził swą diagnozę, dodał jednak
natychmiast, że była to choroba, z której, gdy powoli, bardzo powoli zacznie
się cofać, często powraca się do zdrowia. Czas leczy tyle schorzeń, potrzeba
jedynie czasu. I poszedł, rzuciwszy na odchodnym tę sybilińską frazę, która
miała go zwolnić z odpowiedzialności, jaką wziął na siebie, zapowiadając
wyzdrowienie pacjentki.
W umyśle Vincenza stwierdzenie to
dojrzewało powoli. Najpierw pośpieszył do łóżka chorej, pragnąc dopilnować, by
wykonano wszystkie, w istocie banalne, zalecenia lekarza. Ale gdy wszyscy, poza
nim, odczuli potrzebę udania się na spoczynek i znalazł się sam u wezgłowia
matki, wiedział już, że umierała w następstwie ciosu, jaki to on jej zadał.
Błagalnym wzrokiem spoglądał na powalone chorobą ciało. Wydawało mu się, że
jego udobruchane już oko mogło wyleczyć schorzenie, przez nie same wywołane.
Potem ukląkł przed łóżkiem, modlił się niczym przed jakąś istotą boską i płakał.
Nad ranem oddech matki stał się
nieco głośniejszy. Zanikał od czasu do czasu, na krótką chwilę, później
powracał, ale jakby z większym już wysiłkiem. Czy była to odmiana dobra czy
raczej zła? Czy nie mogła oznaczać bliskiego przebudzenia?
Lekarz zjawił się ponownie i
stwierdził – jak się wyraził – lekkie pogorszenie. Uznał, że okazał już temu
tak czułemu synowi dostatecznie wiele delikatności i że nadeszła pora, by mówić
otwarcie. Choroba sama w sobie była tak
poważna, że, skoro jeszcze nieco przybrała na sile od poprzedniego wieczora,
niosła już w sobie niebezpieczeństwo śmierci. Na te słowa czuły syn zaczął
wręcz szaleć z rozpaczy, a lekarz opowiadał potem, że nigdy jeszcze nie widział
czegoś podobnego. Vincenzo wyrywał sobie włosy z głowy i rzucał się na ziemię,
krzycząc bez przerwy: „O ja nieszczęsny, ja nieszczęsny!”. Wspominając o tym w
rozmowach z innymi pacjentami, lekarz mawiał: „Dziwne! Matka mu umierała, a
całe współczucie, do jakiego czuł się zdolny, kierował ku sobie samemu!” W
desperacji oskarżał sam siebie o jakieś straszne przewinienie. Na szczęście
nikt nie dawał mu wiary.
Matka umarła i wyniesiono ją z domu.
Vincenzo wydawał się spokojniejszy. Spędził cały dzień przyglądając się jej
zwłokom. Pragnął tak gorąco zobaczyć ją znów żywą, że miał nadzieję, iż jego
oko, to samo, które ją uśmierciło, zdoła ponownie ją ożywić. Zaprzestał tych
wysiłków, gdy zobaczył, jak zamknięto ją w trumnie. Byłoby czyś strasznym,
gdyby teraz powróciła do życia.
Szybko też przestał oskarżać się o
wielką zbrodnię. Gerardo, który powoli zaczynał pojmować rozmiar nieszczęścia,
jakie na niego spadło, sprawiał już niekiedy wrażenie, jak gdyby gotów był w te
oskarżenia uwierzyć. Dowiedział się o
gwałtownej sprzeczce, jaka zaszła między matką a synem, i uznał, że uderzenie
krwi do mózgu, które stało się przyczyną śmierci starszej pani, mogło być
wywołane przez zdenerwowanie, będące następstwem kłótni z synem, i to właśnie dlatego – sądził
Gerardo – wskazywał na on siebie jako winnego. Vincenzo, nie mogąc znieść
nikczemności takich oskarżeń, zaczął się usprawiedliwiać. I w ten to sposób na
powrót przykrył swe sumienie grubą zasłoną, pod którą mogło ono odnaleźć
spokój, oszukując wszystkich naokoło. Zresztą jego oko popełniło już tę
najgorszą zbrodnię, teraz mógł razić całą resztę świata, nie odczuwając żadnych
wyrzutów sumienia. Kontynuował swe studia nad dziejami Napoleona, wiedział
jednak, że to nie miłość popychała go ku nim, ale zazdrość i nienawiść. Dobrze
wiedział też, skąd się wzięły szczególne właściwości jego oka. To Napoleon
ożywił je w jakiś osobliwy sposób. Na szczęście Cesarz spoczywał spokojnie w
kościele Inwalidów, bezpieczny przed siejącymi zniszczenie spojrzeniami
Vincenza.
Jedynym cierpieniem, jakiego
doznawał na skutek swej dziwnej choroby, była niejaka pogarda dla siebie
samego. Wiedział, że unicestwia wszystkie wyższe dążenia tego świata; by
uspokoić swą duszę, mówił więc sobie, że sam pragnąłby dokonać wielkich rzeczy,
a ponieważ los mu w tym przeszkodził, jego wielkość obróciła się w moc piekielną.
A fakt, że owa moc nie zależała od jego woli, pogardy tej nie wcale zmniejszał.
Bo rzeczywiście nie zależała od jego woli. Spojrzał kiedyś swym ściągającym zło
okiem na psa, który go zaatakował. Jednak pies zdołał go ugryźć i uciec, a
później żył sobie spokojnie i w najlepszym zdrowiu. By oko uderzyło, coś
musiało urazić określone punkty jego organizmu moralnego. Statki powietrzne i
sterowce, przelatujące nad jego rodzinnym miasteczkiem spadały wszystkie bez
wyjątku. Vincenzo próbował pohamować aktywność oka i spoglądał w górę, przemocą
kierując swą myśl ku żonom i matkom owych bohaterów, by zmusić się do
życzliwości dla nich. Później jednak wyobrażał sobie te żony i matki, jak
oczekują powrotu swych bliskich, by tryumfalnie ich powitać. Wówczas przypominał
sobie o swym ponurym losie, a oko natychmiast przybierało swą śmiercionośną
postać. Działanie oka nie zależało więc od jego woli, tym co nim rządziło był z
pewnością jego ukryty duch, jakieś jego „ja”, które wydawało mu się bardzo od
niego samego odległe. Dlatego podczas bezsennych nocy, jakie niekiedy były jego
udziałem, mówił sobie: „Ja jestem niewinny!”. I wpatrywał się intensywnie w
ciemność, by lepiej i wyraźniej dojrzeć obraz tej swojej niewinności. Obrazu
takiego nie znajdował w naturze. Czy był jak wąż, któremu jad tworzył się w
zębach bez jego wiedzy? Nie! Wąż kąsał, podczas gdy on patrzył. To było coś
zupełnie innego! Jego wewnętrznej nędzy nie domyślała się nawet kobieta, która
spała u jego boku.
I która także stała się ofiarą oka.
Jak mógł uczynić krzywdę tej biednej istocie, której całe życie nie było niczym
innym jak tylko miłością do niego? Pośród wielkich cierpień, ciągnących się
przez długie godziny, wydała na świat chłopczyka! Wyczerpana spoglądała na
męża, oczekując odeń jakichś oznak wdzięczności. Ten nie miał dla niej nic poza
zwykłym wyrazem pobłażliwego współczucia. Wszystkie te cierpienia wydawały mu
się daremne i niepotrzebne. Ona zaś, by lepiej wyjaśnić to, czego pragnęła,
zwierzyła mu się: „Popatrz! W ten sposób staniesz się kimś ważnym, tak jak tego
chcesz. Zapełnię twój dom synami, którzy, może, w przyszłości, staną się kimś.”
Następnego dnia dostała gorączki, która uśmierciła ją w krótkim czasie.
Udręczone sumienie Vincenza wciąż
jeszcze poruszone było zbrodnią, popełnioną przez jego drugie „ja”, gdy w
miasteczku rozeszła się wieść, że otworzył w nim gabinet pewien stary, sławny
okulista. Nie minęło wiele czasu, a już dokonał prawdziwych cudów. Przywrócił
wzrok pewnemu staruszkowi, który stracił go trzydzieści lat wcześniej. Vincenzo
przyglądał się w lustrze swym oczom czarnym i posępnym: „A jeśli całe zło tkwi
w nich właśnie?” Prawdę rzekłszy, gdy zmierzał do gabinetu okulisty, zdawało mu
się, że dokonuje aktu heroicznego: W gruncie rzeczy poświęcał moc, jaką
posiadał w swym ciele, i to poświęcał ją nie oczekując niczego w zamian. Czynił
to po prostu z miłości do bliźnich.
Stary doktor przyjął Vincenza i
zapytał go, co mu dolega. Niespodziewane uczucie wstydu przeszkodziło
Vincenzowi wyjawić cel jego wizyty, chociaż aparycja lekarza, czerstwego
brodatego staruszka o pełnym życzliwości wyrazie twarzy, budziła w nim
zaufanie. Później pomyślał, że jeśli potrafi on wyleczyć złe oko, z pewnością
też zdoła sam je zdiagnozować. Odpowiedział zatem: „Bolą mnie oczy, gdy patrzę
w górę”. „Tylko wtedy, gdy patrzy pan w górę?”, zapytał doktor tonem, który
Vincenzowi wydał się ironiczny.
Doktor kazał Vincenzowi usiąść w
obszernym fotelu i położyć głowę na oparciu. Za pomocą kilku lampek
elektrycznych oświetlił mu oko aż do samego dna. Długo wpatrywał się w te dwie
niewielkie jamy, siedlisko tak wielkiego zła, z niejakim zakłopotaniem, jak się
zdaje, stwierdzając, że były prawdziwymi okazami zdrowia. Potem zobaczył i
odgadł. Spoważniał, zmarszczył brwi, bez cienia ironii. „Nie umiem wyleczyć
pańskiej choroby. Leczę tylko dobre, szczere oczy, łzawiące, uszkodzone przez
infekcje albo obce ciała. Pan ma jednak oko to znaczy złe oko całkowicie
zdrowe. Może pan widzieć i może także razić innych. Czego pan chce więcej?”
Vincenzo wymamrotał z wysiłkiem:
„Ale ja chciałbym, żeby pan zrobił coś takiego, aby moje oko nie było już złym
okiem. Jestem dobrym człowiekiem i nie chciałbym czynić zła bliźnim.”
Zanim doktor odpowiedział, poszedł
po niewielki przedmiot, który zaciskał w dłoni, by uchronić się przed okiem
Vincenza, później zaś, bez obawy już, mówił: „Pan nie może być dobrym
człowiekiem, odkąd nosi pan pod powiekami te dwa urządzenia! Jest pan małym
zawistnikiem i zmajstrował sobie broń, jakiej było panu trzeba.” Oko Vincenza
uderzyło, ale tym razem nie zdało się to na nic, albowiem doktor zabezpieczył
się odpowiednio. Teraz uśmiechnął się: „Widział pan, jak zdołałem rozbroić
pański oręż? Wystarczy dotknąć pana w odpowiednim miejscu, a już rozdaje pan
ciosy! Niech się pan stąd zabiera, bo niedobrze mi się robi na pana widok”.
Vincenzo chciał się bronić: „Ale
jeśli jestem gotów poddać się każdej kuracji, jaką mi pan zaaplikuje? Czy to
nie oznacza, że wcale nie chciałem oka takiego, jakie mam?”.
Wówczas lekarz powiedział: „Jeśli
jest pan tak dobrym człowiekiem, jak pan powiada, to niech pan siądzie w tym
fotelu i pozwoli mi wyrwać sobie tych dwoje nikczemnych oczu”.
Usłyszawszy tę propozycję, Vincenzo
nie czekał na następne i rzucił się do ucieczki. Przeskakiwał po cztery stopnie,
ścigany szyderczym śmiechem doktora.
Wkrótce potem umarł ojciec Vincenza,
i to po prostu śmiercią naturalną. Podczas pogrzebu Vincenzo zachował pogodę
ducha – z tą śmiercią nie miał nic ale to nic wspólnego.
Dla Vincenza nastąpił tydzień
wielkiej aktywności. Chciał szybko pozbyć się handlu winami. W ten sposób
uwolnił się na nowo od wszelkich zajęć. W domu czekała z dzieckiem kobieta
pełna ufności.
I tak mijały lata.
Pewnego letniego wieczora Vincenzo w
oczekiwaniu obiadu ziewał na tarasie swej willi. Podziwiał tę swoją nudę. „Kto
inny dobrze by się czuł nic nie robiąc! Ja zaś cierpię z tego powodu!” Znalazł
także sposób, by z posiadania złego oka czerpać zadowolenie i dumę: „Wiele jest
potężnych sił w przyrodzie, które mogą przynosić korzyści, a pozostawione samym
sobie powodują klęski”. Być może częściej czyniłby użytek ze swego złego oka,
gdyby faktycznie było na jego rozkazy i gdyby nie bał się, że zostanie
zdemaskowany.
Ktoś albo coś wspięło się na jego fotel. Był to jego syn,
który teraz miał już sześć lat. Obrócił się ku niemu gniewnie i chłopczyk
uciekł. Strach małego Gerarda wywołał na jego twarzy uśmiech. Było to dziecko
grubawe, o jasnej karnacji i blond włosach, tak jak jego zmarła matka. Ubrany w
niebieską koszulkę i krótkie spodenki, odsłaniające mu kolana, za duży już
nieco na taki strój, sprawiał wrażenie chłopca czerstwego i mocnego. W swoim
niewielkim miasteczku Vincenzo uchodził za dobrego ojca. Chłopiec miał
wszystko, co w tym wieku można mieć, mnóstwo zabawek, ale także uczucia,
których potrzebował, albowiem kobieta, której został powierzony, była osobą
wielkiej dobroci i łagodności, umiała mu więc zastąpić matkę. Także chłopiec
był przekonany, że ma bardzo dobrego ojca, a nawet – tak go uczono – że tata
był ucieleśnieniem dobroci na ziemi i gdy go pytano: „Kto jest dobry?”,
odpowiadał „Tata”.
Vincenzo zawołał chłopczyka. Wraz z
nim nadeszła również jego opiekunka, która przerażona nieco niezwykłym
wydarzeniem, zatrzymała się w drzwiach wiodących na taras. Chłopczyk nie czuł
strachu. Stanął przed Vincenzem i oparł ramiona na jego kolanach. Vincenzo
uśmiechnął się do niego i pogłaskał go. Potem zaczął się zastanawiać nad tym,
co mógłby mu powiedzieć. Mógłby powiedzieć mu coś miłego, miłego jak (Tu
urywa się rękopis Sveva.)
Pierwodruk: „Kresy.
Kwartalnik Literacki” 4/2004, s. 21–30.
Tadeusz Zatorski
czyli studium niespełnienia
Trudno chyba
o przesąd (przesąd?) bardziej rozpowszechniony: wiara w moc „złego oka”, w
posiadaną jakoby przez niektórych ludzi zdolność rzucania złego czaru,
czynienia szkód bliźnim i sprowadzania na nich nieszczęść znana jest chyba
wszystkim kulturom pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Wcale nie
należy przy tym do przeszłości w tzw. „społeczeństwach cywilizowanych”, jak
świadczy o tym najlepiej toczący się właśnie przed jednym z krakowskich sądów
(i wywołujący niejaką konsternację wśród miejscowych prawników) proces z
powództwa pewnego rolnika, pomówionego przez sąsiadkę o rzucenie uroku na jej
krowy i obniżenie w ten sposób ich mleczności.
Rozpowszechnienie
wiary w złowrogą moc, gnieżdżącą się w
oku, daje się wytłumaczyć i racjonalnie. „Kontakt wzrokowy z drugim
człowiekiem zawsze indukuje podniecenie”, pisze Irenäus Eibl-Eibesfeldt w swej
monumentalnej Biologie des menschlichen Verhaltens[7].
Patrzenie prosto w oczy – zwłaszcza przez mówiącego – odbierane jest do dziś
jako przejaw swoistej agresji i wywołuje instynktowny niepokój (także u
zwierząt). Z kolei przekonanie o wszechwładzy nieżyczliwej myśli, zdolnej
wywoływać bezpośrednie – materialne – następstwa w otoczeniu, bierze się
zdaniem niektórych psychologów (np. Freuda) z błędnego wiązania całkowicie
niezależnych od siebie zdarzeń relacją przyczynowo-skutkową wyłącznie na
podstawie ich bliskości w czasie.
Właśnie ta skłonność do konstruowania takich błędnych relacji
między przyczyną a skutkiem sprawiła zapewne, że iście czarnoksięską moc
sprowadzania nieszczęść przypisywano często osobom koncentrującym na sobie
powszechną uwagę. Ich pojawienie się w jakimś miejscu, przyciągające żądne
sensacji tłumy, kojarzono niekiedy z
tragicznymi wypadkami, zdarzającymi się w tym samym czasie (o które nietrudno wszak w wielkiej masie
ludzkiej). Złą sławą takich „Jonaszy” cieszyli się między innymi Napoleon III,
lord Byron, Heinrich Heine (który miał jakoby ściągnąć przedwczesną śmierć na
będącego u szczytu sławy Belliniego), królowa portugalska Maria Amelia,
kompozytor Jacques Offenbach oraz papieże Leon XIII (za którego pontyfikatu
zmarło nagle szczególnie wielu kardynałów) oraz kanonizowany niedawno Pius IX.
Publiczne wystąpienia tego ostatniego wywoływały ponoć prawdziwy popłoch wśród
mieszkańców Rzymu, powszechne było też przekonanie, że błogosławieństwo
papieskie stanowiło niezawodną gwarancję niepowodzenia każdego obdarzonego nim
przedsięwzięcia.
Troski, złe oko, zgryzoty
odpędzić możesz koralem,
wersetem na krążku złotym,
zębem bawoła czy zebu.
Cierpieć nie musi się wcale
turkusem obronisz się niebu.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, „Miłość”
Nigdzie indziej chyba lęk przed „złym
okiem” nie osiągnął jednak takich rozmiarów jak we Włoszech, zwłaszcza w
okolicach Neapolu. „Stulecia nie zdołały zachwiać tą wiarą, a wątpienie w
zgubny wpływ malocchio lub occhio cattivo byłoby w Italii omalże
zbrodnią”, pisał w swej wydanej w 1910 r. klasycznej monografii Der böse
Blick und Verwandtes S. Seligmann. Nie przypadkiem też chyba to właśnie włoskie słowo malocchio – w przeciwieństwie do
angielskiego evil eye, francuskiego mauvais oeil czy
niemieckiego böser Blick – weszło na trwałe do wielu języków
europejskich. Trudno przyjąć, by akurat Włosi wykazywali większą niż inne narody
skłonność do zabobonu. Fenomenu tego nie tłumaczy też rzecz jasna uwaga, jakiej
oculi maligni i fascinum (stąd fascynacja) poświęcali szanowani w
starożytnym Rzymie autorzy antyczni: Pliniusz, Apollonides, Cycero, Plutarch,
Heliodor czy Horacy. Rzecz przy tym wielce znamienna: w relacjach z
podróży po Włoszech wzmianki o
powszechnej wierze w „złe oko” zaczynają się pojawiać dopiero na przełomie
XVIII i XIX w. Goethe przebywający czas
jakiś w Neapolu na początku 1787 r. i uważnie przyglądający się codziennemu
życiu mieszkańców miasta, nie wspomina ani słowem o istnieniu tego rodzaju
przesądów i lęków, które już wkrótce tak zafrapują cudzoziemskich przybyszów –
Aleksandra Dumasa, Stendhala, Fanny Lewald czy Teofila Gautier.
Bo też właśnie rok 1787 uznać wypada
za datę na swój sposób graniczną. Wtedy to bowiem ukazuje się w Neapolu dzieło
zatytułowane Cicalata sul fascino volgarmente detto
jettatura („Rozprawka o uroku potocznie zwanym jettaturą”[8]),
które na długi czas stanie się podstawowym źródłem wiedzy na temat owego
zjawiska. Autorem Cicalaty jest
Nicola Valletta (1748-1814), wybitny prawnik, wykładowca miejscowego
uniwersytetu i jedna ze znamienitszych postaci neapolitańskiego oświecenia.
Książka to zaiste kuriozalna.
W ostatnim jej rozdziale autor zamieszcza listę trzynastu kwestii, wymagających
jego zdaniem dalszych, pogłębionych badań, a nawet oferuje za ich
rozstrzygnięcie nagrodę pieniężną. Warto tu przytoczyć niektóre z nich:
Czy uroki
rzucają częściej mężczyźni czy kobiety.
Czy częściej
ci, którzy noszą peruki.
Czy częściej
ci, którzy noszą okulary.
Czy częściej
mnisi i z których zakonów.
Czy działają
częściej z boku, z przodu, czy od tyłu.
Już ta dziwaczna wyliczanka zdaje
się nie pozostawiać wątpliwości co do autorskiego zamiaru wykpienia naiwnej
wiary prostaczków. Sam Valletta otwarcie przyznaje się do tego w przedmowie
swej rozprawy: Pragnie „nadać cielesną postać cieniowi i stworzyć coś z niczego
ku rozbawieniu pewnej uczonej kompanii”. (Tą uczoną kompanią, dotta brigata,
była grupka wybitnych neapolitańskich intelektualistów, zbierających się regularnie
w domu niejakiego markiza di Villarosy.) Tak właśnie, jako literacki żart w
stylu Berniego, który wsławił się parodiami współczesnych sobie poetów,
zwłaszcza Petrarki, żart polegający na pochwale rzeczy mało chwalebnych i
dowodzeniu prawdziwości twierdzeń nieprawdziwych, interpretował dziełko
Valletty Benedetto Croce.
Iettatura
to nic innego jako czarowanie,
Grom
i błyskawica, powietrze morowe,
Klęsk,
nieszczęść okrutnych, chorób
sprowadzanie:
Takim
to teraz jednym nazywa się słowem,
Najgorsze,
co może spotkać człowieka,
Czego
się każdy lęka i przed czym ucieka
Cataldo
Carducci, „Iettatura”
Jednak zdaniem Ernesta de Martino,
autora klasycznej już monografii o magii południowowłoskiej, Sud e magia,
nie jest to wcale tak oczywiste. De Martino wskazuje choćby na fakt, że
wśród licznych przykładów zgubnego
wpływu iettatori, Valletta wspomina także o śmierci swej córeczki, na
której spoczęło „oko złe i podstępne” jednego z nich. Wolno mieć wątpliwości,
czy sam autor i jego dotta brigata ten akurat przypadek uznawali za aż
tak zabawny. (Zresztą także Croce przyznawał, że opis tego epizodu wyraźnie
kontrastuje z zasadniczą tonacją dzieła.) „Nie chodzi tu zatem”, pisze de
Martino, „o literacką fikcję, która zachowuje na płaszczyźnie frywolnego żartu
to, w co się już nie wierzy, lecz raczej o pewien wybieg psychologiczny, który
w czasach nie bardzo sprzyjających traktowaniu jakichś kwestii z powagą,
stwarza wobec samego siebie i innych pozory, że traktuje się je żartobliwie,
pozwalając w ten sposób nie rezygnować całkowicie z pewnej ideologii i z
pewnych zachowań, w które ‘w głębi duszy’ wciąż się wierzy. Wyraźna granica
oddziela tę postawę od ironii Woltera, która uwypukla zdecydowane opowiedzenie
się po stronie racjonalizmu, a przeciwko ‘oszustwom’ zabobonu.” Stan tego
osobliwego zawieszenia między śmiechem a przerażeniem dosadniej określiła w
swych wspomnieniach z podróży po Włoszech (Italienisches Bilderbuch,
1847) pisarka niemiecka, Fanny Lewald: „Wiara w złe oko, malocchio, to
wiara szeroko rozpowszechniona w południowej Italii, widoczna także w wyższych
warstwach społeczeństwa, gdzie próbuje się z niej pokpiwać, podobnie jak ludzie
lękliwi śpiewają w ciemnościach, by dodać sobie odwagi.”
Neapolitańscy oświeceniowi teoretycy iettatury
sporo wysiłku wkładają przy tym w próby racjonalnego – na swój sposób –
wyjaśnienia tego fenomenu, odrzucając z zasady jego wcześniejsze interpretacje
demonologiczne i łącząc go raczej z naturalnymi, choć mało jeszcze poznanymi
siłami, jak mesmerowski magnetyzm czy fascynująca ówczesnych przyrodników
elektryczność. Właśnie oddziaływaniami elektrycznymi – powodującymi gromadzenie
się chmur burzowych – usiłuje się na przykład wytłumaczyć wykazywaną jakoby
przez iettatori zdolność wpływania na pogodę.
Taki amalgamat racjonalności i
zabobonu to fenomen wcale nierzadki w tamtych czasach. Oświecenie zasiało w
umysłowości europejskiej ziarno wątpienia. Pierwszymi tegoż wątpienia ofiarami
były tradycyjne przesądy i dogmat religijny, później jednak obraca się ono i
przeciwko nowym dogmatom – racjonalizmu – oswajając „wiek świateł” z myślą, że
wszystko może być inne, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Zresztą, jak
zauważył Schopenhauer, skoro naszemu poznaniu rozumowemu nie jest dostępna
„rzecz sama w sobie”, to poza jego zasięgiem pozostaje być może również cały
świat zjawisk, których istnienia wykluczyć wszak niepodobna, co każe nieco
innym okiem spojrzeć i na te kojarzone zwykle z „magią”. Oświecenie staje się
bardziej powściągliwe w odrzucaniu pozornie niezgodnych z rozumem idei, woli z
nimi eksperymentować. Kant i Lessing rozważają wyobrażenia o reinkarnacji,
szybko się co prawda od owego eksperymentu odżegnując. Johann Salomo Semler,
pionier racjonalistycznej egzegezy biblijnej, para się w wolnych chwilach
alchemią, namiętnie poszukując sposobu sfabrykowania złota. A Georg Christoph
Lichtenberg współtwórca najbardziej może racjonalnej nauki XVIII-wiecznej,
fizyki eksperymentalnej, zżymający się publicznie na zabobonność plebsu,
bezskutecznie próbuje w domowym zaciszu uporać się ze swą prywatną skłonnością
do wiary w przesądy, wyznaje ją nawet ze skruchą w liście do... Kanta, by w
końcu pocieszyć się myślą, że nie jest w tej słabości odosobniony: „Większość
uczonych jest bardziej zabobonna, niż przyznaje, a nawet niż sama sądzi.” Trudno odmówić słuszności diagnozie Lessinga:
Zabobon, w którym wyrastaliśmy,
Nawet gdy już przejrzymy go na wylot,
Nie traci wszak swojej nad nami
władzy
Nie wszyscy wolni są, co kpią ze
swych okowów.
Valletta nie był ani pierwszym, ani
jedynym spośród neapolitańskich dotti, który wprowadził iettaturę
w obręb kultury literackiej i naukowej. Jeden z jego nauczycieli Giuseppe
Pasquaele Cirillo pisze i wystawia – w kręgu przyjaciół i domowników – komedię
zatytułowaną I Malocchi, a już w rok po ukazaniu się Cicalaty (i
pod wrażeniem jej lektury) Gian Leonardo Marugi, skądinąd tłumacz i
popularyzator Locke’a, publikuje pracę o podobnym charakterze, Capricci sul
fascino. W kilkanaście lat później ukaże się rozprawa niejakiego kanonika
De Jorio, Mimica degli antichi investigata nel gestire napoletano,
opisująca szczegółowo środki zaradcze przeciwko złym urokom[9].
Jednak to właśnie Cicalata Valletty
stanie się głównym źródłem wiedzy o iettaturze. Niezależnie od intencji
autora faktycznie zdoła „nadać cielesną postać cieniowi” i wykreować – choć
zapewne nie całkiem „z niczego” – pewne zjawisko, postrzegane zwłaszcza przez
obcokrajowców jako swoiście neapolitańskie, a później w ogóle włoskie curiosum. Nie pierwszy to przypadek, kiedy
książka mająca być w założeniu parodią czy metaforą jakiegoś skrawka
rzeczywistości, odczytana dosłownie i z nieoczekiwaną powagą, tak naprawdę
rzeczywistość tę dopiero stwarza. Gdy około 1609 r. Johann Valentin Andrae
puszcza w obieg – początkowo jedynie w rękopisie – cykl fikcyjnych pism
niejakiego Christiana Rosenkreutza, jego intencją jest upowszechnienie pewnego
programu naprawy chrześcijaństwa i społeczeństwa, ale pewnie także i wykpienie
dającej się już wówczas zauważyć fascynacji tajnymi stowarzyszeniami. Niedługo
potem, prawdopodobnie ku zdumieniu samego Andrae, świat zaroi się od
„różokrzyżowców”.
Na początku używał jeszcze rozmaitych
środków chroniących przed złym okiem, wchodząc do sali, wkładał kciuk lewej
dłoni między palec wskazujący a środkowy, albo nosił ze sobą srebrny fallus. Z
czasem jednak mógł się już bez nich obyć i patrzeć owej kobiecie w oczy, nie
narażając się na żadne niebezpieczeństwo.
Georg
Heym, „Złodziej”
Podobny los stanie się udziałem Cicalaty.
Bo też i nie wszystkim było przy lekturze owego dzieła do śmiechu. Paweł
d’Aspremont, bohater noweli Teofila Gautier Iettatura[10],
której akcja, toczy się, jakże by inaczej, właśnie w Neapolu, nie dostrzegł w
niej nic zabawnego: „Gdyby d’Aspremont natrafił na tę książkę w Paryżu,
przekartkowałby ją w roztargnieniu, jak stary kalendarz nafaszerowany
uciesznymi historyjkami, i zabawiłaby go powaga, z jaką autor traktował te
głupstwa; w obecnym nastroju ducha (...) przeczytał ją z tajoną zgrozą jak
profan sylabizujący z czarnoksięskiej księgi sposoby wywoływania duchów i
kabalistyczne formuły. (...) Uświadomił sobie swoją fatalną moc: iettatore.
(...) Miał wszystkie znaki charakterystyczne opisane przez Valettę.”[11]
Wielce znamienna, była też przygoda,
jakiej doświadczył Frederick Thomas Elworthy, autor wydanej w
1895 monografii The Evil Eye: The Origins and Practices of Superstition:
Gdy w Wenecji zapytał w jednym z antykwariatów o rozprawę Valletty, księgarz z
przerażeniem w oczach odwrócił się na pięcie, uciekł na zaplecze i pozostał tam
już do wyjścia podejrzanego klienta, którego osobliwe zainteresowania kazały mu najwyraźniej uznać go za
niebezpiecznego iettatore.
Specyficzny klimat duchowy Neapolu, w
którego kreacji niemałą rolę odegrał właśnie Valltetta (Elworthy nie bez
przyczyny określał Neapol jako „the home par excellence of the jettatura”), sprawiał przy tym najwyraźniej, że nawet
ludzie dalecy zazwyczaj od wiary w zabobony, nagle zaczynali się zastanawiać,
czy aby rzeczywiście iettatura jest li tylko dziwacznym lokalnym
przesądem. C.A. Meyer w swojej relacji z
podróży do Neapolu Neapel und die Neapolitaner oder Briefe aus Neapel in die
Heimat pisał: „Gdy cudzoziemiec przybywa do Neapolu, początkowo naśmiewa
się z iettatury, jednak stopniowo zaczyna odczuwać pewien niepokój, a w
końcu, po trzech miesiącach pobytu, ujrzycie go pokrytego od stóp do głów
różkami, ze zgiętą ręką.”
Nie znam cię, rodu twego
nienawidzę,
Ale w twych licach takie rysy
widzę,
Które w pamięci kiedy się raz
wrażą,
Z czasem się głębiej werżną, lecz
nie zmażą.
Tyś młody, blady, lecz namiętne
bole
Gorzały długo na twym smagłym
czole.
Złe oko twoje choć mnie nie
urzekło,
Choć jak meteor błysnąwszy uciekło,
Zgadłem, że Turek takiego człowieka
Powinien zabić — lub niech sam
ucieka.
George
Gordon Byron, “Giaur”
Przekład Adama Mickiewicza
Opis klasycznego iettatore,
przyprawiony sporą dawką ironii, szkicuje w Corricolo, cyklu szkiców o
Neapolu, Aleksander Dumas-ojciec: „Iettatore to zwykle osobnik chudy i blady, o
zakrzywionym nosie i wielkich oczach, mających w sobie coś z oczu ropuchy,
które zazwyczaj, by je zamaskować, przykrywa okularami. Ropucha, jak wiadomo,
otrzymała od nieba, fatalny dar iettatury: zabija słowika samym tylko
spojrzeniem. A zatem, jeśli na ulicach Neapolu spotkacie człowieka takiego, jak
go tu opisałem, miejcie się na baczności.” Ciekawe, że klasyczni iettatori,
zanim jeszcze przeistoczą się w femmes
fatales, to częściej mężczyźni niż kobiety. Nie zawsze też odpowiadają
powyższemu opisowi – przeciwnie, zazwyczaj
nie wyróżniają się swym wyglądem. Co więcej, wcale nie potrzebują
kierować na ofiarę swego złego oka, wystarczy sama ich obecność, czy wręcz
przelotne, z pozoru życzliwe zainteresowanie jej losem, bądź wygłoszenie pod
jej adresem mniej lub bardziej nieszczerego komplementu. Seligmann przytacza
popularne ponoć w owych czasach powiedzonko toskańskie, używane w odpowiedzi na
przesadne pochwały: ”Di gratia non gli diate mal d’occhio” („Niech pan łaskawie
nie zaczaruje go złym okiem”).
Ucieleśnieniem
takiego zamaskowanego iettatore stał się niejaki książę di Ventignano,
wspominany w licznych relacjach cudzoziemców, odwiedzających Neapol. Książę
ściąga na swe otoczenie najróżniejsze katastrofy od dnia swych narodzin: jego
matka umiera w połogu, ojciec, który na wieść o tym śpieszy do domu, nie
uzyskawszy zezwolenia swych przełożonych, traci stanowisko ambasadora w
Toskanii, w dniu, w którym pojawia się w szkole, wszyscy koledzy zapadają na
dziwną chorobę, przejawiającą się konwulsyjnym kaszlem, podczas uroczystości
błogosławienia sztandarów jeden z chorążych, pada martwy w momencie, w którym
mija młodego arystokratę, a sama wyprawa wojenna kończy się klęską, starszy
brat ginie w pojedynku, którego przyczyną jest oskarżenie księcia o rzucanie
uroków, zięć, choć wcześniej powszechnie znany z miłosnych podbojów, nie jest
zdolny do skonsumowania małżeństwa, pobłogosławionego uroczyście przez księcia,
w teatrze, do którego przybywa, natychmiast wybucha pożar, a papież Pius VII
umiera w trzy dni po udzieleniu mu audiencji itd. We wszystkich tych
przypadkach ujawnia się pewna bardzo charakterystyczna cecha niektórych
neapolitańskich iettatori: nieszczęścia, jakie sprowadzają, nie są
wynikiem ich świadomej woli szkodzenia bliźnim, nie są oni w żadnym razie
podmiotami owych działań, agentami Szatana z własnego wyboru, lecz niejako
bezwolnymi przekaźnikami jakiejś potężnej, wrogiej człowiekowi mocy, obecnej we
wszechświecie, która z niejasnych powodów ich właśnie wyznaczyła na swe
narzędzia. (Także Paweł d’Aspremont
– podobnie jak Vincenzo Albagi – sam jest przerażony odkryciem swych
nadnaturalnych zdolności i w końcu, by przerwać niekończący się łańcuch
nieszczęść, których jest mimowolnym sprawcą, odbiera sobie życie.) To sprawia,
że, jak wspomina Fanny Lewald, obszernie relacjonująca dziwne wydarzenia,
rozgrywające się wokół księcia di Ventignano, „szuka się jego towarzystwa i
szanuje go za jego wybitne przymioty [książę był autorem cenionych dramatów –
przyp. T.Z.], ale nie rozmawia się z nim, nie zabezpieczywszy się przed jego
złym okiem”.
Literackie metamorfozy
neapolitańskiego iettatore przybierają rozmaitą postać. Romantyzm
uwypukla raczej jego cechy tragiczne, byroniczne, jak we wspomnianej już noweli
Teofila Gautier czy w opowiadaniu The Evil Eye Mary Shelley. Z czasem
posiadacz „złego oka” odzyskuje wszakże swe pierwotne, nieco groteskowe, czy wręcz
komiczne rysy, jak chociażby bohater Patentu Pirandella, domagający się
od sądu formalnego poświadczenia swych złowrogich zdolności, co umożliwiłoby mu
czerpanie z nich całkiem wymiernych korzyści materialnych. Niekiedy, co zauważa
Freud w swym eseju o „niesamowitym” (Das
Unheimliche), przeistacza się
w postać budzącą wręcz sympatię, jak Gettatore w powieści Albrechta Schaeffera Josef
Montfort. Motyw malocchio dalekim echem pobrzmiewa również w Damie
pikowej Puszkina i w wyraźnie wzorowanych na niej Autografach Jeffreya
Asperna Henry Jamesa, których akcja rozgrywa się naturalnie we Włoszech,
choć już nie w Neapolu, lecz w Wenecji. Gdy Svevo przystępuje do pisania
swojego Złego oka motyw malocchio ma więc już w literaturze swoją
dość bogatą historię. Nic nie wskazuje jednak na to, by któryś z poprzedników
wyraźnie zainspirował triesteńskiego autora.
II.
„Jest pan małym zawistnikiem i
zmajstrował sobie broń, jakiej było panu trzeba”, diagnozuje stary okulista, u
którego Vincenzo Albagi szuka rady na swą niezwykłą przypadłość. Zazdrość i zawiść od zawsze uważane były za
uczucia dające „złemu oku” jego niszczącą moc. Ten związek ujawnia się niekiedy
nawet w ich etymologii: łacińska „invidia” – od której wzięły początek
odpowiedniki w niektórych językach romańskich i w angielskim – pochodzi od
„in-videre”, „zaglądać do wnętrza”, „mierzyć nieżyczliwym wzrokiem”. Także
niemieckie słowo „Scheelsucht” zawiera w sobie ów element nieżyczliwego
spojrzenia (od schēl – „krzywooki, krzywo patrzący”; por. schielen – „zezować”).
Nie inaczej rzecz ma się i z polską „zawiścią” wywodzącą się wszak od
zapomnianego dziś już nieco czasownika „zawidzieć”. „Oko złe jest zazdrosne o
chleb”, powiada biblijny Syrach (Syr, 14, 10). A Francis Bacon w swej rozprawce o zazdrości
zauważa: „Nie ma uczuć bardziej znanych ze swej zdolności do fascynacji i
czarów niż miłość i zazdrość”, które przy tym „łatwo umiejscawiają się w oku,
zwłaszcza w obecności ich przedmiotu”. I przestrzega jednocześnie, że „czas, w
którym cios i uderzenie zazdrosnego oka ranią najmocniej, to czas, w którym
obiekt zazdrości znajduje się u szczytu sławy i triumfu”. Bo też powodzenie i
nadmiar szczęścia wzbudzają nawet zawiść bogów, jak w opowieści o Polikratesie,
tyranie Samos, którego życie to – do czasu – jedno pasmo zwycięstw i sukcesów,
niezakłóconych żadnymi przeciwnościami, co sprawia, że w końcu nawet jego
przyjaciel Amasis, król Egiptu, wypowiada mu przyjaźń i pośpiesznie uchodzi z
jego dworu, gdyż, jak pisał Schiller w swej słynnej balladzie Pierścień
Polikratesa, nie może uznać go za prawdziwie szczęśliwego, „póki oko wroga
czuwa” – taki nieprzerwany ciąg szczęśliwych zdarzeń sugeruje bowiem istnienie
w świecie jakichś tajemnych mocy, niepodporządkowanych władzy człowieka, a więc
i potencjalnie zmiennych w swej wobec niego życzliwości.
„Złe oko” to jednak przede wszystkim atrybut zazdrości
ludzkiej i źródło ludzkiego przed nią lęku:
„Kto posiada coś cennego, a przecież nietrwałego, obawia się zazdrości
innych”, pisze Freud we wspomnianym już eseju, „dokonując na nich projekcji tej
zazdrości, którą sam odczuwałby będąc na ich miejscu”.
Zawiść Vincenza Albagi to zawiść
dość szczególna, zawiść, rzec można wyższego rzędu. Vincenzo nie pożąda żony
bliźniego swego, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Pożąda sławy i uznania,
wielkości, wyniesienia ponad innych. Co gorsza, pragnie tego wszystkiego od
zaraz. Nie mierzy ani sił na zamiary, ani zamiarów na siły, pragnie jedynie w
blasku chwały zażywać tryumfu nad światem, który ani myśli paść przed nim na
kolana, skoro nawet nie podejrzewa go o takie ambicje. Vincenzowi nie chce się
bowiem nawet spróbować powalczyć o tron cesarski, a choćby tylko, na początek,
o mandat w lokalnym samorządzie.
...Chcę mieć patent, panie sędzio. Patent
jettatora. Z marką stemplową! Z urzędową pieczęcią! Patentowany jettatore
królewskiego trybunału. (...) Umieszczę ten swój tytuł na biletach wizytowych.
Panie sędzio, zniszczono mnie. Pracowałem. Wyrzucono mnie z banku, gdzie byłem
kancelistą, pod pozorem, że dopóki tam jestem, nikt nie przychodzi po pożyczki,
nikt nie chce zaciągać żadnych zobowiązań. Wyrzucono mnie na bruk z żoną od
trzech lat sparaliżowaną i z dwiema córkami na wydaniu, na które nikt nawet
spojrzeć nie chce, ponieważ są moimi córkami. (...) Nic mi innego nie
pozostaje, panie sędzio, jak zacząć uprawiać zawodowe rzucanie uroku, więc tak
się przystroiłem, w te okulary, w to ubranie, zapuściłem brodę. (...) W tym
mieście jest tyle domów gry! Wystarczy, żebym się pokazał! Nie muszę nawet nic
powiedzieć. Zapłacą mi, byłem sobie poszedł. (...) Wszyscy, wszyscy będą mi
płacili daninę. Daninę od ciemnoty, mówi pan? A ja powiadam, że to
ubezpieczenie. Bo, panie sędzio, tyle żółci nagromadziło się we mnie, tyle
nienawiści do tej parszywej ludzkości, że czuję, jakbym naprawdę miał w
spojrzeniu moc zburzenia całego miasta aż do fundamentów.
Luigi
Pirandello, „Patent”
(tłum. Barbara Sieroszewska)
Beno Weiss, amerykański italianista, autor jedynego chyba
artykułu monograficznego o Złym oku Sveva, (Il malocchio: Svevo’s
fascination with the occult), stwierdza więc chyba nie bez racji: „Jego
jaskrawe poczucie wyższości nie jest niczym innym jak odwróconą manifestacją
kompleksu niższości, który popycha go ku mozolnym wysiłkom, mającym na celu
przezwyciężenie desperacji, wywołanej jego nieudacznictwem.” Tym
psychoanalitycznym kluczem interpretacyjnym Weiss rozwiązuje zresztą wszystkie
zagadki opowiadania. Sformułowana przez okulistę propozycja usunięcia „złych
oczu” ujawnia tajony lęk Vincenza przed kastracją[12].
Albagi uśmierca swą matkę, bo jest ona dlań – symbolizując jako osoba władcza i
dominująca oboje rodziców – źródłem kompleksów o charakterze edypalnym. Żonę z
kolei zabija, ponieważ ta, będąc w jego małżeństwie partnerem silniejszym i
przejawiającym większą inicjatywę, uświadamia mu niedostatki jego męskości.
Naturalna jest niejako w tej sytuacji również nienawiść Vincenza do sterowców,
które swymi fallicznymi kształtami zdają się z owych niedostatków naigrawać.
Faktem jest, że sam Svevo w okresie,
w którym, zdaniem Weissa mogła powstać nowelka – a więc około 1920 r. –
intensywnie studiował dzieła Freuda. Tym studiom zawdzięcza później swe
powstanie wydana w 1923 r. najsłynniejsza
jego powieść Świadomość Zenona[13],
choć zarazem ortodoksyjni freudyści dość uszczypliwie wypowiadali się o
zaprezentowanej przez autora znajomości doktryny ich mistrza. Svevo, nie
kryjący skądinąd swego sceptycyzmu co do terapeutycznej skuteczności
psychoanalizy („wielki człowiek, ten nasz Freud, ale raczej dla pisarzy niż dla
chorych”), otwarcie wskazywał na freudowską inspirację niektórych epizodów Świadomości,
jak choćby omyłkowe przyłączenie się Zenona do obcego konduktu żałobnego, co
sprawia, że nie uczestniczy on w pogrzebie szwagra, co zdradza jego skrywaną
pod maską przyjaźni wrogość wobec niegdysiejszego, zwycięskiego rywala. Klucz
psychoanalityczny może być zatem w odczytywaniu prozy Sveva, zwłaszcza
późniejszej, narzędziem bardzo przydatnym, co nie oznacza – uniwersalnym.
Onych
też zazdrości pełno między ludźmi, z których jeden drugiego szczęścia znieść i
na nie patrzyć nie może. I ohydzi sobie bliźniego tym samym, iż to ma, czego
drugi nierad widzi u niego, woląc tego sobie życzyć. I ono złe oko, jako Pan mówi, z szczerej
zazdrości pokazuje nieżyczliwość ku bliźniemu i pokoju z nim żadnego mieć nie
może, i zgody z nim nie chce.
Piotr Skarga, „Kazania sejmowe”
W twórczości Sveva Złe oko
postrzegane bywa często jako „autentyczne unicum” a to głównie właśnie
przez swój „surrealistyczny motyw” (Bruno Maier). W istocie jednak triesteński
pisarz nie tylko ten jeden raz sięgnął do arsenału literackiej fantastyki.
Parodią seansu spirytystycznego jest komedia Terzetto spezzato („Rozbity
tercet” – praktyki tego rodzaju, modne podówczas nie tylko w Trieście, wyśmieje
Svevo później i w Świadomości, choć tym razem nie wprowadzając już do
gry „prawdziwego” ducha), a w Lo specifico del dottor Menghi („Specyfik
dr. Menghi”) tytułowy bohater pracuje nad środkiem, mającym wydłużyć ludzkie
życie przez drastyczne spowolnienie wszystkich procesów fizjologicznych.
Fantastyczny charakter nowelki nie jest przy tym wcale
jednoznaczny. Wszystkie tragiczne zdarzenia, których sprawcą czuje się
Vincenzo, dają się przecież wyjaśnić na wskroś racjonalnie (podobnie skądinąd,
jak te, których „przyczyną” był Paweł d’Aspremont). Katastrofy sterowców nie
były niczym nadzwyczajnym, śmierć politycznego adwersarza mogła być choćby
rezultatem zakażenia, wylew krwi do mózgu po gwałtownej sprzeczce, zwłaszcza u
osoby starszej, trudno uznać za przypadek niezwykły, a gorączka poporodowa była
jeszcze na początku ubiegłego wieku prawdziwą plagą. Także reakcja lekarza nie
musi dziwić. Wiara w malocchio była wszak powszechna w całych Włoszech,
tu i ówdzie także w warstwach wykształconych, a fakt, że stary doktor trzyma na
podorędziu amulet, mający chronić go przed urokami, zdaje się potwierdzać jego
wcześniejsze przekonanie o realnym charakterze tego typu zjawisk. W gruncie
rzeczy Vincenzo zachowuje się bardzo podobnie jak ów opisany przez Freuda już w
1909 r. neurotyk, który usłyszawszy w recepcji sanatorium, że jego ulubiony
pokój zajął pewien staruszek, rozzłoszczony mruczy pod nosem „A niech go
szlag!”. I czuje się bardzo nieswojo, gdy w dwa tygodnie później tamten
faktycznie umiera na zawał mózgu.
Gdzie jeszcze istnieje naród, nie
rozumie państwa i nienawidzi go niczym złego oka i grzechu przeciwko obyczajom
i prawom.
Friedrich
Nietzsche, „Tako rzecze Zaratustra”
Nie sposób nie zauważyć, że podobny
łańcuch nieszczęść ciągnie się i za tytułowym bohaterem Świadomości. Źle
kończą wszyscy, którzy w jakiś sposób wchodzą Zenonowi w drogę: Ada, kobieta,
która wzgardliwie odrzuca jego miłość zapada na chorobę Basedowa, niszczącą
bezpowrotnie jej urodę; ofiarą śmiertelnego schorzenia padnie także teść,
oszukujący go bez skrupułów w interesach, a Guido, zwycięski rywal w staraniach
o rękę Ady, popełnia – niechcący – samobójstwo, które właściwie pragnie jedynie
upozorować, by „zmiękczyć” nieco otoczenie, co z niezłym skutkiem czynił już
wcześniej, tym razem jednak, na skutek fatalnego splotu okoliczności,
samobójczy zamach okazuje się skuteczny.
Jednak nawet przez moment ani samemu Zenonowi, ani nikomu innemu nie przechodzi
przez myśl, by wszystko to działo się za sprawą jakichś złych czarów czy
nadnaturalnych mocy. O malocchio mowa w Świadomości tylko raz:
Guido, przekonany, że jego spółka właśnie przystąpiła do sfinalizowania
znakomitego interesu, obiecuje swym współpracownikom niewielką prowizję, obawiając się – trochę żartem,
trochę serio – ich „złego oka”. Mimo to transakcja kończy się gigantyczną
katastrofą finansową.
Ale nawet gdyby przyjąć, że przez
Vincenza działają jakieś siły nadnaturalne, to przecież nie on jest faktycznym
podmiotem zdarzeń. Podobnie jak wielu neapolitańskich iettatori zdaje
się być jedynie przetwornikiem tajemniczych energii wszechświata, punktem,
wokół którego manifestują się one z jego udziałem, ale nie poddane w istocie
jego woli. To zresztą akurat dobrze współgra ze specyfiką bohatera
sveviańskiego – bezwolnego, obserwującego jedynie i analizującego z przesadną
niekiedy wnikliwością siebie oraz swe otoczenie, ale niezdolnego do działania.
Alfonso Nitti z Jednego życia, Emilio Brentani ze Starości czy
Zeno Cosini – „trzej bracia”, jak nazywał ich sam Svevo – to postacie będące
biegunowym przeciwieństwem „nadczłowieka”, którego cień coraz wyraźniej
zarysowuje się w umysłowości europejskiej tamtych czasów. Svevo należał jednak
raczej do tych, którzy nie ulegli
czarowi mrocznych proroctw Nietzschego i
urokom prozy d’Annunzia. W liście do jednego z przyjaciół, skądinąd zamierzającego
właśnie poddać się kuracji psychoanalitycznej, pisał: „I dlaczegóż to chcieć
leczyć tę naszą chorobę? Czy faktycznie musimy odbierać ludzkości to, co ma
najlepszego? (...) Jesteśmy żywym sprzeciwem wobec śmiesznej koncepcji
nadczłowieka, w postaci, w jakiej nam ją (zwłaszcza nam, Włochom) wbito do
głów.” Jednak Vincenzo różni się przecież nieco od swych „współbraci” w
inercji. Żaden z nich nie mierzy tak absurdalnie wysoko, w żadnym nie tkwi taki
potencjał destrukcji i agresji, żaden nie jest ani tak bez reszty skupiony na
sobie samym, ani tak żałosny w swym nieudacznictwie. Trudno się chwilami oprzeć
wrażeniu, że młody Albagi pomyślany został
nie tylko jako przeciwieństwo „nadczłowieka”, ale także jako jego w
pewnym sensie karykatura, parodia, jako małomiasteczkowy Übermensch,
„któremu się nie udało”, postać odsłaniająca zarazem nie tyle zatrute, ile po
prostu mętne źródła ideologii nadczłowieczeństwa, budzące raczej politowanie
niż grozę. Claudio Magris nie bez racji jednak nazywał Sveva „poetą
ambiwalencji” – Vincenzo zbyt wiele ma w sobie wciąż jeszcze z klasycznego l’eroe
sveviano, by nie być zarazem postacią na swój sposób tragiczną w swej
świadomości niespełnienia i życiowej klęski.
Nie sposób nie pomyśleć tu i o
losach samego Ettore Schmitza, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko Sveva. Nie ma
oczywiście powodów, by zakompleksionego próżniaka Vincenza uważać za jego
proste alter ego. Młody człowiek
z pokorą przyjmujący – po bankructwie ojca – skromną posadę w banku, później,
po zawarciu małżeństwa z córką zamożnego przemysłowca[14],
energiczny menadżer, wreszcie ktoś, kto nie tylko o sławie marzył, ale i,
niezrażony niepowodzeniami, wciąż na nowo podejmował wysiłki, by sobie na nią
faktycznie zasłużyć, to raczej, jak się zdaje,
dokładne przeciwieństwo młodego Albagiego. Jednak uczucia targające
nieszczęsnym Vincenzem nie były zapewne Svevowi całkiem obce. Jego proza
wyrasta niewątpliwie z bardzo osobistego doświadczenia i choć nie należy jej
rzecz jasna odczytywać jako prostej autobiografii, jest przecież, jak określał
to Giacinto Spagnoletti, wtapianiem
kilku charakterystycznych postaci w tworzony bez ustanku autoportret.
W 1873 r. młodszy brat
dwunastoletniego wówczas Ettore, Elio tak pisze o nim w swym dzienniku: „Z
wolna pojawiła się w jego umyśle idea zostania pisarzem. Ach, stać się sławnym
było jego największą nadzieją. Coraz bardziej oswajał się z tą ideą, tak że i
dziś jeszcze całkowicie jest przez nią zdominowany.” (To właśnie w wieku lat
dwunastu, przypomnijmy, Vincenzo
postanowi zostać nowym Napoleonem.) W czasach gdy Svevo pracuje nad Złym
okiem, ma prawo uważać się za człowieka niespełnionego. Nie cierpi, jak i
Vincenzo, niedostatku (choć zarazem, wżeniwszy się w rodzinę majętnego
przedsiębiorcy, ma zapewne świadomość, że nie sobie wyłącznie zawdzięcza swą
pozycję materialną), jednak jego marzenia o sławie wciąż pozostają
niezrealizowane. Jest autorem dwóch powieści: Una vita[15],
wydanej w 1892 r., i opublikowanej sześć
lat później Senilità[16].
Obie ukazały się nakładem autora i obie zostały raczej chłodno przyjęte przez krytykę: „Nie ma
jednomyślności doskonalszej”, ironizował później Svevo w przedmowie do drugiego
wydania Starości, „od jednomyślności milczenia”. To milczenie bywa
zresztą wręcz upokarzające: bez jakiejkolwiek odpowiedzi pozostają nawet jego
listy, które wraz z książkami rozsyła do krytyków – zawodowe obcowanie ze
słowem drukowanym nie zawsze wysubtelnia obyczaje. „Nie pojmuję tego niezrozumienia”, mówił
zgodnie z relacją żony wkrótce po wydaniu Starości. „To znaczy, że do
ludzi nic nie dociera. Nie ma sensu, bym pisał i publikował.” Decyduje się
porzucić „tę śmieszną i szkodliwą rzecz, która zwie się literaturą”. Rzecz
znamienna, gdy podczas jakichś negocjacji handlowych jeden z jego kontrahentów
pyta, czy to prawda, że jest autorem dwóch – wydanych pod pseudonimem –
powieści, Svevo gorączkowo zaprzecza – jak zauważy później z goryczą, być we
Włoszech „literatem zamkniętym w butelce” to „rzecz w najwyższym stopniu
śmieszna”.
Postanowienia o porzuceniu aspiracji literackich Svevo nie
przestrzega zbyt konsekwentnie. W jednym z listów wyznaje: „Musi być w moim
mózgu jakieś kółeczko, co nie potrafi przestać produkować owych powieści,
których nikt nie chce czytać, i buntuje się i kręci aż do zawrotu głowy.” A
gdzie indziej doda: „Pisać trzeba na tym świecie, publikować się nie
musi”. Trudno nie dosłyszeć w tym zdaniu
goryczy i rezygnacji, uprawianie pisarstwa bez nadziei dotarcia do czytelnika
nie może nie wydawać przedsięwzięciem całkowicie pozbawionym sensu, budzącym
podejrzenie, że w grę wchodzi skrywana mania wielkości w jej najbardziej chyba
żałosnej postaci – grafomanii. Svevo czuje zatem potrzebę usprawiedliwienia
swego „bazgrolenia” („schribacchiare”): Pisze, by „lepiej zrozumieć samego
siebie”. Zresztą, jak powie gdzie indziej, parafrazując słynny dogmat
katolicki, „poza piórem nie ma zbawienia”.
Któż
zdołałby w tym pokaleczonym dzikusie rozpoznać najurodziwszego pośród
Arnaootów? Jego obyczaje pozostawały w zgodzie z przemianą jego fizjonomii –
stał się okrutny i nieczuły – uśmiechał się jedynie wówczas, gdy imał się
jakiegoś zuchwałego przedsięwzięcia; osiągnął już owo najgorsze stadium
zbójeckiej świadomości: rozkoszy dostarczał mu widok krwi. Postarzał się wśród
tych zatrudnień, jego umysł bliski był szaleństwa, oblicze pociemniało. Ludzie
drżeli pod jego spojrzeniem, kobiety i dzieci wykrzykiwały z przerażeniem: „Złe
Oko”. To przekonanie stało się powszechne, a i on sam je podzielał szczycił się
nawet tym złowróżbnym darem, a kiedy jego ofiara dygotała i słabła, porażona
śmiercionośnym fluidem, szatański śmiech, towarzyszący tej demonstracji siły,
jeszcze większą grozą napełniał ściśnięte serce człowieka, na którego rzucił
swój czar. Ale Dimitri potrafił panować nad strzałami swego spojrzenia, a wśród
jego kompanów nadnaturalny ów dar, odkąd przestali się bać, że użyje go
przeciwko nim, tym większy budził szacunek.
Mary Shelley, „Złe Oko”
Svevo nigdy nie posunie się na szczęście tak daleko jak z
górą pół wieku później Guido Morselli, który, ignorowany uparcie przez
wydawców, zastrzeli się w 1972 r., by zaraz potem zyskać sławę jednej z
najciekawszych indywidualności powojennej literatury włoskiej. Ale lata
pozostawania w kompletnym zapomnieniu były dla autora Starości doświadczeniem
bez wątpienia traumatycznym. Najbardziej chyba przejmującym zapisem tego
daremnego czekania na sławę jest opublikowana pośmiertnie w 1929 r., a napisana
zapewne około czterech lat wcześniej nowela Una burla riuscita („Udany
żart”). Jej bohaterem jest sześćdziesięcioletni – podobnie jak Svevo około 1925
r. – skromny urzędnik triesteński, Mario Samigli – także Svevo posługiwał się
czas jakiś pseudonimem E. Samigli – autor wydanej czterdzieści lat wcześniej –
własnym nakładem – powieści Una giovinezza („Młodość”), której tytuł
musi wywołać natychmiastowe skojarzenie z Una vita. Powieść tę „można by
uznać za umarłą, gdyby na tym świecie zdolne były umierać także rzeczy, które
nigdy nie były żywe”. Mimo to Mario wciąż uważa się za człowieka przeznaczonego
sławie, „albowiem ogromna inercja, która wzbraniała mu jakiegokolwiek buntu
przeciwko swojemu losowi, powstrzymywała go od żmudnej pracy nad unicestwieniem
przekonania, jakie uformowało się w jego duszy wiele lat wcześniej”. Z pozoru
pogodzony z losem, sumiennie wykonuje w swym biurze „prace niższego rzędu,
które w handlu słusznie przypadają w udziale literatom nie umiejącym niczego
innego”. Czasem tylko tłumiona gorycz wybucha zeń w postaci bardzo
zdecydowanych i przyprawionych źle skrywaną zawiścią, wzgardliwych sądów o
innych, szczęśliwszych niż on, autorach, „żywych i martwych”, których
prekursorem jest w swym niezachwianym mniemaniu on sam. Traktowany przez
nielicznych przyjaciół z przymrużeniem oka i współczuciem należnym komuś, kto
miał „nieszczęście urodzić się pisarzem”, Mario wiedzie żywot smutny i
monotonny, opiekując się chorym bratem i pisując „do szuflady” – podobnie jak
czynił to i Svevo – bajki o zwierzętach. I tylko czasem nocami wyrywają mu się
przez sen westchnienia i okrzyki,
ogłaszające światu: „Zasługuję na więcej, zasługuję na inny los”.
Tego „innego losu” sam Svevo wreszcie się doczeka. Sukcesem –
choć nie od razu – zakończy się dopiero trzecia z podjętych przezeń prób
wspięcia się na Parnas. W 1923 r. wydaje – tradycyjnie już własnym sumptem – Świadomość
Zenona. Pewnie i ta powieść podzieliłaby los dwóch poprzednich, gdyby nie,
jak sam się później wyrazi, „kaprys wielkiego człowieka”, Jamesa Joyce’a.
Joyce, którego Ulisses ukazał się na rok przed Świadomością, jest
już pisarzem o międzynarodowej renomie. Zaprzyjaźniony od lat ze Svevem,
którego poznał podczas swego pobytu w Trieście, gdzie w szkole Berlitza nauczał
angielskiego, zwraca nań uwagę dwóch znanych krytyków francuskich, Benjamina
Crémieux oraz Valéry’ego Larbaud. I jak to często bywa, uznanie zdobyte za granicą toruje
triesteńskiemu pisarzowi drogę do publiczności włoskiej – pod koniec 1925 r.
Eugenio Montale publikuje swój słynny
artykuł W hołdzie Italo Svevo[17].
Ettore Schmitz staje się człowiekiem sławnym, albo, jak woli ostrożnie się
nazywać on sam – „prawie sławnym”. Skądinąd bycie „Svevem Joyce’a” zawsze
będzie go, mimo wdzięczności dla przyjaciela, nieco uwierało. Tą tak upragnioną
sławą nie będzie mu zresztą dane cieszyć się zbyt długo: 13 września 1928 r.
umiera na atak serca, będący zapewne następstwem przeżytego dzień wcześniej
wypadku samochodowego.
Złe oko” to jedno z dość licznych niedokończonych opowiadań Sveva. Jaki obrót
przyjęłyby dalsze losy Vincenza? Pewnie nienajlepszy, jego straszna broń ma
wszak dosięgnąć i jego samego. Czy
następną ofiarą złego oka byłby mały Gerardo? Czy też Vincenzo, przerażony taką
możliwością, poszedłby za radą starego okulisty i sam wyłupiłby sobie swoje
„złe oczy”? Czy, jak Alfonso Nitti popełniłby samobójstwo? A może, jak Emilio
Brentani, wiódłby dalej swą gnuśną egzystencję, opuszczony przez wszystkich,
studiując bezproduktywnie biografię Cesarza i pielęgnując swe „sny o potędze”?
Czy wreszcie – co wydaje się najmniej prawdopodobne – jak Zeno Cosini, z
niespodziewaną energią i skutecznością ratujący resztki majątku Guida i Ady,
ocknąłby się niespodziewanie z letargu i uczynił jakiś krok w kierunku może nie od razu tronu królewskiego, ale
choćby krzesła w radzie miejskiej? Tego rzecz jasna wiedzieć nie możemy. I nie
to jest w istocie najważniejsze. Bo najważniejsze, co Svevo chciał w swej
nowelce zawrzeć, już w niej jest: subtelna analiza psychologiczna poczucia
niespełnienia i wywołanej przez nie przemiany energii twórczej w destrukcyjną i
autodestrukcyjną „piekielną moc” zawiści i mizantropii[18],
analiza zaprawiona nieco „demoniczną”, jak ją określał Claudio Magris, ironią,
„zasłaniającą i odkrywającą przepaście”, a chyba też i niemałą dawką
autoironii. Być może i sam Svevo czuł się chwilami zagrożony taką transformacją
swego potencjału twórczego. Być może i sam pisarz, podobnie jak Mario Samigli,
jego groteskowy nieco porte-parole, nie zostawiający suchej nitki na
współczesnych mu wielkościach literackich, odczuwał niekiedy ból oczu,
spoglądając ku górze, albo tylko w bok, gdzie tryumfy święcili literaci, o
których dziś mało kto pamięta, i wpadał w bezsilną złość na nie rozumiejący
niczego świat. O ile jednak świadomość kompletnej życiowej porażki, niezdolność
do samorealizacji prowadzi Vincenza ku
powolnej moralnej degeneracji, czyniąc „dobrego i niegłupiego chłopca”,
przerażonego początkowo posiadaniem śmiercionośnej mocy, zimnym psychopatą, żałującym,
że nie może swego daru używać częściej i skuteczniej, o tyle sam Svevo przez
swój czyściec obojętności i niechęci świata przeszedł zwycięsko i w gruncie
rzeczy wzmocniony – opublikowana po
latach milczenia Świadomość będzie w końcu najlepszą rzeczą, jaka
napisze i jednym z arcydzieł prozy europejskiej. Pomogła mu w tym pewnie
zarówno niezachwiana i zdrowa wiara we własny talent – jak podkreśla w Szkicu
autobiograficznym, nigdy nie zwątpił w wartość swych powieści i nie im
przypisywał winę za swe niepowodzenia – jak i owa tajemnicza siła, która wbrew
wszystkiemu i wszystkim kazała mu pisać choćby wyłącznie do szuflady. Kto wie,
może to właśnie poczucie zlekceważenia i zepchnięcia na margines było w jakiejś
mierze jednym z istotnych katalizatorów jego pisarstwa, sprzyjając
wykształceniu niepowtarzalnych cech l’eroe sveviano. Sukces bywa wszak
nie mniej destrukcyjny niż porażka. Gdy Mario Samigli, któremu fałszywy
przyjaciel płata figla, przekonując go, że pewien wielki wydawca pragnie
rzekomo wznowić w Niemczech jego zapomnianą powieść, zaczyna już rozsmakowywać się w swej
przyszłej pisarskiej sławie, zachodzi w nim znamienna metamorfoza: „Nie był
teraz nikim innym jak człowiekiem sukcesu. Człowiekiem, w którym ambicja
zdeformowała się w śmieszną próżność i który sądził, że nie obowiązują go
zwykłe zasady sprawiedliwości i człowieczeństwa.”
„Pokonanego przez życie” niewiele w istocie dzieli od
„nadczłowieka”.
Pierwodruk:
„Kresy. Kwartalnik Literacki” 4/2004, s. 31–42.
III.
Aneks
Tadeusz Zatorski
„W podróży…”.
Wątki
żydowskie w życiu i pisarstwie Italo Svevo
Italo
Svevo, uważany za jednego z najwybitniejszych prozaików włoskich XX w. Urodził
się 19 grudnia 1861 w Trieście. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Ettore (Aron)
Schmitz. W 1878 r. ukończył szkołę handlową w Segnitz pod Würzburgiem. W 1880
r. podjął pracę jako urzędnik w jednym z
banków triesteńskich. Równocześnie współpracował z wydawanym w Trieście
czasopismem literackim „L’Indipendente”. Małżeństwo z kuzynką, Livią Veneziani,
córką zamożnego przemysłowca i praca w firmie teścia, zakładach chemicznych,
produkujących cenione w całej Europie lakiery okrętowe, dały mu niezależność
finansową. Znany jest głównie jako trzech powieści, Jedno życie (1893), Starość (1898) i Zeno Cosini (1923), pozostawił jednak po sobie także opowiadania,
eseje i komedie, wydane w dużej części pośmiertnie. Zmarł 13 września 1928 r. w
Motta di Livenza w następstwie obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym.
Nawet najuważniejszy czytelnik prozy Italo Svevo, jeśli nie zaznajomił się wcześniej z biografią pisarza, nie domyśli się jego żydowskich korzeni. Raczej nie odnajdzie też żydowskich motywów w jego twórczości, i to nawet tam, gdzie sam autor w swoim własnym przekonaniu je umieścił. Kto na przykład odgadnie, że Żydem w zamyśle Sveva jest Emilio Brentani, główny bohater (wydanej niedawno i w polskim przekładzie) Starości? Tymczasem fakt ten nie jest bez znaczenia już dla tajemniczego tytułu powieści. W jednym ze szkiców przedmowy do jej drugiego wydania z 1927 r. Svevo pisał: „Nie wiem już, skąd się [ów tytuł – przyp. T.Z.] wziął, nie wiem, czy starczy charakter przypisałem bohaterowi powieści, jego rasie (a propos: teraz spostrzegam, że nie znalazłem nigdy sposobu, by powiedzieć, że był Żydem), czy środowisku, w którym się obracał.” Znamienne skądinąd, że w ostatecznej wersji przedmowy passus ten zostanie pominięty.
Od samego początku nie brakowało jednak krytyków, którzy
właśnie w żydowskim rodowodzie Sveva poszukiwali uniwersalnego omalże klucza do
jego pisarstwa. „Zza moralnego portretu bohatera sveviańskiego (...) zdaje się
wyzierać oblicze uderzająco do kogoś podobne” – pisał rok po śmierci pisarza w
słynnym eseju Svevo i Schmitz Giacomo Debenedetti. „Jakby za sprawą
jednego z owych ruchliwych cieni, przychodzących, pomyśleć by można, znikąd,
albo uśmiechów, w których usta wyginają
się w grymas przelotny i nie dający się zapomnieć; jakby za sprawą jednego z
tych detali, które każą nam odnajdywać w czyichś rysach podobieństwo rodzinne, mamy wrażenie, że w twarzy tego
bohatera przebija znajome nam oblicze. Odnajdujemy, naszkicowane aluzyjnie,
cechy fizjonomiczne abstrakcyjnego typu psychologicznego – który choć
abstrakcyjny, wcale nie jest mniej gorący i żywy – opisanego przez Otto
Weiningera w Płeć i charakter pod imieniem 'Żyda'”.
Żydowski
antysemityzm?
Przywołanie
skandalizującej książki Weiningera było w tym kontekście zabiegiem bardzo
wymownym. Otto Weininger, wywodzący się z rodziny zasymilowanych Żydów
wiedeńskich, wydał w 1903 roku 600-stronicową rozprawę z pogranicza filozofii i
fizjologii, która wkrótce – mimo samobójczej śmierci autora w tym samym roku (a
może po części i w jej następstwie) – miała stać się jednym z najpowszechniej
dyskutowanych i wpływowych tekstów epoki. Weininger relacje między płciami
przedstawił w kategoriach silnego antagonizmu, choć zarazem był zdania, że
osobowość ludzka ma z natury charakter biseksualny. Pierwiastek męski jest
zgodnie z jego teorią źródłem wielkości i wzniosłości, żeński zaś to uosobienie
wszystkiego, co cielesne, niskie pozbawione ambicji: kobieta nie posiada
pamięci, nie potrafi kierować się logiką ani myśleć krytycznie, jest
łatwowierna, naiwna, pozbawiona wszelkiej zdolności wspięcia się na wyżyny
geniuszu, dostępne jedynie mężczyźnie. Jej główną motywacją we wszelkim
działaniu jest pożądanie seksualne, a seks wyłącznym sensem jej życia.
Natura kobiety jest dla Weiningera punktem wyjścia i
odniesienia dla opisu mentalności i charakteru narodowego Żydów. Żyda cechuje
jego zdaniem, podobnie jak kobietę, rozwiązłość, immoralizm, ale zarazem
wykorzenienie z tradycji, brak prawdziwej wiary (sam Weininger przeszedł na
protestantyzm, co akurat w katolickim Wiedniu nie gwarantowało wielkich przywilejów i ułatwień), zdolność
asymilowania się do wszelkich warunków, wreszcie wewnętrzne skłócenie i
znerwicowanie.
Rozprawa Weiningera stała się obowiązkową lekturą
współczesnych antysemitów, dostarczając im wygodnego aparatu pojęciowego, który
odtąd zaczął żyć własnym życiem: sama
książka została zakazana w III Rzeszy z powodu pochodzenia autora,
zawierała przy tym stwierdzenia mało przydatne ideologom nazizmu, jak choćby
to, iż „w agresywnym antysemicie zawsze dostrzeże się pewne cechy żydowskie”. Płeć
i charakter uznaje się w każdym razie za jedno z możliwych źródeł
inspiracji dla Hitlera, który kiedyś wspomniał nawet Weiningera wśród, jak ich
określał, „użytecznych Żydów”.
I ten to właśnie wyabstrahowany „Żyd” Weiningera –
skądinąd będący w rozumieniu jego samego bardziej symbolem pewnej „orientacji
duchowej” i „konstytucji psychicznej” niż „rasy” – posłuży Debenedettiemu za
model interpretacyjny bohatera sveviańskiego, który zdaje się podobnie jak
tamten „wyzuty z wszelkiego szczęśliwego instynktu życia i pozbawiony zdolności
odprężenia się”, a „niestabilna rozmaitość podstaw moralnych czyni go
plastycznym, wrażliwym na wszelkie pchnięcia i łatwo ulegającym pod ich wpływem
deformacji – kobieco pasywnym, jak to nazywa Weiniger”. Na dowód tej
tezy Debenedetti przytacza cytat ze Starości: „Mężczyzna w całym tego
słowa znaczeniu, Balli nie przejmował nic od innych, a gdy był w towarzystwie
Brentaniego, mógł odnieść wrażenie, że asystuje mu jedna z tylu
podporządkowanych mu kobiet”[19].
Sam Svevo z jednej strony wpisuje w postać swego bohatera doświadczenia „swojej
własnej, tonącej w głębokim cieniu autobiografii”, jest posłuszny, „on, Żyd z
pochodzenia mrocznym sugestiom i nieustannym wezwaniom swych korzeni”, z
drugiej wszakże usiłuje się od tych korzeni odciąć. Podobnie jak Weininger,
który dostrzegłszy u siebie „symptomy żydostwa”, ograniczające jego wolność
myślenia, działania i życia, usiłuje „wyrzucić
je na zewnątrz siebie, by się im przyjrzeć, ale i by mieć się przed nimi
na baczności”, tak i Svevo pragnie jakoby wyzwolić się spod ciężaru uwierającej go żydowskiej
tożsamości. W tym kontekście Debenedetti wskazuje także na obrany przez Sveva
pseudonim, który łączy w sobie odniesienia do dwóch jedynie ważnych dla pisarza
tradycji, włoskiej i niemieckiej (svevo to po włosku Szwab), pomijając
całkowicie tradycję trzecią, właśnie żydowską – ta „pozostała ukryta i prawie
nieznana w jego nazwisku Schmitz, z którego jako pisarz nigdy nie czynił
użytku”. W postawie Weiningera i Sveva
przejawiałoby się zatem to, co określa się mianem „antysemityzmu żydowskiego”,
paradoksalna „próba konwersji ludu o twardym karku, z natury niezdolnego do
konwersji”, a wręcz nienawiść skierowana ku własnej tradycji i rasie –
niepozbawiona jednak elementów ukrytej solidarności z nią. Właśnie ta próba
odcięcia się od korzeni, zaprzeczenia swej tożsamości i jej przemilczenia,
sprawia zdaniem Debenedettiego, że Svevo ostatecznie jako pisarz ponosi klęskę,
czyni jego bohatera postacią z artystycznego punktu widzenia ułomną,
niedopowiedzianą, nieautentyczną i dlatego niezdolną wywołać w czytelniku prawdziwy rezonans: główna wada
jego prozy „polega na (...) tym, że pozostawił w cieniu tajemnicę własnego
pochodzenia, podczas gdy tajemnica poezji, zgodnie ze słusznym powiedzeniem
pewnego poety, winna być tajemnicą w
pełnym blasku Słońca”.
Z trudem skrywana niechęć do Sveva, wyczuwalna w analizie
Debenedettiego to przy tym nie wrogość
antysemity, zawsze skorego dowodzić, jakoby Żydzi próbowali ukrywać swe prawdziwe pochodzenie,
a przy tym żywili skrytą nienawiść do własnej nacji, nie wykluczającą jednak
wcale odruchów wewnętrznej solidarności.
Za argumentacją Debenedettiego, który sam wywodził się z rodziny
ortodoksyjnych Żydów, musiały kryć się inne motywy. (Skądinąd książka
Weiningera i fenomen „żydowskiej nienawiści do samych siebie”, stały się
przedmiotem poważnej analizy innego żydowskiego myśliciela i eseisty, Theodora
Lessinga, autora wydanej w 1930 roku, tak właśnie zatytułowanej książki.) Jego esej o Svevie uchodzi zresztą za jeden z najwybitniejszych esejów
krytycznoliterackich w XX-wiecznej literaturze włoskiej, choć zapewne wolno się
zastanawiać, czy Debenedetti nie wyolbrzymia aby znaczenia, jakie w ocenie prozy Sveva może mieć niepozbawiony
faktycznie pewnej ambiwalencji sposób, w jaki pisarz odnosił się do swej
żydowskiej tożsamości. Tej ambiwalencji
warto się jednak przyjrzeć nieco bliżej.
Rodzina Schmitzów
Nie może nie
zastanawiać fakt, że w opublikowanym w 1929 roku Szkicu autobiograficznym
(jego formalnym autorem był triesteński dziennikarz Giulio Césari, jednak to
sam pisarz nadał tekstowi ostateczną formę) o swych żydowskich korzeniach Svevo
nie wspomina ani słowem[20].
Svevo zaczyna tam od wyjaśnienia swego pseudonimu, który miał „zbratać rasę
włoską z germańską” w „asymilacyjnym tyglu”, jakim był Triest, włoska brama na
wschód. Jeśli dać wiarę tym zapiskom, to
dziadek pisarza był „urzędnikiem cesarskim w Treviso, gdzie ożenił się z
Włoszką”, ojciec zaś, mieszkający już w Trieście „uważał się za Włocha” i
również poślubił Włoszkę. I nawet tam, gdzie Svevo określa go przymiotnikiem
„zasymilowany”, nie ma to nic wspólnego z „asymilacją” Żydów (choć tak niekiedy
fragment ów interpretowano), lecz wskazuje raczej na ostateczne wtopienie się
rodziny Schmitzów, imigrantów „germańskich”,
w żywioł włoski. Nie bez znaczenia był tu fakt, że współautor Szkicu,
Césari, był aktywnym działaczem włoskiego ruchu niepodległościowego i za
wszelką cenę aktywnym włoskim patriotą,
irredentystą wręcz, uczynić pragnął także Sveva. Pewną rolę mógł odegrać też
lęk przed nasilającym się już wówczas we Włoszech antysemityzmem.
W rzeczywistości wszyscy przodkowie pisarza byli pochodzenia
żydowskiego, choć faktycznie ci ze strony ojca wywodzili się z Niemiec, z
Nadrenii. Gdy swego czasu Svevo odwiedził w interesach pewną fabrykę w
Mühlheim, okazało się, że czterech spośród siedmiu jej pracowników nosiło
nazwisko Müller, pozostałych trzech zaś właśnie Schmitz. Prawdopodobnie za
panowania Józefa II jeden z nadreńskich Schmitzów przeniósł się do niemieckiej
kolonii w okolicach Köpchen (miejscowości zwanej także Kleine Kopitz) w Transylwanii (dziś Copsa Mica w Rumunii).
Osiadli tam Niemcy i Żydzi mówili dialektem szwabskim, a okolice te zwano
również „Schwabenland” (co na pseudonim pisarza kazałoby spojrzeć z jeszcze
innej perspektywy). W tamtejszym żydowskim rejestrze małżeństw z 1828 roku
zachowała się wzmianka o ślubie dziadka pisarza Abrahama Adolfa Schmitza z
Paulą Macerata. Ich najstarszy syn, Raffael Franciszek osiedlił się po długiej
tułaczce w Trieście. Tu w grudniu 1855 roku poślubił Allegrę Moravię, córkę
Abrama Moravii, pochodzącego z Friuli i triestenki Sary Levi. Urodziny pisarza,
„Arona zwanego Ettore”, odnotowano w rejestrach triesteńskiej gminy żydowskiej
pod datą 20 grudnia 1861 roku (on sam obchodził je 19 grudnia).
Nie przypadkiem też Szkic całkowicie przemilcza pierwsze
etapy szkolnej edukacji Ettore, wzmiankując jedynie jego kilkuletni pobyt w
kolegium handlowym w Segnitz pod Würzburgiem. Pierwsze szkoły, do których
uczęszczał jeszcze w Trieście były szkołami żydowskimi. Pierwsza z nich, do
której trafił w wieku sześciu lat, prowadzona była przez rabina Melli. Uczono
tam głównie religii, arytmetyki, włoskiego oraz hebrajskiego. Córka pisarza,
Letizia Svevo Fonda Savio wspomina jednak, że jej ojciec nie znał tego
ostatniego języka, podobnie zresztą jak jej dziadek, Francesco. To twierdzenie
bywa jednak podważane przez biografów Sveva, niektórzy z nich przypuszczają
ponadto, że Schmitzowie posługiwali się także dość biegle jiddisch,
supozycje te opierają się jednak raczej na spekulacjach niż konkretnych
dowodach.
W 1872 roku Ettore wraz z dwoma braćmi trafia do – również
żydowskiej – szkoły handlowej Emanuela Edelesa. W szkole w Segnitz trzej bracia
Schmitz kształcą się w latach 1874-1878. Założona w 1838 roku uczelnia nie
miała charakteru jednoznacznie wyznaniowego czy narodowościowego. Spora część
jej kadry pedagogicznej i wychowanków była rzeczywiście pochodzenia
żydowskiego, ale uczęszczali do niej także katolicy (dla których organizowano
osobne zajęcia z religii). Nic też nie wiadomo o tym, by od uczniów żydowskich
wymagano udziału w jakichś praktykach religijnych ani też, by program szkoły
obejmował także wychowanie religijne. Nie wydaje się zresztą, by przykładali do
tego jakąś szczególną wagę także rodzice Ettore. Schmitzowie nie byli z
pewnością ortodoksami, pozostawali jednak blisko związani z triesteńską
społecznością żydowską. Głównie w jej kręgu prowadzili swą działalność
handlową, do niej ograniczali swe kontakty towarzyskie i w jej obrębie
zawierali związki małżeńskie. Uczestniczyli także regularnie w uroczystościach
religijnych (w 1880 roku Francesco pełnił nawet funkcję hadan berescid podczas
święta kuczek). Z drugiej strony nie stawiali też wielkich przeszkód
małżeństwom z konwertytami żydowskimi. Brat Allegry, Giuseppe, żeni się nawet z
aryjką i katoliczką. Jego córka, Olga, poślubi potem konwertytę, Gioacchino
Venezianiego. Ich z kolei córka, Livia, zostanie żoną Italo Svevo.
Shylock tragiczny
2 grudnia
1880 roku na łamach miejscowego dziennika L’indipendente ukazuje się
pierwszy opublikowany tekst przyszłego pisarza, krótki esej o Kupcu weneckim
Szekspira, zatytułowany Shylock. Artykuł ukazuje się w dniu, w
którym komedia ma zostać wystawiona na jednej ze scen triesteńskich, a Svevo
stawia w nim pytanie, czy faktycznie dzieło miało w intencji autora wyśmiewać i
oczerniać Żydów. Kto wpatrzy się i wsłucha w nie uważnie, odpowiada Svevo,
dostrzeże w Shylocku „postać wielką, godną podziwu, ludzką”. Tragiczną w
istocie i godną współczucia postać kogoś, kto czuje się człowiekiem, a kogo nie
traktuje się jak człowieka, kto pragnie jedynie pomścić doznane
niesprawiedliwie krzywdy, a ostatecznie zostanie oszukany i zdradzony przez
istotę mu najbliższą.
Czy także Svevo, jak sugeruje jeden z jego biografów, John
Gatt-Rutter, pragnie swym artykułem dokonać jakiejś „subtelnej zemsty”. Choćby
na owym przedsiębiorcy, który w kilka miesięcy wcześniej odrzucił jego
podanie o posadę praktykanta właśnie z
powodu jego pochodzenia[21].
Nie jest to jednak oczywiste, zwłaszcza, że w Trieście drugiej połowy XIX w.
antysemityzm nie był postawą rozpowszechnioną. W odróżnieniu choćby od
stołecznego Wiednia, zarządzanego wówczas przez zdeklarowanego antysemitę Karla
Luegera. Triesteńska prasa żydowska relacjonuje odosobnione incydenty (jak
napaści na pogrzeby żydowskie czy dyskryminacja nauczycieli pochodzenia
żydowskiego), podkreślając zarazem atmosferę tolerancji, panującą generalnie w
mieście. Tej atmosferze sprzyja
niewątpliwie i fakt, że miejscowa społeczność żydowska jest w dużej mierze
zasymilowana. Znamienne jest w każdym razie, że gdy w latach siedemdziesiątych
dochodzi do napaści na przybywających do
Triestu, odzianych w tradycyjne stroje, polskich Żydów, Corriere Israelitico
zajmuje wobec tych zdarzeń postawę dość ambiwalentną, wskazując i na to, że owi
przybysze swym manifestacyjnym tradycjonalizmem sami prowokują takie wrogie
reakcje.
Tekst Sveva jest za to wyraźnie inspirowany esejem Heinricha
Heinego Jessica, należącym do cyklu D ziewczęta
i kobiety Szekspira. Także Heine postrzega Shylocka jako postać głęboko
tragiczną i uwalnia autora od oskarżeń o chęć skarykaturowania li tylko postaci
Żyda ku uciesze gawiedzi. W rzeczywistości bowiem „duch świata, który nim [tj.
Szekspirem] włada, góruje nad jego prywatną wolą”, prowadząc go ku zupełnie
innym regionom. Podobną metaforą posłuży się i Svevo, przypisując Szekspirowi
pewien „wyższy geniusz” (genio superiore). Z Heinem zresztą, którego raz
ogłasza omalże „swoim Bogiem”, raz zaś przeklina, połączy go, o czym jeszcze wówczas nie wie, pewien
życiowy wybór, o którym przypadkiem wspomni już w pierwszej linijce swej
debiutanckiej publikacji, Niemieckiego poetę
nazywa tam „renegatem”, próbującym swój entuzjazm dla Szekspira połączyć
ze „czcią, która pozostała w nim dla wiary jego przodków”. Podobnie bowiem jak
Heine Svevo przyjmie chrzest i podobnie jak Heine gorzko będzie tego żałował.
Chrzest
agnostyka
W 1896 roku
Svevo żeni się ze swą dość bliską kuzynką Livią Veneziani. Takie mariaże między
krewnymi nie są podówczas niczym niezwykłym. Rodzice Livii są katolikami, choć
mają w sobie niemało żydowskiej krwi. Początkowo bardzo niechętnie odnoszą się
do małżeńskich planów córki, przyczyną jest jednak raczej nie tyle
przynależność wyznaniowa przyszłego zięcia, ile raczej jego niska pozycja
społeczna i materialna. Veneziani to już podówczas liczący się w całej Europie
producenci lakierów okrętowych i ludzie bardzo majętni, podczas gdy Ettore
nadal jest jedynie skromnym urzędnikiem bankowym. Różnica wyznania, a co za tym
idzie niemożność zawarcia związku małżeńskiego uznanego przez Kościół jest
jednak niemałym problemem dla bardzo religijnej Livii, a kwestia ta jest, jak
się zdaje, częstym tematem ich rozmów. Ostatecznie perswazje narzeczonej, a
później żony okazują się skuteczne i 25
sierpnia 1897 r. pisarz przyjmuje chrzest. W swych wspomnieniach Livia
przedstawia okoliczności tego wydarzenia w sposób niezwykle wzruszający, ale
chyba nie całkiem zgodny z rzeczywistością: „Gdy Livia, nie widząc innego
wyjścia, poddała się już woli Ettore, to znaczy przystała na małżeństwo
cywilne, powiedział: <<A więc jesteś gotowa związać się z Żydem?>>
<<Tak>>, odpowiedziała Livia stanowczo. A Ettore wykrzyknął
radośnie: <<W takim razie się ochrzczę>>”. Według innej relacji
decyzję o konwersji Svevo podjął już po ślubie cywilnym, na krótko przed
narodzinami córki Letycji. Livia, źle znosząca ciążę i poważnie obawiająca się
śmierci, nie mogła pogodzić się z faktem, że żyjąc w związku nie uznawanym
przez Kościół pozostaje – w rozumieniu jego nauk – w stanie grzechu
śmiertelnego. Chcąc uspokoić ten konflikt sumienia żony, Ettore zgodził się
przyjąć jej wiarę i przypieczętować ich małżeństwo formalnym ślubem kościelnym.
W 1995 r. Elisabeth Schächter opublikowała bardzo ciekawe
dokumenty, rzucające nowe światło na ów epizod biografii Sveva. Zgodnie z
ustawodawstwem austriackim – i tak już zliberalizowanym w 1869 roku w stosunku
do dawniejszego, zakazującego w ogóle
małżeństw mieszanych – zawarcie formalnego związku małżeńskiego w wypadku osób
o różnych wyznaniach możliwe było tylko pod warunkiem zadeklarowania
bezwyznaniowości przez jedno z małżonków. W rejestrze triesteńskiego
Commisariato Civile zachowała się taka deklaracja Ettore Schmitza z 29 maja
1896 roku. Rzecz ciekawa, podobną złożyła także cztery dni wcześniej głęboko
wierząca Livia, co było raczej – wcale nierzadkim ponoć w takich sytuacjach –
aktem solidarności z narzeczonym niż autentycznym wyznaniem. Zresztą tuż obok,
w rubryce „uwagi” znajduje się datowana trzy miesiące później adnotacja o
powrocie Livii „na łono Kościoła katolickiego”.
Konwersje podobne do tej, jakiej dokonał Svevo, nie były w
ówczesnym Trieście niczym odosobnionym. Oblicza się, że w drugiej połowie XIX
wieku na krok taki, wymuszony różnymi zewnętrznymi okolicznościami, zdecydował się co trzeci członek tamtejszej
gminy żydowskiej. Faktem jest jednak, że w rodzinie Schmitzów Ettore był
jedynym konwertytą. Brak jednak jakichkolwiek poszlak, które by wskazywały na
to, że jego formalne odejście od judaizmu wywołało jakieś niesnaski czy
napięcia. Mimo to w roli katolika pisarz nie czuł się najlepiej. W jego listach
dość często pojawia się od tego momentu charakterystyczna metafora: „żałować
czegoś jak Żyd chrztu”. Z pewną niechęcią będzie też przypatrywał się planom
Livii umieszczenia Letycji w szkole klasztornej, uważając, że ich rodzina i bez
tego „jest już wystarczająco katolicka”.
Sam Ettore jest przy tym od wczesnej młodości zdeklarowanym
agnostykiem i jego przynależność wyznaniowa ma charakter jedynie formalny. Ten
agnostycyzm, połączony z sympatią dla idei socjalistycznych, wyniósł zdaje się już ze szkoły w Segniz – ku
takiemu światopoglądowi skłaniał się jej
ówczesny dyrektor, Samuel Spier. Podobną postawę przyjmują zresztą na
ogół jego bohaterowie: Emilio Brentani ze Starości wygnanie religii z
serca swojego i swojej siostry uważa wręcz za „najważniejsze dzieło [swego]
życia[22].
Nieco bardziej ambiwalentna jest postawa Zena Cosiniego ze Świadomości
Zenona. Wobec religii zachowuje on chłodny dystans, to jedynie „fenomen”,
który może być co najwyżej przedmiotem badań. On sam zresztą nie przejawia nimi
specjalnego zainteresowania: gdy któregoś dnia „wpada w ręce pewnego uczonego
przyjaciela”, który pragnie podzielić się z nim swymi przemyśleniami na temat
początków chrześcijaństwa, Zeno zauważa, że to właściwie pierwszy raz, kiedy
ktoś wymaga od niego tego rodzaju refleksji, jednak, by sprawić przyjacielowi
przyjemność, wysłuchuje jego długiego wykładu. „Padał deszcz i było zimno.
Wszystko wokół było niemiłe i posępne, włącznie
z Grekami i Żydami, o których mówił, a jednak poddawałem się tej udręce
przez dobre dwie godziny.” Śmierć ojca sprawia jednak, że na jakiś czas powraca
do „religii swojego dzieciństwa” i choć na zewnątrz nie przestaje wyśmiewać
wszelkich praktyk religijnych, to przecież każdego dnia poleca „komuś” duszę
zmarłego. „Religią prawdziwą jest właśnie ta, której nie trzeba wyznawać na
głos, by czerpać z niej pociechę, bez której czasem, rzadko, nie sposób się
obejść”.
Ta ambiwalencja powróci w innej postaci w ostatnim
opowiadaniu Sveva (ponoć pracował nad nim jeszcze na krótko przed wypadkiem, w
następstwie którego zmarł), zatytułowanym nomen omen Śmierć. Jego
bohater, Roberto, agnostyk podobnie jak Svevo, pragnie odejść z tego świata nie
poddając się lękowi przed śmiercią, który wielu ludzi przybliża do religii. Gdy
jednak przychodzi ta ostatnia godzina, ogarnia go przerażenie, a całe jego
życie wydaje mu się „jedną wielką winą, której teraz pragnął żałować”, jego
żona zaś, kobieta bardzo religijna, zastanawia się, co to mogła być za wina i
znajduje odpowiedź: „Jego areligijność. (...) W ostatniej chwili się nawrócił.
(...) Nawrócił się po cichu”.
Wkrótce sam Svevo stanie w obliczu podobnej decyzji. Jednak
gdy ktoś z zebranych wokół łóżka umierającego zasugeruje przywołanie księdza,
sprzeciwi się temu sama Livia: „Choć byłam bardzo religijna”, zapisze w swoich
wspomnieniach – „uważałam to za niestosowne. Usłyszał mnie i zobaczyłam, że
złączył dłonie jak w modlitwie. Zapytałam go z lękiem: <<Ettore, czy
chcesz się pomodlić?>> <<Jeśli ktoś nie modlił się przez całe
życie, nie zda się to na nic w ostatniej chwili>>, szepnął słabym już głosem.
Potem nie odezwał się więcej”.
Zgodnie ze swoją wolą pisarz pochowany został 18 września
1928 roku na cmentarzu żydowskim w Trieście, zgodnie z żydowskim rytuałem
zawinięty w całun. Pogrzeb miał odbyć się bez asysty jakiegokolwiek duchownego,
nie wiadomo jednak, czy w tym punkcie również zastosowano się do woli zmarłego.
Kilka lat później na polecenie Livii trumnę z jego szczątkami przeniesiono do
grobowca Venezianich na cmentarzu katolickim[23].
Schlemihl w podróży
Ze
świadomości swej rasy
ze
środowiska, które otaczało go niczego nie podejrzewając
wydobył
materię
trzech powieści...
pisał w
poświęconym mu wierszu-wspomnieniu inny wielki triesteński pisarz, Umberto
Saba. Nie ulega wątpliwości, że „materię” literatury czerpie się zwykle ze
wszystkich zasobów swej biografii, także z „rasy”. Faktem jest jednak, że
debiutancki Shylock, to w istocie jedyne bezpośrednie odniesienie do żydowskich korzeni Sveva w
całej jego twórczości! Więcej takich odniesień znaleźć już można w
korespondencji pisarza, odnotowującego
na przykład z uwagą przypadki antysemityzmu w Austrii czy w Rosji. Albo
snującego refleksje nad swym pochodzeniem, zaprawione niekiedy gorzkimi aluzjami
na temat odejścia od tradycji przodków. I tak w jednym z listów z Anglii
przytacza swój wyimaginowany dialog z
zamglonym brytyjskim Słońcem, któremu na pytanie: „A ty, który pochodzisz od
ludzi Orientu, skąd się tu wziąłeś”, odpowiada: „Titina [tak nazywał swą córkę Letycję – przyp. T. Z.] powiada, że p o
c h o d z i ł e m od ludzi Orientu, ale
że już od nich nie pochodzę”.
Wagę w najlepszym razie poszlak, i to poszlak dość
niejednoznacznych, mają wszystkie inne wątki i detale, na które niekiedy, jak
czyni to Alberto Cavaglion, wskazuje się
jako na „motywy żydowskie” jego pisarstwa – przeświadczenie o jakichś
zagrażających wciąż prześladowaniach, towarzyszące jakoby „bohaterowi
sveviańskiemu”, opis stosunków między pracownikami a rodziną właściciela firmy
w Jednym życiu, czy duszny nastrój przypominający atmosferę pogromu w
opowiadaniu Szlachetne wino, wreszcie charakterystyczne, jak to
określi Sergio Solmi, „tło moralne”,
postawa „sceptycyzmu i desperacji” znamienna jakoby dla umysłowości żydowskiej.
Z pozoru bardziej przekonująca jest zaproponowana przez Briana Moloneya
interpretacja postaci Zena Cosiniego jako „Schlemihla”, pechowca i niedołęgi z
opowieści i anegdot żydowskich, targanego wewnętrznym niepokojem, ale i
obdarzonego specyficznym poczuciem humoru oraz zdolnością wynajdywania
najróżniejszych „strategii przetrwania”. (Mianem Schlemihla określa
zresztą samego Sveva Claudio Magris w
swych wydanych także w Polsce Mikrokosmosach). Do wszystkich tych
interpretacji odnieść można wszakże sceptyczny komentarz Cesare Casesa, że
„wielu Żydów jest targanych niepokojem, ale nie wszyscy targani niepokojem są
Żydami”.
Trudno dociec, co sprawiło, że Svevo
jako pisarz – podobnie zresztą jak na przykład Franz Kafka – wolał nie
eksponować za bardzo swego pochodzenia. Może był to lęk, związany z
przeświadczeniem, że, jak miał się wyrazić wobec Debenedettiego (którego znał
osobiście), „sytuacja Żyda nie jest sytuacją wygodną” A może raczej wola
nadania swemu pisarstwu wymiaru bardziej uniwersalnego, nieprzywiązywania go
bezpośrednio do doświadczeń i klimatu duchowego jednej „rasy”, przekonanie, że,
żydowskość to raczej pewna postawa egzystencjalna, nie zaś wyłącznie
manifestowany na zewnątrz związek z żydowską tradycją religijną i kulturową,
że, jak napomknął w jednej z rozmów z
Sergio Solmim, „to nie rasa czyni Żydem, lecz życie”. Zamiarem Sveva nie było
zapewne sportretowanie konkretnego środowiska ani oddanie wyłącznie atmosfery
pewnej epoki, więc zarzut Debenedettiego, jakoby ukrywanie przez pisarza jego
żydowskich korzeni upośledziło stworzone przezeń postacie wydaje się całkiem
chybiony. Wręcz przeciwnie: choć jego proza umiejscowiona jest bardzo
precyzyjnie w określonym miejscu i czasie, to przecież to, co rozgrywa się
między jej bohaterami, rozgrywa się tak naprawdę zawsze i wszędzie – między
genialnie podpatrzonymi typami osobowości, które niekoniecznie zdeterminowane
muszą być przynależnością do jednej rasy czy nacji. Paradoksalnie to właśnie w
tym uniwersalizmie prozy Sveva jego żydowskość – rozumiana szerzej jako rasowa
i kulturowa odrębność – przejawia się ze szczególną mocą, otwierając być może
szersze perspektywy, rozszerzając także podświadomie wachlarz doświadczeń,
przez których pryzmat spogląda się na świat, a wreszcie pogłębiając
wrażliwość i subtelność obserwacji. I
choć społeczne położenie Żydów pisarz nazywał
jak wiadomo „niewygodnym”, to przecież gdzie indziej, w Krótkiej
podróży sentymentalnej, tę odmienność krwi, oceni zgoła inaczej: „Wygodnie
jest należeć do innej rasy. To tak, jakby ciągle być w podróży. Swobodniej się myśli.”
Wykorzystałem między innymi następujące opracowania:
Alberto Cavaglion, Italo
Svevo
Bruno Mondadori
2000
Giacomo Debenedetti, Svevo
e Schmitz
w: Saggi
critici. Seconda serie
Il Saggiatore (b.d)
John Gatt-Rutter, Alias Italo Svevo. Vita di Ettore
Schmitz, scrittore triestino
Nuova Immagine Editrice (Siena) 1991
Brian Moloney, Italo Svevo scrittore ebreo
w: Brian Moloney, Italo Svevo narratore. Lezioni
triestine
Libreria editrice
goriziana, 1998
Elizabeth Schächter, Svevo and the Triestine Jewish
Community
w: Elizabeth Schächter, Essays on Svevo and Trieste
Northern University Press 2000
Autor pragnie wyrazić serdeczną wdzięczność Pani dr
Irene Battino z Museo Sveviano przy Biblioteca Civica w Trieście za wielką
pomoc w gromadzeniu materiałów do niniejszego artykułu.
Pierwodruk: „Midrasz” 12/2005, s. 33–38.
[1] Segretario
Galante – opracowany przez Cesara Causę popularny poradnik, zawierający
wzory listów i wierszy miłosnych. Jego pierwsze wydanie z 1887 r. doczekało się
później niezliczonych wznowień i uzupełnień (przyp. tłum.).
[2] Podobnymi słowami zaczyna się
rozdział Historia mojego małżeństwa w Świadomości Zenona. Napoleon jest
często u Sveva symbolem wielkości i sławy w bardzo różnych dziedzinach. Także
Mario Samigli z Udanego żartu, gdy tylko nabiera przekonania, że
wreszcie dane mu będzie zyskać sławę, staje się drażliwy niczym Cesarz,
albowiem „także literatura ma swoich Napoleonów”.
[3] Dobór
imienia i nazwiska bohatera nie jest chyba dziełem przypadku: „Vincenzo” to
„zwycięzca”, a „Albagi” musi nasuwać skojarzenie z „albagia”– „próżność, zarozumiałość”– i
„albagioso” – „próżny”, „nadęty”.
[4] Louis
Adolphe Thiers (1797-1877), polityk, historyk i prawnik francuski, autor, 21-tomowej
Historii Konsulatu i Cesarstwa (1845-69).
[5] W
oryg. ordigno, urządzenie, maszyna, machina. Svevo używał tego
słowa w bardzo różnych, nie zawsze typowych kontekstach i znaczeniach. Nieco
niżej określa tym mianem oczy Vincenza. Na temat tego pojęcia, jednego z
kluczowych w języku Sveva, zob. Alberto
Cavaglion, Italo Svevo, Milano 2000, s. 124-127.
[6] Motyw
ciężkiego i głośnego oddechu umierających powraca w prozie Sveva bardzo często,
przykładowo w scenach śmierci matek Alfonso Nittiego i doktora Menghi, Amalii i
ojca Zenona. A jeden z bohaterów Le confessioni del vegliardo („Wyznania
staruszka”) nosi nawet nazwisko Giovanni Respiro (wł. respiro - oddech). W liście do brata Ottavia z
października 1895 r. Svevo tak opisał ostatnie godziny życia ich matki:
„Gorączka wcale jej się podnosiła, a ona, całkowicie przytomna, cierpiała
okrutnie. Przy każdym oddechu krzyczała z bólu.”
[7]
Zdaniem Eibesfeldta temu właśnie zawdzięcza swą nazwę proszek OMO. Litery
tworzące napis układają się bowiem w atrapę oczu i nosa, co ma większe szanse
przyciągnąć instynktowną uwagę potencjalnych klientów.
[8]
Rzeczownik utworzony od czasownika iettare (zapisywanego również
jettare), będącego neapolitańskim wariantem gettare „rzucać” (tu: w
znaczeniu „rzucać zły urok”).
[9] De
Jorio, który sam szybko dosłużył się sławy groźnego iettatore, stanie
bohaterem tragikomicznej anegdoty, dobrze chyba ilustrującej atmosferę tamtych
lat. Dumny ze swej pracy kanonik gorąco pragnął ofiarować ją osobiście królowi
Ferdynandowi I. Ten jednak, świadom dwuznacznej sławy autora i lękając się jego
„złego oka”, przez piętnaście lat odmawiał udzielenia mu audiencji. Wreszcie
uległ naciskom dworzan i przyjął go 3 stycznia 1825 r. Następnego dnia zmarł
rażony apopleksją.
[10] Wyd.
pol. Iettatura, przeł. Ewa Bąkowska, w: Teofil Gautier, Stopa mumii i
inne opowiadania fantastyczne, PIW 1980.
[11] Sam
Gautier, jak pisze Seligmann, wierzył ponoć niezachwianie w moc złego uroku.
Gdy musiał omawiać któreś z dzieł Offenbacha, któremu powszechnie przypisywano
moc ściągania na otoczenie najróżniejszych nieszczęść, nigdy nie pisał
własnoręcznie nazwiska kompozytora, lecz prosił o to... którąś z córek.
[12]
Podobnie w Das Unheimliche interpretuje Freud fragment opowiadania
E.T.A. Hoffmanna Piaskun, którego bohater, Nathanael, na całe życie
zachowuje wspomnienie o demonicznym adwokacie Coppeliusie, pragnącym pewnego
dnia wyrwać mu oczy, potrzebne mu jakoby do tajemniczych eksperymentów,
przeprowadzanych wespół z jego ojcem.
[13] Tytuł oryginału, La coscienza
di Zeno, od lat stanowi prawdziwą zmorę tłumaczy. Włoskie słowo coscienza
może bowiem oznaczać zarówno „świadomość” jak i „sumienie”. W powieści brak też
jednoznacznych wskazówek, które z tych znaczeń należałoby uznać za bliższe
intencji autora. Znamienne są w tym kontekście losy niemieckich przekładów
dzieła. Pierwszy, Piero Rismondiego – pozostającego notabene w kontakcie
korespondencyjnym z autorem – nosi tytuł Zeno Cosini, (Basel 1929),
drugi, Angeliki Baader i Adriana Braunbehrensa (edition TEXT, 1999) będący dwujęzyczną edycją
krytyczną, zatytułowano Zenos Bewußtsein, czyli „Świadomość Zenona”,
wreszcie trzeci, Barbary Kleiner (Zweitausendeins 2000) – Zenos Gewissen,
to znaczy „Sumienie Zenona”. Za „sumieniem” opowiada się także autorka
przekładu serbo-chorwackiego, Zela Matič, (Zenova savest, Beograd, Nolt,
1963). Oba przekłady polskie – Adolfa Speisera (Warszawa 1936) i Zofii
Ernstowej, (Warszawa 1966), noszą tytuł Zeno Cosini. Jednoznacznego
wyboru unikali także tłumacze angielscy, tytułując swe przekłady Confessions
of Zeno, czyli „Wyznania Zenona”. Sporo przemawia jednak za „świadomością”.
Powieść jest bowiem fikcyjnym pamiętnikiem, pisanym przez tytułowego bohatera
na polecenie jego psychoanalityka i mającym posłużyć jako narzędzie do lepszego
poznania świadomości pacjenta.
[14]
Także małżeństwo Sveva nie było wolne od dość traumatycznych przeżyć. Jego
żona, Livia Veneziani, była zarazem dość bliską jego krewną: jej matka, Olga,
była bowiem bliska kuzynką Sveva, córką Giuseppe Moravii brata jego matki,
Allegry. Rodzice Livii byli początkowo zdecydowanie przeciwni temu małżeństwu.
Ettore, sporo starszy od narzeczonej, był skromnym urzędnikiem bankowym,
podczas gdy Veneziani należeli do przemysłowej elity Triestu. W dodatku byli
już od dość dawna katolikami, Svevo zaś wciąż formalnie pozostawał wyznawcą
judaizmu. Konwersji dokonał na życzenie Livii już po ślubie cywilnym, 25
sierpnia 1897 r., na krótko przed narodzinami córki Letycji. Decyzji tej
wstydził się zresztą i żałował przez długi czas. W głębi ducha pozostawał przy
tym zdecydowanym agnostykiem: W triesteńskim rejestrze konwersji zachowało się
jego oświadczenie z maja 1896 r., zgodnie z którym potwierdzał swe odejście od
judaizmu, jednak w rubryce, z której miał określić swe nowe wyznanie, wpisał senza,
tzn. „bez” [wyznania]. Wobec swego żydowskiego pochodzenia reprezentował
postawę na owe czasy dość nietypową, bliższą raczej dzisiejszemu rozumieniu
kwestii różnic rasowych: „Jest rzeczą wygodną (...) należeć do innej rasy. To
jakby ciągle być w podróży. Swobodniej się myśli”.
[15] Wyd.
pol. Jedno życie, tłum. Zofia Ernstowa, Warszawa 1960.
[16] Wyd.
pol. Starość, tłum. Halina Kralowa, Czytelnik 2002 (fragmenty w
tłumaczeniu Anny Dutki ukazały się w „Literaturze na Świecie, 11/1987).
[17]
Artykuł Montale ukazał się w rzeczywistości nieco wcześniej niż teksty
Francuzów, to jednak oni de facto zwrócili uwagę mediolańskiego
środowiska literackiego na twórczość Sveva.
[18] W
tym duchu, jako alegorię odrzucenia przez krytykę i publiczność włoską, Bruno
Maier interpretował także zagadkową bajkę Sveva La Madre („Matka”). Jej
bohaterem jest kurczak Curra, który przyszedł na świat w inkubatorze i nie zna
swej matki. Poszukuje jej desperacko i gdy w sąsiednim gospodarstwie widzi
kwokę z pisklętami, dochodzi do wniosku, że jego poszukiwania zakończyły się
sukcesem. Jako obcy zostaje jednak przez nią poturbowany i odpędzony. Nie
sposób nie wspomnieć tu i o równie tajemniczym, skrajnie mizantropicznym
zakończeniu Świadomości – wizji gigantycznej eksplozji, wywołanej przez
szaleńca, który zawładnie nowym nie dającym się z niczym porównać materiałem
wybuchowym, umieści go w samym środku kuli ziemskiej – zamieszkanej przez
ludzkość zepsutą już do samych korzeni – i obróci ją na powrót w mgławicę,
uwalniając od „pasożytów” i „chorób”.
[19]
Cytat za: Italo Svevo, Starość, tłum. Halina Kralowa, Czytelnik-Warszawa
2002, s. 13.
[20] Swe
żydowskie pochodzenie Svevo przemilczał także w szkicu biograficznym,
sporządzanym na prośbę Eugenio Montale, przygotowującego o nim artykuł dla
pisma Italia che scrive.
[21] Nie
był to jedyny incydent tego rodzaju w życiu Sveva. Elizabeth Schächter
przytacza w swym artykule Svevo and Triestine Jewish Community taką oto
anegdotę: Gdy przypadkiem na ulicy potrącił oficera austrackiego, ten warknął:
„Pocałuj mnie w d..., brudny Żydzie!”, na co pisarz miał odpowiedzieć.
„Ignorancie, nie mogę cię nigdzie pocałować, nie wiesz, że Żydom nie wolno
dotykać świńskiego mięsa?”
[22]
Tamże, s. 29.
[23]
Livia Veneziani, która w swych wspomnieniach ewidentnie starała się zacierać
ślady żydowskiego pochodzenia męża, złożyła w 1943 roku wniosek o uznanie jej
przynależności do rasy aryjskiej. Wniosek ten został odrzucony, a ona sama wraz
córka zmuszona do opuszczenia Triestu. Okazało się to zbawiennym wręcz
zrządzeniem losu: 20 lutego 1945 roku podczas bombardowania miasta całkowitemu
zniszczeniu uległa fabryka Venezianich oraz ich położona nieopodal willa, z
której Livia wywiozła na szczęście wszystkie rękopisy Sveva.
Komentarze
Prześlij komentarz