Koń Kaliguli, czyli pułapki suwerenności
Aż tu nagle,
w karnawale,
Któś
powiedział o kanale[1].
Wśród niezliczonych nonsensów, które wyszły spod pióra Carla
Schmitta, a którymi tak się dziś ekscytują politycy i komentatorzy polityki od
prawa do lewa, szczególne miejsce należy się jego definicji „suwerenności”. „Ten,
kto decyduje o stanie wyjątkowym, jest suwerenny”, stwierdza kategorycznie autor
Teologii politycznej[2]
już w pierwszym zdaniu swojego sławnego (czy może raczej osławionego) dzieła. Schmitt porównuje decyzję o wprowadzeniu
stanu wyjątkowego do cudu w teologii: „Stan wyjątkowy ma dla nauki o prawie
analogiczne znaczenie jak cud w naukach teologicznych”. Cały ów wywód ma w
istocie dowieść, że „wszystkie istotne
pojęcia z zakresu współczesnej nauki o państwie to zsekularyzowane pojęcia
teologiczne”[3] – teza równie wątpliwa jak
poprzednia, już choćby dlatego, że jak dowiódł
nie tak dawno heidelberski egiptolog Jan Assmann w głośnej książce Herrschaft und Heil [‘Panowanie i
zbawienie’], można się upierać przy rozumowaniu dokładnie przeciwnym: „Wszystkie
istotne pojęcia – powiedzmy może raczej skromniej: kilka centralnych pojęć –
teologii to steologizowane pojęcia polityczne”[4].
Cud mniemany
Z tą suwerennością i stanem wyjątkowym może rzeczywiście było
coś na rzeczy za czasów Hindenburga w pikielhaubie, ale dziś? Czy generał
Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny był suwerenny, władając krajem
pozostającym pod rządami „doktryny Breżniewa” o ograniczonej suwerenności
państw bloku komunistycznego? Zresztą nawet wprowadzenie stanu wyjątkowego podlega
dziś pewnym, wyraźnie opisanym w konstytucjach regulacjom prawnym, nawet jeśli bywają
one interpretowane w sposób mocno dyskusyjny (pojęcia prawne są często bardzo
nieostre). Ale mimo wszystko: gdyby cały Sejm zachował się tak jak zapomniany
dziś kompletnie a niesprawiedliwie Romuald Bukowski, jedyny poseł, który 25
stycznia 1982 zagłosował przeciwko decyzji legalizującej stan wojenny, to
generałowie znaleźliby się w poważnym kłopocie. To właśnie byłby cud. Ale ten
cud się nie stał. Bo na żadne cuda wówczas jeszcze nie było miejsca. Ich czas
przyszedł siedem lat później.
Schmitt ma jednak odrobinę racji: manifestacja suwerenności miewa charakter zbliżony do cudu i, być może, taki własnie charakter czasem mieć musi. Warto się więc cudowi przyjrzeć nieco bliżej. Jego istotą jest zdaniem Tomasza z Akwinu to, że „dzieje się poza porządkiem wszelkiego stworzenia”. Innymi słowy: Bóg jako suweren wszechświata zawiesza na moment obowiązujące w nim prawa, by wywołać jakiś efekt, którego zaistnienie w innym wypadku byłoby niemożliwe. I na tym właśnie polega jego suwerenność. Ten pogląd bywa dziś mocno kontestowany przez samych teologów. Tak rozumiany cud dowodzi wprawdzie absolutnej suwerenności Władcy Świata, ale kompromituje Doskonałego Boga, który rzekomo doskonale zaprojektował doskonały świat. Okazuje się bowiem, że następują w tym świecie jakieś nieprzewidziane najwyraźniej przez Stwórcę zdarzenia, które trzeba korygować ad hoc, przechodząc choćby chwilowo na ręczne sterowanie – piloci samolotów czy statków kosmicznych na ręczne sterowanie przechodzą zwykle wtedy, gdy zawodzą układy automatyczne, a projektanci tychże mocno się wówczas czerwienią i pocą. Dlatego uczeni teologowie nie bardzo wiedzą, co dziś z cudami zrobić, jak je zdefiniować i mimo wszystko uczynić „kompatybilnymi” z „doskonałym” Stworzeniem „doskonałej” Istoty Najwyższej. Cud – pisał Karl Rahner – „jest to takie wydarzenie w zakresie naszego ludzkiego doświadczenia, które nie da się wytłumaczyć na podstawie praw (zasadniczo dostępnych) właściwych temu obszarowi naszego doświadczenia i które dlatego zwraca się do człowieka w tym jego wymiarze głębi, który komunikuje się z jego widzialnym światem doświadczenia i jednocześnie go przekracza”. Za chwile jednak dodaje: „Z dogmatycznego punktu widzenia cud zatem nie jest jakąś arbitralną, przekraczającą prawa natury demonstracją wszechmocy Bożej, ale mieści się w kontekście powszechnej historii zbawienia, stanowi część procesu wolnego samoudzielenia się Boga w łasce ludziom […], jest dokonującym się wewnątrz historii samopotwierdzeniem zbawczej woli Boga i Jego, wynikających z niej, czynów, które spełniały się w historii zbawienia”[5]. Konia z rzędem temu, kto cokolwiek zrozumie z tego teologicznego bełkotu. Dokonuje się cud poza porządkiem naturalnym czy w jego ramach? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, że teologowie mają kłopot i próbują się z niego wyłabudać wedle recepty przepisanej niegdyś przez Heinricha Heinego: „Co się zaś tyczy cudów przezeń [Jezusa] dokonywanych, to wyjaśniano je prawami fizyki bądź usiłowano mówić o nich możliwie jak najmniej”[6]. Rzeczywiście: kto będzie chciał się czegoś o cudzie dowiedzieć z nowego Katechizmu, przeżyje spore rozczarowanie, bo dzieło to tej akurat kwestii poświęca zaskakująco mało uwagi. Chociaż – jak pisał Goethe – „cud ukochanym jest dzieckiem wiary”.
Suwerenność irracjonalna
To jednak rozterki
dzisiejsze. Związane z nowym rozumieniem władzy i suwerenności. W starożytności to władca był
najwyższym, ostatecznym i pozostającym poza wszelką kontrolą źródłem prawa. Był
nomos empsychos albo lex animata, z czym bez problemów godził się
na przykład Arystoteles w Etyce nikomachejskiej. Notabene pragnął tę
ideę ożywić ponownie właśnie Schmitt, ogłaszając Führera „najwyższą
instancją” prawa[7].
Współcześnie nie brzmi to już zbyt dobrze (choć politykom narzekającym na
„imposybilizm prawny” chyba się podoba). Nawet Bogu nie bardzo wypada epatować absolutną
suwerennością, która czyniłaby go w istocie nieprzewidywalnym. Zdaniem Hansa
Blumenberga właśnie ta męcząca suwerenna nieprzewidywalność Boga zdopingowała nowożytną naukę do poszukiwania
na własną rękę praw rządzących
światem i pozwalających jakoś jednak prognozować zachodzące w nim zdarzenia. Na
koniec okazało się, że Bóg jest już tylko „hipotezą”, bez której zdaniem
Laplace’a doskonale można się „obejść”. Tą samą drogą szli królowie – nie wiadomo tylko, kto za kim,
królowie za Bogiem czy Bóg za królami, krótko mówiąc, pytanie, kto ma rację,
Schmitt czy Assmann, pozostaje otwarte, choć wydaje się, że więcej argumentów
przemawia za poglądem tego drugiego: to teologia ewoluuje pod wpływem polityki,
nie odwrotnie. Nawet głowy państwa,
nominalni władcy działają dziś w ramach określonych przepisów, które ich
kompetencje niemiłosiernie zawężają. Współcześni monarchowie częściej panują,
niż rządzą i raczej nie mają wielkich szans popisywania się swoją „suwerennością”,
którą – przynajmniej nominalnie – oddali „ludowi”. Mogą i tak mówić o szczęściu,
jeśli ów lud nie uznaje ich za instytucję „zbędną”, jak niegdyś Laplace Boga. Nawet
papież, ostatni prawdziwy monarcha europejski, ze swoich suwerennych uprawnień
korzysta oszczędnie i nie za często – woli raczej udawać szczerego demokratę, troskliwego
pasterza „wsłuchanego” w głos owiec. Na zachodzie Europy absolutyzm nie budzi
sympatii.
Ale przecież jednoosobowi suwerenowie wciąż się tu i ówdzie
pojawiają, a apetyt na samodzierżawie w regionach świata nieskażonych myślą
oświecenia pozostał nadal mocny, bo to chyba pierwotny trend w zbiorowościach
ludzkich w ogóle – naczelne lubią, gdy włada nimi jeden samiec alfa. Ale i oni nie
mają dziś lekko. Tylko nieliczni, jak kolejni władcy z rodu Kimów w Korei
Północnej dochodzą do swego urzędu z mocy narodzin w domu panującym. Pozostali muszą tę władzę wydrapać
sobie własnymi pazurami. Dziś na ogół nie wystarczy dokonać jak w dawnym Rzymie
czy Bizancjum niewielkiego przewrotu pałacowego. Do władzy trzeba dochodzić drogą
regularnych (i kosztownych!) wyborów, co sprawia, że oficjalnie za suwerena
uważa się głosujące społeczeństwo, czasem nazywane „narodem”. „Suweren
zdecydował”, pokrzykiwała jakiś czas temu Pani Premier z trybuny sejmowej,
dowodząc, że rządowi nagrody się „należą”. Przypomniała mi się wówczas lekcja w
klasie piątej szkoły podstawowej, kiedy to nasz nauczyciel, niejaki pan B.,
zapytał jedną z koleżanek, kto w Polsce rządzi. Kompletnie zaskoczona pytaniem,
zapłoniona Beatka wyjąkała po chwili niepewnie: „Edward Gierek”, na co pan B.
roześmiał się jakoś tak dwuznacznie, po czym spoważniał i uroczystym tonem
ogłosił: „W Polsce Ludowej władzę sprawuje lud pracujący miast i wsi”.
Dzisiejszy "suweren" ma zresztą ze swojej władzy niewiele więcej, niż miał „lud
pracujący” – policja może go bezkarnie zakatować na posterunku, można go bez
wyroku latami trzymać w więzieniu, podsłuchiwać bez żadnego nadzoru cywilnego.
Ale wciąż, przynajmniej teoretycznie, ma szansę uczestniczyć w wolnych
wyborach, wokół których pojawia się jednak coraz więcej znaków zapytania. Bo
też Suweren prawdziwy, ten jednoosobowy (będziemy go tu pisać z wielkiej
litery), raczej nie bierze pod uwagę oddania sterów jakiemuś nowemu,
wyłonionemu w wolnych wyborach i raz dorwawszy się do władzy, zrobi wszystko,
by ją zachować do dnia Sądu Ostatecznego, a jeśli się uda, to nawet trochę
dłużej.
Bieda z takimi Suwerenami polega na tym, że swoją suwerenność muszą demonstrować wciąż na nowo. Co to jednak znaczy „demonstrować suwerenność”? Teoretycznie rzecz biorąc, Suweren mógłby swoją suwerenną, nieograniczoną władzę wykorzystać w celu poprawy doli poddanych. I tak rzeczywiście czasem zdaje się czynić: słynne „500+” sprawia wrażenie takiej właśnie jego troski o „lud”. Ale to pozór. To nie demonstracja suwerenności, lecz pokaz pragmatyki rządzenia, wyraz niepokoju o „słupki poparcia”, nadal odgrywające pewną rolę w kalkulacji politycznej, raczej dowód uzależnienia naszego Suwerena od jakichś okoliczności zewnętrznych niż oznaka pełnego nad nimi panowania, ustępstwo wobec wymogów racjonalności. Nie poszły za tym dobrodziejstwem żadne inne decyzje, które mogłyby wesprzeć konające lecznictwo, poprawić jakość powietrza czy usprawnić walkę z pandemią. Choć ta dawała nawet sposobność do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Przyczynę łatwo odgadnąć: prawdziwa suwerenność oznacza, że władca, jeśli naprawdę chce uchodzić za „suwerennego”, winien – i to nawet ostentacyjnie – wszelkie wymogi racjonalności zlekceważyć: demonstracja suwerenności ma być wręcz wyzwaniem dla racjonalnego myślenia.
W dramacie Alberta Camusa Kaligula tytułowy bohater pragnie wejść w posiadanie Księżyca: „Ten świat, jaki istnieje, jest nie do zniesienia. Potrzebuję więc księżyca, szczęścia, nieśmiertelności, jakiejś rzeczy, która może byłaby szalona, ale która by nie była z tego świata”[8]. A chwilę potem dodaje: „Chodzi o to, co jest niemożliwe, lub raczej chodzi o to, by uczynić możliwym to, co nim nie jest”. Na co Scypion przytomnie zauważa, że „to jest gra, która nie ma końca. To rozrywka szaleńca”. Ale Kaligula wie swoje: „Nie, Scypionie, to jest cnota cesarza. […] Wreszcie zrozumiałem użyteczność władzy. Daje szanse temu, co jest niemożliwe. Dziś i w przyszłości moja wolność nie zna granic”[9]. Suwerenność to zatem ciągłe zmagania z „imposybilizmem”, zwłaszcza tam, gdzie jego źródłem wydaje się niezmienna ponoć natura rzeczy. I takie zmagania podejmuje również historyczny Kaligula: „Przy budowie swych pałaców lub willi wiejskich zawsze pragnął, gardząc wszelkimi względami rozumowymi, osiągnąć to przede wszystkim, co wydawało się niewykonalne. Rzucano groble w burzliwe i głębokie morze. Kuto najtwardsze skały. Podnoszono sztucznymi nasypami równiny do wysokości gór. Wyrównywano łańcuchy górskie, ścinając szczyty i zasypując przepaście. To wszystko nieprawdopodobnie szybko. Winny opóźnienia płacił głową. Jednym słowem nie wdając się w szczegóły – zużył w ciągu niecałego roku olbrzymie bogactwa i cały sławny skarb Tyberiusza Cezara w sumie dwu miliardów siedmiuset milionów sestercjów”[10]. Również dlatego definicja Schmitta wydaje się tak problematyczna: stan wyjątkowy jest racjonalną odpowiedzią na wydarzenia nadzwyczajne, ale przecież pozostające w granicach porządku racjonalnego, jak wojny, klęski żywiołowe czy zamieszki wewnętrzne, innymi słowy uznaniem pewnej konieczności.
Oczywiście otwiera się tu pole do dyskusji: Schmitt wyraźnie
sugerował, by stan wyjątkowy traktować jako chroniczny – Trzecia Rzesza bywała
nie przypadkiem nazywana „państwem stanu wyjątkowego”. Temu służyło między
innymi jego sławne rozróżnienie „przyjaciel–wróg”, leżące u podstaw sformułowanego
przezeń pojęcia „polityczności”, bo obecność wroga wewnętrznego, najczęściej
wykreowanego sztucznie, uzasadnia bezterminowe utrzymywanie stanu „oblężenia”[11].
Dlatego można by wręcz zaryzykować tezę, że to dopiero państwo stanu wyjątkowego stwarza naprawdę Suwerena, a państwo takie bywa formowane na drodze parlamentarnej, jak się to działo w Niemczech w 1933 roku. Budowanie tego rodzaju jednoosobowej suwerenności to zwykle raczej nigdy właściwie niekończący się proces niż jednorazowy akt. Właśnie ten proces wymaga nieustannych potwierdzeń – Scypion ma rację, gdy wyraża obawę, że to gra, „która nie ma końca”, przeradzająca się w „rozrywkę szaleńca”. I to potwierdzeń specyficznych, dowodzących niezależności Suwerena także od zwykłych prawideł ratio i logiki, obowiązujących zwykłych śmiertelników. Właśnie tu – nie w dość banalnym prawie ogłoszenia stanu wyjątkowego – suwerenność zbiega się z cudownością. Prawom racjonalności wymyka się bowiem nie tylko technologia cudu, lecz także sama decyzja o jego dokonaniu: musi to być decyzja w pełni suwerenna, a więc niewymuszona żadnymi przyczynami zewnętrznymi i niepodlegająca nawet zwykłym ocenom moralnym.
Jednym z najbardziej widowiskowych cudów Jezusa – uważanego za suwerenną osobę boską – jest opisane w Ewangelii Jana uzdrowienie paralityka nad sadzawką Bethesda (J 5,1–18). Jezus uzdrawia tam jednego tylko chorego, do tego w szabat, co ma pokazać naocznie, że to on jest dysponentem przepisów religijnych, zabraniających jakichkolwiek prac w czasie nakazanego przez Boga wypoczynku. Ale cud nad sadzawką wymyka się także osądom natury moralnej: dlaczego Jezus pomógł tylko temu jednemu nieszczęśnikowi? Na późniejszych przedstawieniach malarskich tej sceny pojawia się bardzo często charakterystyczny motyw kobiety z małym dzieckiem na ręku. To jakby zaszyfrowane pytanie: „Dlaczego nie uzdrowiłeś niewinnego dziecka, lecz chorego od kilkudziesięciu lat, a więc starca niewiele mającego już przed sobą życia? (Uzdrowiony bywa zresztą najczęściej przedstawiany jako człowiek w podeszłym wieku). To pytanie można oczywiście dowolnie rozszerzać: „Dlaczego nie uzdrowiłeś wszystkich?” A prędzej czy później przeradza się ono fundamentalny problem teodycei: dlaczego Bóg nie urządził nam świata na podobieństwo luksusowego uzdrowiska śródziemnomorskiego w opcji all inclusive? Tylko zostawił nas na tym „padole łez” na pastwę cierpień, chorób i śmierci? Ano właśnie dlatego, że jest władcą suwerennym, niemającym obowiązku kierować się żadnymi wymogami, ani racjonalnymi, ani moralnymi. I takie też muszą być decyzje Suwerena, jeśli chce się on swoją suwerennością nacieszyć bez ograniczeń: podejmowane "poza dobrem i złem", ponad racjami rozumu i rachunku ekonomicznego czy choćby tylko zdrowego rozsądku. Właśnie dlatego rządy suwerennych samców alfa są tak piekielnie niebezpieczne.
Notabene suwerennym władcom często przypisywano zdolności cudotwórcze: ślepców uzdrawiał ponoć cezar Wespazjan, i to stosując technologię zadziwiająco podobną do tej, jaką się posługiwał Jezus[12], a podobnych cudów dokonywali jakoby także niektórzy władcy francuscy. To jednak nader ryzykowny sposób dowodzenia swojego wybraństwa, o czym przekonał się swego czasu Pius IX: Gdy pewnego dnia zobaczył przed bazyliką św. Piotra sparaliżowanego żebraka, stanął przed nim, wyciągnął w dramatycznym geście dłoń i rozkazał: „Wstań i idź!” Osłupiały żebrak rzeczywiście spróbował się podnieść, ale natychmiast runął jak długi, co mocno rozczarowało papieża.
Dlatego bezpieczniej, choć to zapewne bardziej kosztowne, dowodzić suwerenności na przykład wielkimi budowlami. Budowle takie winny spełniać zasadniczo trzy warunki: muszą być po pierwsze duże, po drugie trudne w realizacji i wreszcie, po trzecie, doskonale bezużyteczne dla szerszej publiczności, ich jedynym celem ma być bowiem unaocznienie wielkości ich zleceniodawców – chyba nie należy tu mówić o „fundatorach”, albowiem koszty budowy rzadko są pokrywane z prywatnej kasy Suwerenów. Gdyby faraon Cheops środki, których wymagało wzniesienie jego nagrobka, obrócił na tanie budownictwo komunalne, mało kto by o nim dzisiaj pamiętał, po budownictwie komunalnym zostałyby w najlepszym razie resztki fundamentów, tymczasem piramida jego imienia wciąż budzi zdumienie i podziw.
Chyba właśnie ten warunek bezużyteczności dla ogółu sprawił,
że polscy biskupi, też postrzegający się jako zbiorowy[13]
suweren kościelnego państwa w państwie i pragnący tę suwerenność zademonstrować
urbi, Warszawie, et orbi, III RP, odrzucili pierwszy, wyłoniony w konkursie projekt
Świątyni Opatrzności w Warszawie autorstwa Władysława Budzyńskiego. Powszechne
nad nim zachwyty były zapewne mocno
przesadzone: budowle świątyni miały być wkopane nieco sztucznie w zielone
wzgórze, na którym zaplanowano osobliwą, pretensjonalną konstrukcję, symbolizującą „światłość
ducha”, ni to kwiat, ni kryształ, zwieńczoną „na siłę” kompletnie niepasującymi
do niej krzyżami. Projektant chciał jednak najwyraźniej całość zharmonizować z
otoczeniem, tak by obiekt stał się nie tylko świątynią, ale i czymś na kształt
parku publicznego, służącego bardzo doczesnym potrzebom społecznym. Chyba właśnie
te utylitarne wątki w zamyśle architekta sprawiły, że biskupi ostatecznie
zdecydowali się na monumentalną, przytłaczającą betonową fortecę, głoszącą światu
wielkość polskiej Ecclesia triumphans, i unaoczniającą jej władzę nad państwem,
społeczeństwem i jednostką, zwłaszcza zaś małość tejże jednostki wobec potęgi
Instytucji. Tak jak – toutes proportions
gardées – miała to czynić Große Halle,
również przykryta gigantyczną kopułą budowla na planie kwadratu, którą Albert Speer zaprojektował na polecenie Adolfa
Hitlera i której monstrualna bryła, pomyślana jako centrum przyszłej stolicy
świata, Germanii, miała symbolizować panowanie Tysiącletniej Rzeszy nad
zniewolonym przez nią światem.
Kłopot w tym, że akurat na polu budownictwa monumentalnego poprzeczkę
zawieszono dziś dość wysoko, i to całkiem dosłownie: żeby zaimponować światu, trzeba wznieść przynajmniej
coś porównywalnego do Burdż Chalifa w Dubaju
– osławione przyszłe niedoszłe dwie
wieże Prezesa to, rzec można, piramida „na miarę naszych możliwości” jak
sławny miś Stanisława Barei, celnie wykpiwający absurdalność podobnych przedsięwzięć. Mimo to
pokusa pozostaje: skoro nie tak łatwo budować wzwyż, można spróbować wszerz, na
przykład wielkie lotnisko, koniecznie „centralne”, bo dzięki temu doskonale nonsensowne,
skoro wiadomo, że mieszkaniec Szczecina,
chcąc wypocząć w Grecji, wolałby polecieć tam z pobliskiego Goleniowa, zamiast
tłuc się przez pół Polski pod Baranów. Ostatecznie można przekopać gdzieś jakiś
równie nikomu do niczego niepotrzebny kanał. Tu ujawnia się zresztą pewien
znamienny atawizm: wielkie budowle hydrotechniczne były od tysiącleci wręcz
symbolem takiej nieograniczonej sprawczości suwerenów, śmiało poprawiających
bezrozumną naturę – w ZSRR zawracano nawet biegi rzek. Także w utopii Goethego,
opisanej w Latach wędrówki Wilhelma
Meistra, właśnie kanał, nie wiadomo właściwie, czemu mający służyć, staje
się symbolem cywilizacyjnego rozmachu
planów kolonii niemieckiej w Ameryce, realizowanych przez myślące kategoriami
skrajnie autorytarnymi Towarzystwo z Wieży. Faktem niezaprzeczalnym jest skądinąd, że
niektóre z kanałów miewały sens ekonomiczny, a nawet zmieniały historię,
przynajmniej gospodarczą (stąd chyba ten atawizm), wątpliwe jednak by należał
do nich ten, który na rozkaz naszego Suwerena
przetnie Mierzeję Wiślaną. Godny uwagi jest przy tym fakt, że już samo słowo skażone
jest pewną dwuznacznością, bo „wpuszczenie kogoś w kanał” nie musi wcale oznaczać,
że tym kanałem szybciej dopłynie on do jakiegoś lepszego świata.
Suweren w wiosce
Suwerenność zawsze oznacza mniej więcej to samo, ale nie
zawsze ma ten sam smak. Jeśli wierzyć
Plutarchowi, Juliusz Cezar wolał być pierwszym w alpejskiej wiosce niż „drugim
w Rzymie”. Ale jednak: być pierwszym w alpejskiej wiosce to zdecydowanie nie to
samo, co być pierwszym w Rzymie. Prowincjonalni suwerenowie narażeni są na
frustracje związane głównie ze szczupłością środków, jakimi mogą udowadniać
swoją suwerenność. Problemy ekonomiczne, prawne i techniczne obracają często wniwecz
ich projekty budowlane, ekonomiści i dziennikarze wyśmiewają ich pomysły na
kanały i lotniska, które kończą się zwykle
tak jak przesławna „Dyrekcja Cyrku w Budowie” Jacka Fedorowicza z
satyrycznego programu „60 minut na godzinę”, którego współautorem był – choć
dziś trudno w to uwierzyć – Marcin Wolski: cyrk okazuje się mrzonką, prawdziwa
jest tylko dyrekcja i pieniądze, które trzeba jej co miesiąc płacić. I to
pieniądze nie tak małe.
Cóż zatem pozostaje prowincjonalnym Suwerenom? Dziesiątki
ochroniarzy strzegących ich bezpieczeństwa, choć nikt nie dybie na ich smutny
żywot? Możliwość wejścia na mównicę parlamentarną "bez żadnego trybu"? Prawo wjechania samochodem tam, gdzie szary obywatel samochodem wjechać
nie może, na przykład na Wawel, albo na cmentarz, zwłaszcza w czasie, gdy temuż szaremu obywatelowi nie
wolno tam wejść nawet na piechotę? Ten ostatni przywilej ma w sobie zresztą coś
niewiarygodnie smutnego. „Szkoda, że do raju jedzie się karawanem”, martwił się
Stanisław Jerzy Lec. Żałosny to widok,
gdy Suwerenem można być w całej krasie tylko na cmentarzu, a świadkami tryumfu „boskiego
cezara” są jedynie dziennikarze ściągnięci na miejsce anonimowym „przeciekiem”.
Naszemu Suwerenowi, namiętnemu czytelnikowi Carla Schmitta, nie dane było
posmakować nawet klasycznego probierza suwerenności, zdefiniowanego przez jego
ulubionego autora: stanu wyjątkowego z prawdziwego zdarzenia (nie tylko
jakiegoś lokalnego, w jednym czy dwóch nadgranicznych powiatach). Gdy przeciwko
protestującym kobietom zapragnął wyprowadzić na ulicę wojsko, ktoś wybił mu to
z głowy. I to kto? Jakiś drugorzędny doradca premiera. Znikąd pociechy?
Nil desperandum. Nawet w alpejskiej wiosce Suweren zachowuje prawo mianowania pomocników wójta, pisarzy gminnych, rakarza i stróża nocnego. Najłatwiejszym sposobem wykazania swojej sprawczości, nieograniczonej i doskonale irracjonalnej, są szokujące współobywateli nominacje – tu koszty są stosunkowo najmniejsze, a rezultat bywa czasem zniewalający. Zwłaszcza gdy tym rezultatem są kariery „od zera do milionera”. W opowiadaniu Zacheuszek, Cynobrem zwany E. T. A. Hoffmanna książę, który postanawia sobie widowiskowo porządzić, mianuje ministrem swojego kamerdynera Andrzeja. Prezydent Lech Wałęsa, który też miał ochotę trochę podpompować swoją suwerenność i któremu marzyło się być równocześnie – jak to trafnie nazwał nieodżałowany Andrzej Zaorski – „prezydentem, premierem i prymasem”, mianował ministrem swojego byłego kierowcę. Niewątpliwą zaletą takich probierzy suwerenności jest to, że dają one szanse doprawienia ich szczyptą specyficznego, absurdalnego humoru, który wydaje się jednym z nieodzownych przywilejów Suwerena. Stalin kazał czasem tańczyć Chruszczowowi podczas pijackich biesiad w swojej daczy, a zdaniem średniowiecznego teologa Williama Ockhama, najbardziej spektakularnym dowodem na nieograniczoną suwerenność Boga było to, że mógł on, gdyby zechciał, wcielić się nie w człowieka, lecz na przykład w osła – bo właściwie dlaczego miałby się kierować czyimiś oczekiwaniami co do najbardziej godnej Boga postaci? Stąd także ów jedyny w swoim rodzaju komizm niespodziewanych awansów, spadających na wybrańców „cezara”. Nasz lokalny Suweren do godności prezesa jednego z największych koncernów państwowych wyniósł, jak wiadomo, wójta Pcimia. Dlaczego nie Ptaszkowej, można by zapytać, albo legendarnego Wąchocka?
Otóż kto wie, czy nie dlatego, że Pcim był ojczyzną sławnego ongiś towarzysza Szmaciaka, bohatera poematu Janusza Szpotańskiego, znakomitego satyryka czasów późnego PRL-u, dziś niemal zapomnianego, bardzo zresztą niesłusznie, bo jego satyry brzmią wciąż zaskakująco aktualnie. O towarzyszu Szmaciaku Szpotański pisał:
On przecież w Pcimiu ma powagę
i tak jest wielka jego władza,
że tych, co będą nosem kręcić,
przepędzi zewsząd i powsadza —
ma ryj, lecz ma go z własnej
chęci![14]
Utwory Szpota nasz Suweren znał zapewne doskonale, bo były
szeroko kolportowane w środowiskach opozycji lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych, o które się wówczas ocierał. Więc ubaw jest setny. To jakby dalszy
ciąg Wojny pcimskiej albo Snu towarzysza Szmaciaka. Zapewne mało
kto skojarzy nowego prezesa Orlenu ze „szlachcicem pcimskim” – Szpotańskiego mało kto jeszcze czyta i pamięta – ale przecież nie o to w pierwszym rzędzie
chodzi. Jeśli wolno się tu pokusić o nieśmiałe naśladownictwo Szpotańskiego:
Toż ta humorystyczna wena
Bawić ma głównie Suwerena.
Niedoścignionym mistrzem tak zabawiających się Suwerenów pozostanie jednak Kaligula. Cezar ów powziął mianowicie zamiar, by na konsula wyznaczyć swojego ulubionego konia. I pewnie by ów plan zrealizował, gdyby nie śmierć z rąk spiskowców, zmęczonych nieprzewidywalnością władcy co najmniej tak samo jak niegdyś europejscy uczeni zmęczeni się poczuli nieprzewidywalnością suwerennego Boga. Może więc należałoby definicję Schmitta zmodyfikować: „Naprawdę suwerenny jest ten, kto może mianować konia ministrem”. Ale jeśli uznać tę definicję za miarodajną, to suwerenność naszego Suwerena okaże się jedynie cieniem i echem tej prawdziwej i doskonałej. Bo choć może uczynić wójta menadżerem wielkiej spółki, to przecież nie ma chyba wielkich szans wprowadzenia swojego ukochanego kota choćby tylko na listy wyborcze. A zatem…
Kto nie wierzy że w dziejach ludzkości dokonuje się jednak
pewien postęp, powinien się najpóźniej w tym momencie nieco zawstydzić.
https://www.miesiecznik.znak.com.pl/gnom/
http://przegladpolityczny.pl/przepis-na-lewiatana-pp-159-2020/
[1] Słowa z piosenki mniej znanego satyryka lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, którego utwory rozchodziły się wówczas w kręgu prywatnym na kasetach i taśmach do magnetofonów szpulowych. Nie jest postacią anonimową, ale nie jestem pewien, czy życzyłby sobie, bym tu go wymieniał z nazwiska.
[2]
Carl Schmitt, Teologia polityczna i inne
pisma, tłum. Marek A. Cichocki, Kraków 2000, 33.
[3]
Tamże, 60 n.
[4] Jan Assmann, Herrschaft und Heil, München 2000, 29.
[5]
Karl Rahner, Herbert Vorgrimler, Mały słownik teologiczny, przeł. Tadeusz
Mieszkowski i Paweł Pachciarek, Warszawa 1987, 67 (art. Cud).
[6]
Heinrich Heine, Z dziejów religii i
filozofii w Niemczech, w: tenże, O
Niemczech i o sobie, przeł. Tadeusz Zatorski, Warszawa 2018, s. 119.
[7]
Zob. Carl Schmitt, Führer jest obrońcą prawa, przeł. Piotr Graczyk,
w: „Kronos” 2/2010.
[8]
Alberrt Camus, Kaligula, przeł.
Wojciech Natanson, w: Albert Camus, Dramaty,
Kraków 1987, s. 19.
[9]
Tamże, s. 25.
[10]
. Gajus Swetoniusz Trankwillus, Gajus
Kaligula, w: tenże, Żywoty cezarów,
przeł. Joanna Niemirska-Pliszczyńska, Wrocław et al., 1987, s. 193. – Niektóre
z tych przedsięwzięć były wręcz ostentacyjnymi wyzwaniami rzuconymi zdrowemu
rozsądkowi: „[…] Przestrzeń między
Bajami aż do molo w Puteolach, liczącą około trzech tysięcy sześciuset kroków,
połączył mostem. Ściągnął na ten cel zewsząd okręty transportowe, ustawił je
podwójnym rzędem, umocowane na kotwicach, kazał nasypać na nie ziemi i urządzić
zupełnie na wzór drogi Apijskiej. Po tym moście przejeżdżał się w tę i tamtą
stronę przez dwa dni bez przerwy. […] Słyszałem z opowiadań mego dziada, gdym
jeszcze był chłopcem, że przyczyną tej budowy, zdradzoną przez zaufanych
dworaków, były słowa astrologa Trazylla. Mianowicie gdy Tyberiusz niepokoił się
o następstwo i skłonny był raczej przekazać władzę swemu własnemu wnukowi,
oświadczył Trazyllus, że ‘Gajus o tyle będzie panował, o ile przejedzie konno
zatokę Baje’” (tamże, s. 182).
[11]
Przykładem takiego wroga są w Pojęciu polityczności (w: Teologia
polityczna i inne pisma, 218,) spartańscy heloci, ludność właściwie
zniewolona, kiedyś podbita, ale wciąż traktowana jako swoisty wróg rytualny,
któremu eforowie raz do roku oficjalnie wypowiadali wojnę.
[12]
Zob. Swetoniusz, Żywoty cezarów, s.
304.
[13]
Ten kolektywny charakter suwerena, zdający się przeczyć wspomnianej wyżej
zasadzie jego jedności, wynika w tym wypadku chyba z faktu, że współcześni polscy
hierarchowie to ludzie o osobowościach przygnębiająco tuzinkowych i przeciętnych.
Brak po prostu wśród nich kogoś, kto miałby w sobie moc zdominowania i
podporządkowania sobie pozostałych, jak kiedyś interrex Wyszyński (bo już raczej nie bardzo przeciętny Glemp,
rządzący z namaszczenia poprzednika).
[14]
Janusz Szpotański, Towarzysz Szmaciak,
czy wszystko dobre, co się dobrze kończy, w: tenże, Zebrane utwory poetyckie, Puls (London) 1990, s. 121.
Podzielam zdumienie Autora, ze Carl Schmitt z tak śmiertelna powaga bywa traktowany nawet przez tak skromnego w zasoby lekturowe J. Kaczyńskiego. Szczególnie zaś cenne wydaje mi się odwrócenie uparcie powtarzanej przez C. Schmitta tezy o jakoby teologicznym rodowodzie pojęć politycznych. To niewątpliwie J. Assmann ma racje odwracając zasadę. Dlatego zapewne mamy do czynienia dziś z upolitycznieniem religii, a zwłaszcza jej prominentnych przedstawicieli jak Rydzyk i Jedraszewski. Nie maja ci panowie żadnego związku z religia (pojętą jako łączenie czy wiązanie wspólnoty) natomiast celują w pozyskiwaniu przychylności władzy. Odwzajemniają zreszta z gorliwością uzyskana hojność. Dotyczy to zreszta nie tylko naszych polityków na ambonach czy stolcach biskupich. Kaznodzieje i kaznodziejki ewangelikalne w USA już dawno odkryli gdzie są konfitury.
OdpowiedzUsuń