Zapiski i szkice II

 



Chrześcijaństwo przeniosło mit w czasoprzestrzeń fizykalną – to jedna z jego cech konstytutywnych. „Nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości” (2P 1,16). To dlatego Kościół tak zażarcie bronił geocentrycznego obrazu świata i tak nieustępliwie zwalczał Darwina – „wielka opowieść” chrześcijaństwa jest spójna jedynie w trójpoziomowym świecie Dantego, w którym pod naszymi stopami  rozciągają się czeluści piekielne, a nad głowami wznoszą kolejne piętra Nieba, zamieszkanego przez aniołów i świętych. I w którym jacyś „nasi pierwsi rodzice Adam i Ewa” – wedle sformułowania § 375  Katechizmu Kościoła Katolickiego – „ukonstytuowani w stanie ‘świętości i sprawiedliwości pierwotnej’, sprzeniewierzają się „rajskiemu przepisowi żywieniowemu” – jak rzecz przekornie nazywał Hans Blumenberg w swojej Pasji według Mateusza – uruchamiając tą felix culpa cały mechanizm „zbawienia”.  Augustyn wiedział, co robi, potępiając tak namiętnie grzeszną curiositas, która dociekała prawdziwego kształtu świata, zamiast zadowolić się jego obrazem zawartym w mitycznej opowieści Kościoła. To sprawia, że chrześcijaństwo może istnieć tylko w warunkach fizycznego przymusu i pełnej kontroli sprawowanej nad umysłami, bo wiarę w taki uhistoryczniony mit można jedynie wymusić, ograniczając wolę  badania „natury rzeczy”, w Europie wykreowana przez Greków. Gdy ten przymus zelżał, zaczął się powolny zmierzch „wielkiej opowieści” chrześcijaństwa.

Ten przymus w warunkach współczesnych, tu i ówdzie okresowo odżywający – jak dziś w Polsce czy w Rosji –   będzie jednak coraz mniej efektywny, bo  dziś nie da się już w cywilizowanej części świata wyrywać języków za wypowiadanie nieortodoksyjnych myśli ani obcinać rąk za ich zapisywanie. W dłuższej perspektywie laicyzacja jest więc procesem nieuniknionym. Można ją tu i ówdzie opóźnić, ale nie da się jej powstrzymać. To oczywiście nie znaczy, że mit jako taki całkiem zaniknie. Raczej przybierze inną postać.

 

Religijność jest – prawie – zawsze produktem socjalizacji, ateizm – zwykle –indywiduacji, religię się wpaja, do ateizmu na ogół trzeba dochodzić samemu. Bywają od tej zasady wyjątki, ale to raczej wyjątki potwierdzające regułę. W społeczeństwach stawiających bardziej na jednostkę niż na masę będzie dla religii coraz mniej miejsca. Chyba że ten trend się odwróci, że znów ludzkość postawi na zintegrowane masy, rządzone terrorem i przemocą. Wtedy religia wróci do łask. Bo nic tak skutecznie jak ona nie „klei” masy.

 

Religie to twory bogato zdobione. Ich opowieści, mity, rytuały przypominają nieco ornamenty. Ornament w sztuce i architekturze współczesnej praktycznie zanikł, preferuje się oszczędne, geometryczne formy, grę proporcji, maksymalną prostotę. Jeśli ornament gdzieś się pojawia, to jest traktowany zwykle jako symptom kiczu i bezguścia. Nie przypadkiem wegetuje jeszcze głównie na wsi – tak jak wiara w barwne opowieści religii.  

Zanik religii nie jest jednak wcale tożsamy z zanikaniem wszelkiej metafizyki. Leibnizowskie pytanie, dlaczego jest coś, a nie raczej nic, dociekania Fausta,

 

czym jest ta potęga,

co wnętrzne siły świata w jedno sprzęga[1]

 

zawsze będą, choćby w postaci utajonej, obecne w ludzkim myśleniu, a próby rozwiązania takich zagadek to nic innego jak „metafizyka”. Choć nikt, kto choć trochę dba o swoją reputację, nie powie o sobie, że uprawia metafizykę. Będzie raczej poszukiwał „teorii wszystkiego”.

Oczywiście: nikt nie zabroni używania ornamentów. Ale chyba coraz mniej ludzi będzie odczuwało taką potrzebę. Mit będzie musiał szukać dla siebie innych form. Może już je nawet znalazł. Czy opowieść o „Wielkim Wybuchu” nie jest aby takim mitem? W którym funkcję ornamentów pełnią wzory fizyczne.

 

Co się stanie z Kościołem katolickim po całkowitym obumarciu katolicyzmu jako religii? Kościół jest podmiotem prawa międzynarodowego. I podmiotem takim zapewne pozostanie, bo daje to rozliczne profity. A Organizacji Narodów Zjednoczonych nie interesuje przecież, czy papież wierzy w Boga. Stanie się coś podobnego do tego, co stało się ze Związkiem Radzieckim: Watykan przeobrazi się w jakiś nowy twór, zachowując status suwerennego państwa. 

Jaki będzie ten nowy Watykan? Może przeistoczy się w gigantyczną korporację finansową, a pozbawiony wpływów ze „świętopietrza”, będzie uprawiał intratną działalność bankową, dokonując operacji spekulacyjnych na pograniczu przestępstw, piorąc brudne pieniądze etc. Krótko mówiąc, będzie robił z grubsza to samo, co już robi, tyle że na większą skalę. Papież zrzuci sutannę, przywdzieje markowy garnitur i odtąd trzeba go będzie tytułować nie „Wasza Świątobliwość”, tylko  „Panie Prezesie”. Podwładni nadal będą go całować w rękę, ale nie w obecności kamer – ten gest spopularyzował w takich społecznościach Ojciec chrzestny. Kolegium Kardynalskie przekształci się w Radę Nadzorczą, a Kongregacja Doktryny Wiary w Referat Badań nad Rynkiem Pieniężnym. O Rosji mówi się, że jest stacją benzynową udającą państwo, Watykan przeobrazi  się w udający państwo bank. Wtedy okaże się, jak to dobrze, że papież nie ma dywizji. A zarazem, że wcale ich nie potrzebuje.

 

Wciąż mówi się o jakimś „zszywaniu Polski”. Ja bym nie ryzykował. Najlepiej „zszyte” społeczeństwo świata to społeczeństwo północnokoreańskie, a to wzorzec mało zachęcający.

 

Uwiąd chrześcijaństwa widoczny jest także w procesie degeneracji, jaki da się zaobserwować w  architekturze kościelnej. Zatraciła ona swoją wyrazistość, kościoły przestały być rozpoznawalne, z daleka łatwo je czasem pomylić z halą widowiskową czy akwaparkiem. Oczywiście: także pierwsze bazyliki naśladowały budowle świeckie, ale potem architektura sakralna wytworzyła własną, niepowtarzalną stylistykę – gotyk był już tworem na wskroś chrześcijańskim, choć importował motywy wschodnie. Nic takiego nie zapowiada się dziś. Nawet reformy Vaticanum II zdradzają zagubienie Kościoła w tej materii: by pozyskać życzliwość emancypującego się człowieka nowoczesnego, odwrócono celebransa „twarzą do ludu” i zlikwidowano klasyczny ołtarz, a czym on był, łatwo zrozumieć na przykład w katedrze pelplińskiej, gdzie znajduje się jeden z najwyższych ponoć takich obiektów w Europie. Wszystkie te przemiany  świadczą o tym, że zanik zdolności rozumienia przestrzeni sakralnej – a tym samym i sacrum  w ogóle – postępuje nawet w samym sercu katolicyzmu. To przestrzeń – jak ją opisywał Eliade – z natury „nieciągła”, zawierająca miejsca wyróżnione, których we współczesnych kościołach właściwie już brak. Innymi słowy: Sobór dokonał jej swoistej „homogenizacji”: w nowych budowlach kościelnych nie ma prezbiterium oddzielonego od części przeznaczonej dla profanów, świątynia przestała być kamienną modlitwą, łatwo czytelną dla wiernego, przekraczającego jej próg, stała się pozbawioną wyrazu salą zgromadzeń.  Wyczuwa się, że w chrześcijaństwie wygasła energia, która przez wieki formowała jego postać i odciskała ją na otoczeniu zewnętrznym. Teraz próbuje się ono z mozołem dopasować do tego zewnętrznego świata, który nawet go już nie formuje, bo stracił dla niego zainteresowanie, lecz po prostu przygniata je swoim ciężarem i pozbawia wszelkiego indywidualnego kształtu.

Podobnie ma się rzecz z językiem liturgicznym. Ten język nie był zwykle językiem dnia powszedniego, lecz językiem archaicznym, a przez to uroczystym i podniosłym: sanskryt, staro-cerkiewno-słowiański, łacina. Rezygnacja z tego archaicznego języka to jeszcze jeden dowód na to, że współcześni duchowni sami przestali już rozumieć własną religię. Więcej: gdy stracili możliwość wymuszania udziału w swoich rytuałach, zaczęli podejmować próby przyciągnięcia do nich „po dobremu”, atrakcyjnością i – pozorną – racjonalnością swojej doktryny – to dlatego ks.  Andrzej Kobyliński tak rozpacza nad „pentekostalizacją” polskiego Kościoła, bo ta  „pentekostalizacja” spycha rzekomo polskie chrześcijaństwo w stronę irracjonalizmu (tak jakby opowieść o „odkupieńczej ofierze Chrystusa” czy o jego wniebowstąpieniu dawała się opowiedzieć „racjonalnie”).

Może przez moment to nawet działało, ale na dłuższą metę nie zdoła raczej zatrzymać ucieczki wiernych. Niewiele pomoże chyba także przemiana Jezusa z Proroka Apokalipsy w Najszlachetniejszego Człowieka Wszech  Czasów, który nie zapowiada już, jak w „przypowieści o siewcy” (Mt 13), pojawienia się „aniołów Pana”, posłanych, by rozpalili piece ogniste dla „chwastu” (dawniej kąkolu), czyli dla niedowiarków ignorujących jego przesłanie, lecz gotów jest przytulić każdego i każdego „kocha”.

 

Chrześcijaństwo przepowiedziało koniec świata, który na razie nie nastąpił, teraz ów świat wieszczy koniec chrześcijaństwa, który też się odwleka. Koniec świata – przynajmniej tego naszego, ludzkiego – wcale nie wydaje się tak nieprawdopodobny. Jest dziś w każdym razie technicznie wykonalny, inaczej niż w czasach Jezusa, ale wówczas wcale nie miał on być anihilacją Ziemi, lecz jedynie czymś na kształt lokalnej „wymiany elit” – „ostatni pierwszymi”, czyli: „dziś niczym, jutro wszystkim my”.  

 

Paul Blanchard (Communism, Democracy, and Catholic Power) zauważa, że komunizm przejął struktury samodzierżawia carskiego, tak samo, jak katolicyzm przejął ustrój cesarstwa bizantyjskiego. Można by spróbować pociągnąć tę myśl dalej: Bizancjum uformowało też w jakiejś mierze władzę carów, a to oznaczałoby, że i komunizm, i katolicyzm mają ten sam korzeń. Może tu tkwi jedna z przyczyn tak zdumiewających między nimi podobieństw – Jerzy Andrzejewski wiedział, co robi, gdy akcję swojej metafory stalinizmu, Ciemności kryją ziemię, umieścił w arcykatolickiej Hiszpanii. Ale… Cofnijmy się jeszcze dalej: Chrześcijaństwo, gdy tylko stało się „religią państwową”, przeistoczyło się niemal natychmiast w opresyjną ideologię, która nie tolerowała obok siebie żadnej konkurencji i przed którą nie była ucieczki – nawet w sferze prywatnej. W zasadzie było pierwszą formacją totalitarną. Pierwszą i  najskuteczniejszą – w końcu trwa do dziś. Wszystkie późniejsze totalitaryzmy powtarzały jedynie wypracowany przez nie zasadniczy model: oto MY odkryliśmy ostateczną formułę świata i dzięki temu odkryciu zdołamy świat zbawić. Ergo: kto się przeciwstawia „zbawieniu”, jest wrogiem ludzkości, sługą „złych mocy” i w imię dobra człowieka trzeba go wyeliminować. Jest „chwastem”, który należy spalić w „piecach ognistych”. To podstawowy wzór na totalitaryzm, jego E = mc2.

 

Nie ma „zła”, którego by nie czyniono w imię jakiegoś „dobra”. „Zło” nigdy nie przedstawia się jako „zło”, zawsze jako „dobro”, i to dobro „najwyższe”. Pytanie tylko, czy coś takiego jak „zło” w ogóle istnieje. Czy to nie jeszcze jedna nasza „nakładka” na rzeczywistość, pozwalająca nam jakoś ją odczytać w zrozumiałych dla nas pojęciach.

  

Nawet kieszonkowiec realizuje – przynajmniej w swoim przekonaniu – jakieś dobro: dba o rodzinę i wspomaga chorą babcię, a nadto uczy „frajera” ostrożności. A za naukę należy się przecież wynagrodzenie.

 

Ciekawe, czy sam wszechświat wie, skąd się wziął.

 

Pojęcie „myślozbrodni” (thoughtcrime) na długo przed Orwellem wprowadziła Ewangelia: Jezus oznajmia że zgrzeszyć można nie tylko mową i uczynkiem, ale i myślą: samo pożądliwe spojrzenie jest równoważne zgwałceniu kobiety (Mt, 18, 8 n., Mk 9, 43 nn.), skądinąd myśl, którą bardzo poważnie traktują współczesne feministki, uznające nazbyt natarczywe – w swoim przekonaniu – spojrzenia za  „molestowanie”, za co „ofierze”, nawet po czterdziestu latach, należą się solidne świadczenia odszkodowawcze. Pewnie dlatego o te pożądliwe spojrzenia oskarżani są zwykle mężczyźni majętni - nie słyszałem w każdym razie, by za takie molestowanie wzrokiem przed sądem postawiono kiedyś bezdomnego. 

Zawsze chodzi o to samo: o wzbudzenie w człowieku poczucia winy i czerpanie z tego jego poczucia winy jakichś korzyści. Bo kto zgrzeszył, uzależnia się od tego, kto ma moc „rozgrzeszania”, a przynajmniej sobie takową przypisuje: „Teolog uwalnia cię od grzechu, który sam wymyślił”, jak to trafnie nazwał Goethe, który skądinąd – niepoprawny ironista – gdzie indziej bardzo „sakrament pokuty” zachwala.

 

Alternatywa religia – etyka w szkole. Dlaczego nie religia – religioznawstwo? Takie zestawienie to sprytny środek, pozwalający zasugerować, jakoby to religia była podstawą moralności, niezbędną do życia godziwego. Tymczasem religia nie ma z etyką wiele wspólnego.

 

„Odjaniepawlić” dyskusję o pedofilii w Kościele!  To wcale nie JP2 jest tu najistotniejszy. Naprawdę ważny jest mechanizm zniewalania ofiar, ich omotywania i obezwładniania, a ten mechanizm wynika z całej struktury Kościoła katolickiego, przypominającej do złudzenia strukturę sekty, którą Kościół był wszak na początku. Sekty, która rozrastając się, wytwarza pierwszy w dziejach system totalitarny – system, w którym „pasterz” sprawuje nad „owcą” władzę absolutną i może z nią zrobić, co zechce. JP2 i jego groteskowy kult, feudalne zniewolenie wiernych, zwłaszcza na wsiach, to tylko symptomy działania tego mechanizmu. Pedofilia jest zaledwie jednym z nich, właściwie konsekwencją pozostałych. Trzeba je widzieć wszystkie razem, a przede wszystkim mieć świadomość ich ewangelicznych korzeni. Koncentracja na osobie JP2 – który też był w końcu produktem tego „systemu kościelnego” – tylko zaciemnia obraz.

 

Wciąż poszukujemy „punktów Archimedesowych”.  Co prawda wiemy już, że nie ma ich w fizycznym Wszechświecie, ale nadal nie możemy uwierzyć, że nie istnieją także w moralności. Stąd nieustająca potrzeba jakiegoś jej boskiego gwaranta. Powstaje łatwy do przejrzenia paradoks: zasady moralne ma żyrować Bóg, ale przecież istnienia owego Boga dowieść nie sposób – pokażcie mi bank, który zgodziłby się na żyrowanie kredytu przez kogoś bez nazwiska i adresu. Przypomina to obraz świata, wytworzony przez jeden z ludów starożytnych: Ziemia spoczywa na słoniu, słoń na żółwiu, żółw na wielorybie, a wieloryb pływa w oceanie. A co z oceanem? Nie wiadomo. Nawet – późny – Kołakowski martwił się tym brakiem punktu Archimedesowego w etyce. Tymczasem etyka okazuje się wyłącznie kwestią pewnej umowy społecznej, która nieustannie ewoluuje. Bóg oznajmia jedynie to, co podyktuje mu człowiek. Przypomina trochę monarchę brytyjskiego, który panuje, ale nie rządzi i któremu „mowę tronową” pisze premier. „Dobry papież Franciszek”, premier Jedynego Boga, właśnie podyktował Jezusowi, by prosił Ojca o coś zupełnie innego, niż to, o co prosił przez ostatnie 2 000 lat: Bóg Ojciec ma się nie tylko powstrzymać od „wodzenia nas  na pokuszenie”,  lecz – wręcz przeciwnie – sprawić, byśmy pokusom nie ulegali. No bo czy to wypada, by miłosierny Bóg zachowywał się w sposób równie odrażający jak tajne służby w rodzaju CBA, uciekające się do „prowokacji policyjnych”? 

Zob.  https://www.brulionbezlinii.net/2021/10/religia-z-ktora-mozna-zrobic-co-sie.html

Na końcu długiego łańcucha dowodowego, mającego oprzeć moralność na „punkcie Archimedesowym”, czyli na Bogu,  zawsze znajdziemy jakiegoś CZŁOWIEKA, który znosi z wysokiej góry kamienne tablice i oznajmia: „Oto prawo BOŻE.

 

Absurdalność zakazów i nakazów religijnych. 

Te nakazy i zakazy MUSZĄ wręcz być irracjonalne.  Doszukiwanie się w nich jakiegoś racjonalnego uzasadnienie jest kompletnym nonsensem. Absurdalny jest już „rajski przepis żywieniowy”, jak go ironicznie nazywał Hans Blumenberg, zakaz spożywania owoców akurat z jednego drzewa. Daremne są próby racjonalnego wytłumaczenia takich składników religii jak obrzezanie, zakaz spożywania wieprzowiny czy alkoholu. Te zakazy i nakazy mają być przestrzegane nie dlatego, że kryje się  za nimi jakiś argument rozumowy, lecz właśnie dlatego, że są ze zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem życiowym doskonale sprzeczne. Bo tylko dzięki temu można sprawdzić lojalność wyznawcy. Gdyby przepisy religijne były racjonalne, ich przestrzeganie mogłoby wynikać z rozumowych kalkulacji zysków i strat, a więc nie byłoby probierzem posłuszeństwa Bogu, czyli posłuszeństwa okazywanego władzy religijnej na danym terenie, przez te władzę egzekwowanego, a więc i kontrolowanego. W końcu nie każdy abstynent musi być muzułmaninem: nadmiar alkoholu – niektórzy twierdzą co prawda, że każda jego ilość – jest szkodliwy dla  zdrowia, a zatem jego nieużywanie może wynikać z racjonalnej troski o dobrostan ciała, nie zaś z przykazań religii. Dlatego akurat zakaz spożywania alkoholu może się wydać  racjonalny. Ale to pozór: absurdalny jest jego radykalizm – wypicie kieliszka wina do obiadu raczej nie zrujnuje nam zdrowia.   

Podobnie ma się rzecz z antykoncepcją i aborcją, które uzasadnia się co prawda głównie argumentami moralnymi, ale niekiedy – signum temporis – także racjonalnymi: antykoncepcja rzekomo szkodzi, a aborcja powoduje trwały uraz psychiczny. W wypadku aborcji można jeszcze mówić o jakichś dylematach moralnych, choć gdy zagrożone jest życie kobiety albo płód jest nieodwracalnie uszkodzony i nie ma szans na przeżycie, te dylematy praktycznie zanikają – ale nie w doktrynie kościelnej. Antykoncepcja nie wywołuje ich w ogóle. Tu także przyczyną zakazu jest chęć sprawdzenia lojalności wyznawcy. Co ciekawe, równocześnie sam Kościół dopuszcza ją przecież w istocie, tyle że jedynie w postaci tak zwanej antykoncepcji naturalnej, kompletnie nieskutecznej, ale przecież mającej ten sam cel: uprawianie seksu bez ryzyka zajścia w ciążę. (Notabene podobnie jest z rozwodami, które stają się dopuszczalne, gdy się je inaczej nazwie).

Do tego dochodzi coś jeszcze: obecna w chrześcijaństwie od początku potrzeba „wroga”, „przeciwnika”. Dlatego konieczne jest wytyczenie  granic i owego wroga jasne zdefiniowanie: w tym wypadku to ten, kto dopuszcza aborcję i popiera antykoncepcję. To „wróg” znacznie poważniejszy niż np. Harry Potter.

Absurdalny przepis religijny służy zatem integracji pewnej społeczności: wszyscy jesteśmy obrzezani, kto nie jest, nie należy do nas. Wszyscy potępiamy antykoncepcję (aborcję), kto nie potępia, nie jest „nasz”. Racjonalność przepisu – przynajmniej częściowa – zacierałaby te granice.

To dowodzi, że podstawową funkcją religii jest integracja pewnej społeczności, integracja zwykle patologiczna, przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia, bo większe społeczności bardzo skutecznie dezintegruje: silne zespolenie grupy sprawia, że (potencjalnymi) wrogami stają się wszyscy do niej nienależący, co dla wielkich i barwnie wymieszanych społeczeństw nowoczesnych jest zabójcze.  

Według bardzo podobnych zasad działają wszelkie formacje, próbujące scalić jakąś społeczność i wyodrębnić ją z innych. W partii Razem takim integrującym absurdem była na przykład obligatoryjna i bezkrytyczna aprobata dla imigracji muzułmańskiej. To dlatego moja próba wszczęcia wokół tej kwestii jakiejś racjonalnej dyskusji spotkała się z tak agresywną reakcją. Posłuszeństwo absurdalnemu przepisowi jest swoistym zwornikiem, znakiem rozpoznawczym, znamieniem przynależności.

 

Na próżno usiłujemy wyjaśnić racjonalnie wierność „suwerena” wobec PiS i jego niezłomną wolę głosowania na tę partię. To poważny błąd. „500 plus” mogło oczywiście wzmacniać tę wolę, ale to nie takie kalkulacje są jej zasadniczym źródłem. Decydują tu, jak sądzę, czynniki całkowicie irracjonalne. Przede wszystkim podświadoma niechęć czy wręcz nienawiść do ludzi, którzy w mniemaniu „suwerena” nim pogardzają, a to dlatego, że są na przykład lepiej wykształceni, jak wyborcy Platformy czy Lewicy, inaczej żyją, a przede wszystkim inaczej mówią. Śmierć tym, którzy „mówią według słownika Akademii”, krzyczy motłoch w Śmierci Dantona Georga Büchnera. Porewolucyjny francuski „suweren” kocha Robespierre’a, który go niezmordowanie gilotynuje, bo wydaje mu się, że jego ofiarami są głównie znienawidzone przezeń „wykształciuchy”   i nie jest zdolny  dostrzec pogardy, jaką go otacza jego idol. Podobnie jest  z „suwerenem” nadwiślańskim. Który nie pamięta, a może nawet nie wie – bo i skąd? – kto go nazwał „ciemnym ludem”. A ileż trzeba mieć w sobie pogardy dla odbiorcy, by wmawiać mu, że jeśli opozycja wygra wybory, to będzie musiał jeść robaki zamiast swojego ukochanego schaboszczaka.  Rozpoznanie tej pogardy wymagałoby nieco bardziej skomplikowanych operacji myślowych niż przypisanie jej sąsiadowi, który skończył uniwersytet,  nie bywa w kościele, czyta „Politykę” i ogląda TVN, gdzie jacyś jajogłowi „kaligraficznie” coś opowiadają wolapikiem  niezrozumiałym dla „prostego człowieka”.  Skrywana zawiść każe „suwerenowi” widzieć pogardzającego nim wroga raczej w nim właśnie niż w odległym, trochę „abstrakcyjnym” polityku. Dlatego wszelkie próby odciągnięcia wyznawców PiS od ich ukochanej partii są skazane na takie samo niepowodzenie jak odciągnięcie parafian od proboszcza, uwodzącego wprawdzie ich dzieci, ale też symbolizującego ich „wiarę”, pogardzaną jakoby przez „wrogów wartości chrześcijańskich”.

To oczywiście nie wyjaśnia wszystkich przypadków poparcia dla PiS. Wyborcami tej partii bywają w końcu także absolwenci szkół wyższych, a wśród jej funkcjonariuszy zdarzają się i profesorowie uniwersytetów. Tu działają chyba trochę inne mechanizmy. Dziś jajogłowych kusi się „lepiej i piękniej” niż za czasów Herberta. „Samogonnego Mefista w leninowskiej kurtce” zastąpił w roli Naczelnego Kusiciela „straszny dziadunio” w fatalnie skrojonej marynarce i rozczłapanych butach, nie zawsze z tej samej pary, co kuszeniu nie dodaje jakiejś dramatycznej demoniczności, zwłaszcza że i on posługuje się „parcianą” retoryką i „składnią pozbawioną urody koniunktiwu”.  Jednak apanaże, które ma do zaoferowania, mogą komuś, kto został nimi obdarowany, zjednać życzliwość nie tylko „bardzo brzydkich dziewczyn o czerwonych rękach”, lecz także  „kobiet różowych płaskich jak opłatek”. W tych warunkach „estetyka”, tak kiedyś „pomocna w życiu”,  poddaje się bez sprzeciwu woli ekonomii: „wycedzić szyderstwo” oczywiście wolno, nawet należy, ale jedynie pod wskazanym adresem. A gdy przyjdzie stanąć przed lustrem, zawsze przecież można sobie wyjaśnić, że jest się rycerzem wiary, mężnie broniącym ostatniego bastionu „wartości chrześcijańskich” – czytelnicy Platona i Heideggera to mistrzowie wielopiętrowych interpretacji świata, odważnie wykraczających poza banał „potęgi smaku”. W swoim przekonaniu są wierni i idą („Bądź wierny. Idź”). Idą, gdzie trzeba. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



[1] Faust I, przeł. Feliks Konopka. 



Komentarze

Popularne posty