Rekolekcje atei devoti

 

Tekst poniższy jest polemiką  z esejem Stefana Chwina, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 5 maja 2023 roku – kto ma dostęp do internetowej wersji „Gazety”, może go przeczytać tutaj:

https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,29686771,stefan-chwin-jesliby-jutro-w-polsce-zniknal-katolicyzm-co.html

Poglądy wyrażone przez jednego z najbardziej znanych współczesnych pisarzy polskich, do tego także wybitnego uczonego, profesora uniwersytetu, mają swoją wagę. Zwłaszcza gdy zawierają tezy – najdelikatniej mówiąc – kontrowersyjne. Próba zamieszczenia niniejszej polemiki w GW spełzła na niczym: Redakcja – jak to Redakcja GW – nie zaszczyciła mnie nawet odpowiedzią. Nie jest wykluczone, że Stefan Chwin – być może sam o tym nie wiedząc – stał się jednym z tych autorów „Gazety”, z którymi wolno się jedynie zgadzać. Bywa i tak… Oczywiście wiadomość, że medium postrzegane jako jeden z ostatnich dziś bastionów wolnego słowa, tak mocno ogranicza możliwości debaty wokół niektórych kwestii, nie jest wiadomością dobrą. Temat, który podjął Autor, to przy tym jeden z poważniejszych tematów w debacie o współczesnej Polsce. A przekonanie, że jedyną możliwą postawą, jaką można przyjąć wobec katolicyzmu, to postawa klęcząca, wydaje się jednak zasługiwać na poważną dyskusję. Trochę szkoda, że tej dyskusji nie można prowadzić tam, gdzie przekonanie to zostało wyrażone.


Stefan Chwin 


Rekolekcje  atei devoti

  

Jeśli ja nie wierzę, dajmy na to, w bogi, to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religii i publicznie to głoszę, albowiem sądzę, że dla ludzi religia jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone, i dobrze zaprzężone. 

Henryk Sienkiewicz, Pójdźmy za nim 

 

Po Profesorze Marcinie Matczaku na gazetowowyborczą  ambonę wstąpił Profesor Stefan Chwin. W tym samym celu: napomnienia niesfornych rodaków, by nie odwracali się od swojego Kościoła, bo ten jest im wszak koniecznie potrzebny – jeśli nie do zbawienia, to przynajmniej do ziemskiego szczęścia w ich Ojczyźnie. Zechce mi Profesor wybaczyć, ale jego „słowo na niedzielę” nie brzmi zbyt przekonująco.

 

Dokąd wniebowstąpił Jezus?

 

Jest w tekście Profesora Chwina bardzo znamienny fragment: „Kościół Rzymskokatolicki często niepokoi się dyskusją posuniętą jego zdaniem za daleko, to znaczy dotykającą sfery dogmatycznej[1]. I ma tu swoje racje, bo czymże innym niż realnym zagrożeniem jest dla niego rozkruszenie dogmatów? Czy jednak Kościół, który by zniósł celibat, przyznał ludziom prawo do rozwodu i dopuścił kobiety do kapłaństwa, a homoseksualistom przyznał prawo do życia rodzinnego, przestałby być Kościołem czy raczej stałby się jego nową formą?”.  

Kłopot w tym, że to nie są „dogmaty”, to po prostu regulacje prawnokanoniczne (prawo do rozwodu zresztą Kościół dawno swoim wyznawcom przyznał, tyle że nazywa „rozwód” trochę inaczej). Dogmaty to zupełnie inna materia, i daje do myślenia fakt, że one akurat w ogóle nie zajmują uwagi Profesora. A powinny.

Konstytutywną cechą chrześcijaństwa, tym, co je uformowało i nadało mu tożsamość,  była bowiem operacja polegająca na przeniesieniu starożytnych wątków mitycznych – jak narodzenie z dziewicy, śmierć boga, jego zmartwychwstanie czy wniebowstąpienie – do naszej fizykalnej trójwymiarowej czasoprzestrzeni: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości” (2P 1,16). A Paweł Apostoł podkreślał bardzo stanowczo, że nie ma chrześcijaństwa bez wiary w fizyczne zmartwychwstanie Jezusa (1 Kor 15, 14). To dlatego Kościół tak zażarcie bronił geocentrycznego obrazu świata i tak nieustępliwie zwalczał Darwina – narracja chrześcijańska jest spójna jedynie w trójpoziomowym świecie Dantego, w którym pod naszymi stopami  rozciągają się czeluści piekielne, a nad głowami wznoszą kolejne piętra Nieba, zamieszkanego przez aniołów i świętych. I w którym jacyś „nasi pierwsi rodzice Adam i Ewa” – wedle sformułowania § 375  Katechizmu Kościoła Katolickiego – „ukonstytuowani w stanie ‘świętości i sprawiedliwości pierwotnej’, sprzeniewierzają się „rajskiemu przepisowi żywieniowemu”, jak rzecz przekornie nazywał Hans Blumenberg w swojej Pasji według Mateusza, metaforycznej opowieści o rozpadzie owej fundamentalnej narracji chrześcijańskiej, pełnej logicznych i moralnych sprzeczności i niekonsekwencji.  Augustyn nie bez przyczyny tak namiętnie zwalczał w Wyznaniach „nienasyconą ciekawość” człowieka: „Oprócz owej pożądliwości, która pociąga do napawania się wszelkimi rodzajami przyjemności zmysłowych i której hołdownicy, gdy się oddalają od Ciebie, giną – istnieje też w duszy popęd do posługiwania się tymi samymi zmysłami już nie dla cielesnych przyjemności, lecz dla zaspokojenia próżnej, nieuzasadnionej ciekawości, okrytej – niby płaszczem – mianem wiedzy” (X, 35, przeł. T. Kubiak).  Słusznie przeczuwał, że owa curiositas prędzej czy później niechybnie musi doprowadzić chrześcijańską wiarę do ruiny. I doprowadziła.

Oczywiście współczesny Kościół mruga porozumiewawczo okiem do tych spośród swoich wyznawców, którzy już wątpią, a jeszcze bardzo chcą wierzyć. Delikatnie daje im do zrozumienia, że nie muszą traktować wszystkiego dosłownie, że istnieje jakaś „hierarchia prawd wiary” – skonstruowana co prawda wedle dość osobliwej logiki: nie ma w niej, jak swego czasu uczenie wywodził Sławomir Pawłowski SAC na łamach „Salvatoris Mater” 3/4 (2001), prawd prawdziwych „mniej”, a jedynie takie, które są prawdziwe „bardziej”.

Długiej mowy krótki sens: coraz częściej ludzie wychowani w tradycji chrześcijańskiej zadają sobie pytanie, dlaczego właściwie mieliby jako wydarzenia historyczne traktować opowieści, które w każdej innej religii – z błogosławieństwem swoich katechetów i spowiedników – uznaliby za mity. I to jest powód główny odchodzenia Europy od chrześcijaństwa. W końcu Niemcy występują masowo także z Kościołów protestanckich, które nie prezentują dziś sobą obrazu tak odrażającego jak katolicyzm.

Warto zauważyć coś jeszcze: w tę narrację przestali wierzyć sami… teologowie. Protestanccy już w XVIII wieku. To oni, nobliwi profesorowie uniwersytetów i wzorowi ojcowie wielodzietnych rodzin, nie żadni brodaci wywrotowcy,  gruntownie „rozkruszyli dogmaty” chrześcijańskie.   Teraz ich katoliccy koledzy po fachu podążają wartko wytyczonym przez nich szlakiem. Stąd owe rozdzierające co rusz Kościół „sprawy” zbuntowanych teologów: Hansa Künga, który przestał wierzyć w dogmat o nieomylności papieskiej, czy Eugena Drewermanna i Tissy  Balasuriyi, którzy stracili wiarę w większość pozostałych (tego drugiego udało się „sprowadzić” ponownie na ścieżki prawdy ponoć dopiero groźbą odebrania mu emerytury, co niesłychanie rozbawiło pewnego uczonego męża, komentującego ową „sprawę” na łamach „Tygodnika Powszechnego”, 5/1997). Ale i ci, którzy trwają w posłuszeństwie wobec „urzędu nauczycielskiego”, nie zawsze dość starannie skrywają ogarniającą ich desperację: sławny  Karl Rahner w swoim eseju O aniołach [„Über Engel”] prawie dwadzieścia razy używa zdania warunkowego „jeśli istnieją”, co chyba nie jest świadectwem niewzruszonej wiary w realny  byt owych „pozaludzkich osób duchowych”, jak je nazywa, które jednak na nieszczęście znalazły się (jako „rzeczy niewidzialne”) w Credo, wyznawanym przez miliony katolików każdej niedzieli. Ale zapewne nawet dziś dałoby się tu i ówdzie znaleźć teologa, który ateistą jeszcze nie jest.

To wszystko sprawia, że współczesne chrześcijaństwo w wersji – jeśli wolno się posłużyć taką parafrazą – „dla wykształconych spośród tych, którzy mogliby nim pogardzić” staje się powoli tworem całkowicie zdematerializowanym, gruntownie wypłukanym ze swej zawartości obrazowej i historycznej, będącej łatwym łupem krytyki racjonalistycznej – i w zasadzie już unicestwionej. Ta cicha demitologizacja, tu i ówdzie przyjmowana wręcz z satysfakcją jako symptom „postępu” i „racjonalizowania” się Kościoła, jest w istocie półśrodkiem, zdolnym pomóc na bardzo krótką metę. W rzeczywistości to leczenie wyłącznie objawowe, na dodatek dla pacjenta zabójcze: Religia, pisał Theodor W. Adorno w eseju Rozum i Objawienie (‘Vernunft und Offenbarung’), „obstawała przy swojej prawdziwości także w sensie kosmologicznym, ponieważ wiedziała, że jej roszczeń do prawdziwości w ogóle nie da się oddzielic bez strat od treści materialno-konkretnej. Gdy tylko poświęci ona swoją treść rzeczową, grozi jej rozwianie się w zwykłą symbolikę, a to śmiertelne niebezpieczeństwo dla owych roszczeń”.


Rembrandt, Wniebowstąpienie Jezusa 


Do tej „treści rzeczowej” współczesny katolicyzm odwołuje się na ogół jeszcze tylko metaforycznie, w kwiecistych, podniosłych  frazach wieloznacznej, poetyckiej homiletyki – najchętniej podczas pogrzebów – zasadniczy ciężar swojej doktryny przenosząc na znacznie bezpieczniejszy obszar moralności i konstruując na tym bezpiecznym  gruncie nowy, jakby się wyraził Ernst Bloch, „arcymit” Jezusa z Nazaretu: już nie Boskiego Zbawiciela Ludzkości, lecz Największego Moralisty w Dziejach Świata. (Oczywiście na użytek bardziej tradycjonalistycznie nastrojonych i mniej wymagających wyznawców ogłasza się – najczęściej ostrożnie, czyli „nieoficjalnie” – wciąż nowe cuda czy objawienia i namiętnie uprawia egzorcyzmy). Zresztą najwyraźniej także Profesor Chwin woli debatować o „pięknie zaleceń moralnych z ‘Kazania na górze’” niż dociekać, dokąd to mógł odlecieć Jezus w akcie Wniebowstąpienia. A nie byłyby to dociekania nieuprawnione (Takie pytanie postawili kiedyś dziennikarze tygodnika „Der Spiegel” abp. Degenhardtowi, zwierzchnikowi Drewermanna, wprawiając go w sporą konfuzję). Cytowany już wyżej nowy Katechizm definiuje wszak Wniebowstąpienie jako wydarzenie „historyczne, a zarazem transcendentne” (660). Skoro było to wydarzenie „historyczne”, a więc takie, które – podobnie jak np. Hołd Pruski – dałoby się sfilmować, gdyby istniały wówczas stosowne ku temu narzędzia, to takie pytanie o „dokąd”  jest w pełni uzasadnione. Choć naturalnie dostojni profesorowie teologii z wyżyn swojej „nauki” uznają je z pogardą dla nieuctwa ciekawskich za infantylne. Bo wszak tylko dzieci dopytują się naiwnie o szaty cesarza, zamiast subtelnie, z intelektualnym  wyrafinowaniem dyskutować o ich „pięknie”.

 

Piękno Ewangelii?

 

Ale i to „piękno” jawi się tu i ówdzie jako co najmniej problematyczne. „Przynajmniej jedno wydarzenie w historii Polski – Sierpień 1980 – nie byłoby możliwe w takim kształcie, gdyby nie chrześcijańska barwa polskiego życia”. Czyżby? Gdyby rzeczywiście polskie życie AD 1980 nosiło „barwę chrześcijańską”, to stoczniowcy  gdańscy, posłuszni owym pięknym  „zaleceniom moralnym z Kazania na górze”, nie powinni byli dochodzić jakichkolwiek swoich praw (Mt 5, 40), przede wszystkim zaś nie powinni byli przeciwstawiać się złu (Mt 5, 39). A gdyby nawet przyszło im to do głowy, to najpóźniej 26 sierpnia winni byli strajk zakończyć, napomniani surowo przez swojego arcypasterza, kardynała Stefana Wyszyńskiego, którego częstochowską homilię ówczesne władze retransmitowały w obu programach TVP i wszystkich czterech radiowych jednocześnie – by nikomu nie umknęło ani jedno słowo Prymasa Tysiąclecia. Nawiasem mówiąc, kilka lat temu daremnie szukałem  na wielkiej wystawie w gdańskim Europejskim Centrum Solidarności jakiejkolwiek wzmianki o tym wydarzeniu, ale cóż… Nie tylko PiS lubi czasem upudrować nieco dzieje ojczyste. Można też mieć wątpliwości, czy Ukraińcom, heroicznie zmagającym się z Rosją, spodobałoby się wskazanie „tak przejmujące i mądre, jak ‘jeśli uderzą cię w policzek, nadstaw drugi’” – gdyby dali mu posłuch, naraziliby siebie i swoje rodziny na niechybną eksterminację. Nie bardzo przekonujące jest też twierdzenie Profesora, jakoby to  „chrześcijańska skłonność do wybaczania wrogom, której nas mimo wszystko uczył Kościół”, sprawiła, że po upadku komunizmu nie doszło w Polsce do krwawych rytuałów zemsty, że dawni wrogowie potrafili usiąść przy wspólnym stole i podać sobie ręce”. Gdyby opozycjoniści myśleli kategoriami Ewangelii, powinni byli również poniechać wszelkiego „stawiania się” władzy (znowu: Mt 5, 39). Na szczęście przy Okrągłym Stole nikt chyba nie przejmował się za bardzo Ewangeliami, obie strony, zaskakująco jak na polskie obyczaje rozumnie i dojrzale, zawarły dość sensowny deal, a potem wydarzenia potoczyły się już swoim trybem, przez nikogo właściwie nieprzewidzianym. Bo przecież komuniści zasiadając do rozmów z opozycją, nie liczyli się z tak druzgocącą klęską wyborczą, opozycja zaś nie spodziewała się tak olśniewającego tryumfu. W Magdalence nikt nikomu niczego nie wybaczał. A i sławna „gruba linia” Tadeusza Mazowieckiego nic nie miała wspólnego z wybaczaniem nieprzyjaciołom, jak o to później oskarżali Premiera „prawdziwi Polacy-katolicy”, notabene najmniej skłonni do „odpuszczania swoim winowajcom”, lecz była raczej podkreśleniem, że oto następuje pewien nowy początek, a nowa władza chce być rozliczana z dokonań własnych, nie zaś z głupstw popełnianych przez  poprzednią.

Czy to znaczy, że owe „piękne zalecenia” Ewangelii są „niemądre”? Nic podobnego! Są nader spójne i – wbrew pozorom – do bólu racjonalne, tyle że należy je czytać w ich kontekście. A tym kontekstem jest zapowiedź bliskiego kresu dziejów, rozumianego jednak nie jako anihilacja świata, lecz jako „wymiana elit” („pierwsi ostatnimi, ostatni pierwszymi”, co w wersji nowszej, sformułowanej przez pewnego francuskiego poetę brzmi: „dziś niczym, jutro wszystkim my”). Jezus wyraźnie i wielokrotnie zapowiada tę „wymianę elit” na czas stosunkowo bliski (zob. np. Mt 10, 23), co oczywiście etyczne zalecenia Ewangelii stawia w zupełnie innym świetle: Kto chciał się znaleźć w szeregach takiej  nowej elity (Mt 19, 27–29), musiał najpierw coś poświęcić. W tych okolicznościach apel o nadstawienie drugiego policzka brzmiał całkiem zachęcająco: nie dochodź swoich praw, pokochaj nieprzyjaciela, nadstaw mu ten nieszczęsny drugi policzek, a już wkrótce ujrzysz, jak twój wróg płonie w „piecach ognistych”, rozpalonych przez „aniołów Pana” (Mt 13, 40 nn.).

Dla współczesnych wyznawców Ewangelii ma to jednak zupełnie inne konsekwencje: „Przy takim punkcie wyjścia – pisał Johannes Weiss w drugim wydaniu swojej głośnej książki Nauczanie Jezusa o Królestwie Bożym [‘Die Predigt Jesu vom Reiche Gottes’] nie możemy oczekiwać jakiegoś systematycznego prawodawstwa etycznego, które byłoby w stanie we wszystkich szczegółach na stulecia uregulować życie pewnej wspólnoty moralnej, albowiem w obliczu bliskości końca świata nie myśli się już w ogóle o trwaniu takiej wspólnoty. Podobnie jak podczas wojny wchodzą w życie wyjątkowe prawa, których nie sposób urzeczywistnić w takiej postaci w latach pokoju, tak i ta właśnie część etycznego przesłania Jezusa nosi charakter szczególny. Żąda on rzeczy wielkich, niekiedy nadludzkich, rzeczy, które w normalnych okolicznościach byłyby niemożliwe”.


Johannes Weiss (1863-1914)

Odczytanie Ewangelii jako (niespełnionej) zapowiedzi kresu dziejów sporo w ich przesłaniu tłumaczy, jednak dla ortodoksyjnej egzegezy, a zwłaszcza katechetyki jest rujnujące: obnaża nauczanie Jezusa jako swoistą „etykę ad interim”, mało przydatną w świecie, który wcale nie szykuje się na swój koniec, choć – paradoksalnie i inaczej niż w czasach biblijnych – dzieli go od niego naciśnięcie kilku guzików w Waszyngtonie, Moskwie i Pekinie. To zapewne dlatego taka wykładnia Nowego Testamentu pojawia się po raz pierwszy dopiero w XVIII wieku (Hermann Samuel Reimarus), szybko zostaje zapomniana, by odżyć na przełomie XIX i XX (Franz Overbeck i cytowany Johannes Weiss), ale i wówczas na krótko.  W Kościołach chrześcijańskich i w ich doktrynie, zauważa protestancki teolog Ulrich Körtner, „historia apokaliptyki to przeważnie historia jej wypierania”.

W rzeczywistości dalecy jesteśmy – i bardzo słusznie! – od wypełniania zaleceń Jezusa z Nazaretu: nie rozdajemy majątków, walczymy o swoje prawa, przeciwstawiamy się złu, nie pozwalamy się bezkarnie uderzać, wiedząc dobrze, że to tylko ośmieliłoby wszelkiego autoramentu łajdaków, nie przepadamy za naszymi nieprzyjaciółmi, a i bliźnich „jak siebie samych” kochamy dość wybiórczo, rezerwując taką miłość jedynie dla bardzo nielicznych spośród nich, wreszcie: na ogół wykonujemy jakaś pracę, choć zgodnie z Ewangelią, winniśmy żyć „jak ptaki niebieskie, co nie orzą ani nie sieją” (Mt 6, 26), bo i po co, skoro koniec świata tuż, tuż. Wprowadzenie w życie choćby części „pięknych zaleceń Ewangelii” to prosta recepta na samounicestwienie się każdej społeczności, która by na taki pomysł wpadła – właśnie  dlatego gorliwość, z jaką mieszkańcy Tesalonik realizowali ową sugestię, by żyć jak „ptaki niebieskie”, spotkała się z tak surową reprymendą pragmatycznie myślącego Apostoła Pawła (2 Tes 3, 10). Naprawdę: nie znajdziemy w Ewangelii zbyt wielu rad, które mogłyby się nam dziś do czegokolwiek przydać. Oczywiście lepiej nie mijać obojętnie nieprzytomnego na przystanku i lepiej nie być tym pierwszym, który rzuci kamieniem – wskazówki życiowe, na które ludzkość wpadłaby zapewne i bez Ewangelii (skąd Miłosierny Samarytanin wiedział, że powinien być Miłosiernym Samarytaninem, skoro jeszcze jej nie znał?) –  ale też lepiej nie traktować dosłownie, jak Orygenes, walezjanie czy skopcy, porady zawartej  w Mt 19, 12 – zwłaszcza że zakazał tego sobór nicejski (ale dopiero w 325 roku), zaniepokojony najwidoczniej częstotliwością zjawiska. By uczynić „rady ewangeliczne” jako tako strawnymi dla współczesnego człowieka, trzeba większość z nich przetłumaczyć na „metafory”, które często znaczą już coś zupełnie innego, niż znaczyły pierwotnie, choć w zamyśle ich głosiciela wcale metaforami być nie musiały – przykład najbardziej szokujący to zmiana tekstu Ojcze nasz, dokonana przez Franciszka wbrew filologii, tradycji i Biblii, pełnej opisów kuszenia człowieka przez Boga. Chrześcijaństwo, konstatował Franz Overbeck, to religia, „z którą można zrobić, co się chce”.

 

Wielki strach

 

Przez całe wieki było odwrotnie: to ta religia robiła, co chciała, z całymi narodami. „Ateistów jest na świecie, jak dotąd, raczej niewielu, a ich liczba w skali globalnej nie rośnie lawinowo”, zauważa Profesor Chwin. Warto jednak pamiętać, że ateistą w naszym kręgu kulturowym wolno być tak naprawdę dopiero od bardzo niedawna – w Polsce międzywojennej ktoś tak się deklarujący nie miał nawet szans zawrzeć związku małżeńskiego, bo ślubów „cywilnych” nie było. A i w PRL ateizm nie miał zbyt dobrej prasy: w szerokim odbiorze społecznym był równoznaczny z opowiedzeniem się po stronie odrzucanej powszechnie i – co ważne – powszechnie wyśmiewanej ideologii. Zresztą: wbrew temu, co pisze Profesor, wcale nie było tak, że Kościół „świetnie sobie poradził w komunistycznych czasach” z „prostym ateizmem”. Rzecz bowiem w tym, że wcale sobie z nim radzić nie musiał. Intelektualna debata wokół chrześcijaństwa, na Zachodzie tocząca się od co najmniej dwóch wieków, w Polsce – już wcześniej niemrawa – została na kilkadziesiąt lat zamrożona. Nad Wisłę nie docierały zachodnie publikacje religioznawcze, a jeśli już, to w oszałamiających nakładach kilkuset egzemplarzy. Władze komunistyczne – może poza wczesnymi latami 50-tymi – nie szukały na tym polu zwady z biskupami i – na przykład – grzecznie zsyłały do nielicznych kin studyjnych Matkę Joannę od Aniołów Jerzego Kawalerowicza, która wzbudziła  tak wielkie „zaniepokojenie duszpasterskie” hierarchów. Przeszedłem w PRL cały cykl edukacyjny i nie przypominam sobie jakichkolwiek prób „ateizowania” nas w szkole. Omijały polski Kościół także wielkie europejskie spory teologiczne – zwłaszcza te wokół „demitologizacji”. Ani władza, ani on sam nie były zainteresowane popularyzowaniem myśli Hansa Künga, a okręt flagowy  polskiego „katolicyzmu otwartego”, „Tygodnik Powszechny”, niestrudzenie – często w sposób zaskakująco prostacki – dawał „odpór” zrewoltowanym teologom, których tekstów praktycznie i tak nikt nie miał możności przeczytać.

Nic więc dziwnego, że dopiero teraz nadrabiamy te zaległości – Polacy nie mają w końcu innych mózgów niż Holendrzy, Niemcy czy Czesi, więc prędzej czy później musieli zadać te same co oni pytania. I udzielić na nie podobnych odpowiedzi. Teraz wolno już nad nimi dyskutować, choć taka dyskusja, gdy przekracza pewne granice, wciąż wywołuje opór – co ciekawe, nie tylko zblatowanej z biskupami władzy.

Jedną z takich granic wyznacza i sam Profesor: „Utożsamianie […] całego ducha chrześcijańskiego z duchem represyjnej nietolerancji jest w moim pojęciu rażącym uproszczeniem, które kładzie się cieniem na klimacie naszego życia”. Nie wiem skąd to zaniepokojenie pisarza.  Akurat w Polsce  takiego „utożsamienia” dokonuje się nad wyraz rzadko. Przypominanie Kościołowi o Inkwizycji, Index librorum prohibitorum, zniesionym nie tak dawno, bo w roku 1966, o „sprawach” Giordana Bruna czy Galileusza jest dziś zwyczajnie w „złym tonie”.  Ale… Czy utożsamienie chrześcijaństwa „samego w sobie” z „duchem represyjnej nietolerancji” rzeczywiście byłoby tak wielkim „uproszczeniem”?

Ewangelie rzadko czytamy własnymi oczyma. „Większość z nas – przypomina słusznie Profesor – przechodzi w dzieciństwie chrześcijańskie wtajemniczenie, co zostawia w naszych duszach trwały ślad, nawet jeśli w dorosłości od Kościoła odchodzimy”. Nie jestem pewien, czy polska katecheza szkolna zasługuje na miano „wtajemniczenia” – ja nazwałbym ją raczej „formatowaniem umysłów”,  i to formatowaniem metodą „na rympał”. Zaskakująco zresztą skutecznym, bo jednym z jego efektów jest to, że Biblię owa „większość z nas” czyta już zawsze przez okulary nasadzone jej na nos za młodu. To sprawia, że nie zauważamy nie tylko owego apokaliptycznego charakteru „Dobrej Nowiny”, ale i tkwiącego w niej potężnego ładunku opresji. Bo o czym właściwie opowiada Nowy Testament? To w istocie historia powstania sekty apokaliptycznej, rządzącej się dokładnie takimi samymi prawami, jakimi rządzą się wszystkie sekty apokaliptyczne po dziś dzień. Zaczyna się zawsze od „bombardowania miłością”, potem należy odciąć pozyskanego adepta od jego otoczenia społecznego (Łk 14,26), bo bez tego trudno „zresetować” mu umysł; przejąć kontrolę nad sferą jego życia erotycznego, bo to obszar bardzo silnych emocji, więc jeśli zyska się nad nimi władzę, to zyska się władzę nad całym człowiekiem, wzbudzając w nim przy tym poczucie winy: „zgrzeszyć” można nawet „myślą” i „pożądliwym spojrzeniem” (Mt, 18, 8 n., Mk 9, 43 nn.), co praktycznie wszystkich czyni grzesznikami, popadającymi w zależność od tych, którzy mają moc „odpuszczania grzechów” – to wcale nie Orwell wynalazł pojęcie   thoughtcrime. Na koniec dobrze jeszcze uwolnić owego adepta od ciężaru doczesnej majętności, obiecując  mu w zamian „skarb w niebie”, bo to już w pełni uzależnia go od sekty, a smutna historia Ananiasza i Safiry (Dz 5, 1–11) dowodzi, że w tej akurat materii Apostołowie nie byli skłonni do żadnych kompromisów. Ci, którzy się podporządkują, mogą się spodziewać sowitej rekompensaty, i to wcale nie abstrakcyjnej, w jakichś „zaświatach” (Mt 19,27 nn.): znajdą się wśród nowej elity. Problem w tym, że „tronów” jest tylko dwanaście, dla wszystkich nie starczy – tronów zawsze starcza jedynie dla nielicznych członków „partii wewnętrznej” (a i to nie dla każdego) – pozostali będą się musieli satysfakcjonować statusem „owiec” podległych pasterzom,  wiadomo zaś, że relacja między pasterzem a owcą nie jest z natury rzeczy relacją partnerską – nie przypadkiem symbolem władzy biskupiej jest pasterska laska, która ani myśli przestać być kijem nawet wówczas, gdy przybiera postać „złotą, a skromną”. Ale to i tak los lepszy niż tych, którzy za Nauczycielem nie pójdą: ci jako „chwast” skończą w owych „piecach ognistych”, które rozpalą „Aniołowie Pana”. Chyba że… Chyba że również tych opornych doprowadzi się na niebiańską ucztę przy użyciu środków przymusu bezpośredniego, jak to zaleca Łk, 14, 16–24: „Wyjdź na drogi i między opłotki i zmuszaj do wejścia, aby mój dom był zapełniony”.

W istocie wszystko to, co dziś uważa się za „błędy i wypaczenia” Kościoła katolickiego, jest in nuce obecne już w jego najświętszych pismach. Nie bez znaczenia jest także okoliczność,  że zawarty w nich obraz świata to obraz skrajnie dychotomiczny – obraz teatru bezwzględnej wojny między siłami Dobra  a zastępami Zła, w której twierdze sprawiedliwych są nieustannie oblegane, a zatem w pełni zasadna jest przestroga: „Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć” (1 P 5, 8). Diagnozowany przez Stefana Chwina kościelny „absurdalny kompleks oblężonej twierdzy” wcale nie ma swojego źródła, jak sugeruje Autor, poniekąd go usprawiedliwiający, w poczynaniach „świeckich środowisk”, dążących jakoby do „społecznej marginalizacji” katolicyzmu, lecz wyrasta z samej istoty chrześcijaństwa, z jego widzenia dziejów i człowieka. Rabbiego Hillela poproszono kiedyś, by wyłożył sens Tory w czasie, który człowiek może przestać na jednej nodze. Rabbi udzielił wówczas sławnej odpowiedzi: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Reszta to komentarz”. Gdyby chcieć wyłożyć w podobny sposób istotę chrześcijaństwa, można by się nawet streścić jeszcze bardziej: „Człowiek jest zły. Reszta to komentarz”. Augustyn z Hippony, który pragnąc usprawiedliwić Stwórcę złego świata bez uciekania się – jak gnostycy – do wyobrażenia jakiegoś nieżyczliwego ludzkości „demiurga”, zwalił całą winę za ów występny świat na nieposłusznego Bogu człowieka, w gruncie rzeczy trzymał się dość konsekwentnie ścieżki wytyczonej przez ewangelistów. Miało to i ma swoje konsekwencje: skoro człowiek jest skażony złem, należy dobrze go pilnować, patrzeć mu na ręce, a przede wszystkim:  zaglądać pod kołdrę. Nie dawać za dużo swobody ani możliwości decydowania o wyborze ludzi sprawujących władzę. Ubi terror, ibi salus, jak pisał Augustyn w jednym ze swych kazań: „gdzie strach, tam zbawienie” – znamienny jest ostatni werset relacji o śmierci Ananiasza i Safiry: gdy wieść o niej rozeszła się wśród wiernych,  strach wielki ogarnął cały Kościół i wszystkich, którzy o tym słyszeli” (Dz 5, 11).


Ambrosius Francken I,  Śmierć Safiry


Chrześcijaństwo doskonale daje się opisać jako pierwsza w dziejach   formacja totalitarna, ustanawiająca fundamentalne składowe wszystkich późniejszych:  odkrycie JEDNEJ „formuły świata”, nietolerującej – zgodnie z pierwszym przykazaniem Dekalogu – żadnych alternatywnych; przymusowe narzucenie wszystkim obywatelom wiary w tę formułę; wizja odwiecznej walki sił Światła i Ciemności, oblężonej przez Wroga twierdzy, pełnej na dodatek jego tajnych agentów, co wymaga nieustającej „rewolucyjnej” czujności i wzajemnej kontroli (Jan Chryzostom zachęcający chrześcijan w Mowach przeciwko judaizantom i Żydom do wzajemnego szpiegowania się i donoszenia na siebie to obrazek jakby żywcem wyjęty z opisów życia codziennego w ZSRR czy Korei Północnej); objęcie tą kontrolą wszystkich obszarów życia, włącznie z nawykami żywieniowymi (posty) i sferą intymną; wykreowanie nowej hierarchii społecznej, w której czołową rolę odgrywali prezbiterzy, zwłaszcza ich szczególnie uprzywilejowana część, „partia wewnętrzna”; pogarda dla intelektu i nienawiść do krytycznego myślenia (owce, zaleca Mt 18, 1–5,  mają „stać się jak dzieci”), a co za tym idzie skrupulatna kontrola oświaty, wszelkich publikacji naukowych i przedsięwzięć artystycznych; wreszcie usprawiedliwienie przemocy wyższym celem.  Joseph Peter Klein (1896–1976), duchowny i teolog, miał sporo racji nazywając katolicyzm w swej książce Skandalon. Um das Wesen des Katholizismus (‘Skandalon. Wokół istoty katolicyzmu’) prototypem i właściwym reprezentantem totalitaryzmu”. 

Ewangelia, gdy przeczytać ją własnymi oczyma, nie jawi się wcale jako przesłanie pełne „piękna” i humanizmu, raczej jako wizja złowroga i posępna: Jorge z Imienia róży Umberto Eco nie bez powodu podkreślał tak uparcie, że Jezus nigdy się nie zaśmiał.

Także Jan Kalwin zaśmiał się ponoć tylko raz w życiu.

 

Chrześcijańska Europa?

 

Co by się z nami stało, „jeśliby jutro w Polsce zniknął katolicyzm”? Czy pozbawieni wzniosłych wskazań moralnych abpa Głódzia, abpa Jędraszewskiego i ich kolegów odnaleźlibyśmy drogę w labiryntach współczesności? „Czy etyka świecka to udźwignie?”, martwi się Profesor. A dlaczego miałaby nie udźwignąć, zapytajmy, skoro dźwiga europejskie myślenie moralne od stuleci, może nawet od zawsze? Bo przecież moralność mieszkańców Europy niewiele miała wspólnego z chrześcijaństwem. Na szczęście zresztą, bo – jak była o tym mowa wyżej – próba zorganizowania jakiegokolwiek społeczeństwa na modłę ewangeliczną byłaby próbą zbiorowego samobójstwa, a większe społeczności, pomijając skrajnie patologiczne sekty, próby  takie podejmują rzadko i szybko je zarzucają. Co miał wspólnego z chrześcijaństwem etos rycerski? Rycerz średniowieczny gotów był oczywiście uczestniczyć w imię chrześcijaństwa w rzezi Jerozolimy, ale nadstawiać drugi policzek? Co to, to nie! Oczywiście można przyjąć, że owa rzeź Jerozolimy w lipcu 1099 roku wypełnia zalecenia przypowieści o siewcy i gościach weselnych, a stanowe społeczeństwo Europy, którego większą część obrócono praktycznie w niewolników było ucieleśnieniem obrazu „owczarni”.  W tym sensie rzeczywiście  chrześcijaństwo nadało na całe wieki kształt cywilizacji europejskiej, ale nie jestem pewien, czy Profesor Chwin tę właśnie mroczną stronę Ewangelii ma na myśli, pisząc o jej „pięknie”. Od Kazania na górze etos rycerski jest odległy o lata świetlne. Podobnie jak etos „gentlemana”, wywodzący się, jak trafnie zauważył Karl Löwith w eseju o „chrześcijańskim gentlemanie” (Der christliche Gentleman) nie z chrześcijaństwa, lecz z greckiej idei kaloskagathos. „W całym Nowym Testamencie jest tylko jeden gentleman, a mianowicie rzymski namiestnik Piłat”. Wizja „gentlemana” była wręcz zaprzeczeniem wszystkiego, co chrześcijańskie, ale to właśnie ona wyznaczała fundamentalny kanon wartości nowożytnej Europy. Löwith obrazuje to kapitalnym cytatem z Williama Ralpha Inge’a (1860 – 1954), anglikańskiego duchownego i teologa:  „Jeśli powiesz jakiemuś anglikańskiemu biskupowi, że nie jest chrześcijaninem, nie będzie bardzo zdziwiony. Takie stwierdzenie mogłoby się stać nawet tematem dyskusji. Ale jeśli mu powiesz, że nie jest gentlemanem, prawdopodobnie nigdy więcej nie zamieni z tobą ani słowa”.

Chrześcijaństwo przez całe wieki pozostawało jednak jako religia pewną formułą integrowania wielkich mas ludzkich, najpierw w Europie, potem wszędzie tam, gdzie Europejczycy – poniekąd także dzięki tej skutecznej integracji – docierali ze swymi podbojami. Formułą, przypomnijmy: skrajnie totalitarną. Dlatego dzieje „naszej ery” dają się oczywiście opisać jako dzieje kultury przesyconej narracją chrześcijańską i wytworzonymi przez nią obrazami, ale od pewnego momentu można je opowiadać także jako historię wyzwalania się Europy spod władztwa religii narzuconej jej przemocą. I w gruncie rzeczy obcej jej cywilizacyjnie. Jacob Burckhardt, przyznawał co prawda   w notatkach do swych wykładów o Wieku Fryderyka II, że bez „potężnego, mocno reprezentowanego w sferze świeckiej Kościoła Europa byłaby jaskinią zbójców”, a plemiona germańskie „pozagryzałyby się” nawzajem. Zarazem jednak zauważał przenikliwie, że później „duch europejski się mu wymknął. Nowsze zachodzące w nim procesy rozwojowe nie miały z tym  Kościołem wewnętrznie już nic wspólnego” (Das Zeitalter Friedrichs des Großen, rozdział Die Kirche).

Ten proces przybierał często maskę fascynacji antykiem: renesansu i klasycyzmu – w ówczesnej Europie nie można było przecież  ot, tak sobie, przestać być chrześcijaninem, dlaczego kontestacja chrześcijaństwa nie mogła być kontestacją otwartą, potrzebowała kamuflażu: „Żywioł antyczny i chrześcijański – pisał Walter Rehm o klasycyzmie czasów Goethego – do tej pory nierozdzielone”, wchodzą ze sobą nagle w konflikt „jako samodzielne moce, walczące ze sobą o panowanie. Bez wątpienia antyk także w niemieckim obrazie myśli i człowieka wysuwa się na pierwszy plan i powoli wypiera z niego chrześcijaństwo, co prawda jedynie na plan drugi, albowiem nie da się go całkiem wyeliminować”. Książka Rehma [Griechentum und Goethezeit] poświęcona fascynacji Grecją w czasach Goethego nie przypadkiem nosi podtytuł „historia pewnej wiary”.

Znamienne, że preambuła projektu tak zwanej „Konstytucji Europejskiej”, wypracowanego w 2003 roku przez Konwent UE pod przewodnictwem byłego prezydenta Francji Valéry'ego Giscarda d’Estaing, wskazując najważniejsze cywilizacyjne fundamenty współczesnej  Europy, odwoływała się do dziedzictwa antyku oraz rewolucji francuskiej, ale całkowitym milczeniem pomijała chrześcijaństwo (ostatecznie uzgodniono formułę kompromisową, mówiącą ogólnie o inspiracji „kulturowym, religijnym i humanistycznym dziedzictwem Europy”, nie wymieniającą wszakże żadnej konkretnej religii, ale Konstytucji i tak ostatecznie nie ratyfikowano). Trudno o lepszy dowód na to, że przynajmniej w zachodniej części naszego kontynentu dziedzictwo chrześcijańskie postrzega się jako wysoce problematyczne – raczej jako brzemię niż inspirację.

 

Atei devoti

 

Obserwując dziś dyskusję toczącą się wokół polskiego katolicyzmu i polskiego Kościoła, trudno się oprzeć wrażeniu swoistego déjà vu. Przypomina ona bowiem żywo dyskusje toczone w ostatnich latach PRL-u. Wolno już wówczas było poddać krytyce sekretarzy wojewódzkich, ale Święte Księgi marksizmu-leninizmu były zasadniczo wciąż tabu. Leszek Kołakowski w głośnym artykule  Czym jest socjalizm  z 1956 roku pracowicie wyliczał wszystkie „błędy i wypaczenia” komunizmu, by zakończyć tę smutną litanię radosnym credo: „Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz”.

Podobnie jest dziś: o biskupach wolno już powiedzieć publicznie niemal wszystko, ba, wolno sobie pozwolić nawet na krytykę papieża (choć nie każdego). Wolno krytycznie pisać o Kościele „jako takim”. Wszystko to jednak pod warunkiem, że te utyskiwania zakończy się eksklamacją, której niedościgłego wzoru  dostarczył tenże sam Profesor Kołakowski w swym nowym filozoficznym wcieleniu: „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa”.

I tak się dzieje. Nawet uważana – mocno na wyrost – za „ikonę” polskiego ateizmu, Profesorka Magdalena Środa,  zaklina się w liberalnej „Gazecie Wyborczej”: „Często krytykuję Kościół, ale to dlatego, że chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie wydaje mi się ciągle wart obrony. Tak jak warta obrony wydaje mi się wizja Kościoła, który ten projekt wciela w życie” (15.09. 2020). A Leszek Jażdżewski w sławnym wystąpieniu na Uniwersytecie Warszawskim 3 maja 2019 zgromił  „polski Kościół”, który ponoć  „zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa” – krytyka i pochwała w jednym: Ewangelia i Chrystus, wciąż pozostają bezcennym drogowskazem, dlatego „zapierać się” ich nie należy. Ma więc poniekąd rację Stefan Chwin, diagnozując: „W Polsce nawet ateista jest katolikiem”.

Co właściwie skłania intelektualistów, zwłaszcza tych, których można by uznać za „laickich”, do takich wiernopoddańczych deklaracji lojalności wobec formacji ideowej tak jawnie opresyjnej?

W schyłkowym PRL debata polityczna toczyła się w sytuacji ciągłego zagrożenia nie tylko interwencją policyjną, ale i znacznie groźniejszą „bratnią pomocą”. Dlatego konieczne było czasem jej obwarowanie takimi „wyznaniami wiary”, wskazującymi na gotowość do pewnego samoograniczenia się, wyznaczenia pewnych nieprzekraczalnych „czerwonych linii”. Ale dziś?

Co prawda Prezes grzmiał uroczyście, że „kto podnosi rękę na Kościół, ten podnosi rękę na Polskę”, dając wyraźnie do zrozumienia, że władza będzie mu chciała – podobnie jak to kiedyś zapowiadał premier Cyrankiewicz – tę zuchwałą rękę „odrąbać”. Na razie jednak groźbę taką spełnić niełatwo. Minister Ziobro dopiero się odgraża, że ukróci wszelką publiczną krytykę religii państwowej, ale realizacja tych planów pewnie jeszcze chwilkę potrwa. Na razie krytyczne pisanie o Kościele dość trudno byłoby podciągnąć pod paragraf o „obrazie uczuć”. Spokojnie można zresztą wykluczyć, by pobożnymi  intelektualistami laickimi kierował prosty lęk przed konsekwencjami natury prawnej. Dowodów odwagi cywilnej dali dostatecznie wiele. A zatem?

Zjawisko atei devoti, jak ich wdzięcznie i dźwięcznie nazywają Włosi, nie jest wcale nowe. Baron de Wolmar z Nowej Heloizy Jana Jakuba Rousseau, zdeklarowany ateista, by dać stosowny przykład  „ludowi”, spełnia zewnętrznie wszystkie obowiązki dobrego katolika i stara się nie afiszować ze swymi osobistymi przekonaniami. Także „Wielki Poganin” Goethe, którego prywatnych wypowiedzi na temat chrześcijaństwa nie sposób tu przytoczyć bez ryzyka procesu o „obrazę uczuć”,  gorąco zachęca ów „lud” ustami Plebana z Hermana i Doroty, by trwał w wierności dawnej religii – jawnie przy tym natrząsając się z poczciwców, dla który napisał ową „Biblię niemieckiej religii i cnoty”. A członkowie Towarzystwa z Wieży w Latach wędrówki Wilhelma Meistra, choć jak autor z chrześcijaństwem nic już niemający wspólnego, właśnie chrześcijaństwo, zreinterpretowane w duchu racjonalnej etyki,  czynią podstawą swojej amerykańskiej utopii społecznej i deklarują uroczyście: „Tej religii będziemy się trzymać”. Bo też to ona właśnie, nie ukrywa Goethe, będzie najlepszym środkiem utrzymania dyscypliny w społecznościach, w których – jak napisze wprost – więcej myśli się o policji niż o wymiarze sprawiedliwości.

A więc: lęk przed „ludem”, któremu nie sposób inaczej wpoić zasad moralnych, jak tylko strasząc go boskim gniewem? Swoiste poczucie wyższości wobec „prostego człowieka”, którego nie sposób wychować bez religii? W jakiejś mierze pewnie tak: „Zabierzcie chłopu jego diabła – przestrzegał współczesny Goethemu Michael Reinhold Lenz – a sam stanie się diabłem dla swoich państwa i dowiedzie im, że diabłów nie brakuje”.

Ale nie upraszczajmy. Działają tu zapewne jeszcze inne, znacznie bardziej złożone mechanizmy. Chrześcijańskie formatowanie („wtajemniczenie”), przez jakie zwykle przechodzimy nad Wisłą, okazuje się rzeczywiście „niezmywalnym znamieniem” – jak teologowie nazywają chrzest – a do tego dołącza się coś jeszcze, co doskonale z owym formatowaniem rezonuje: swoista przekora, będąca przecież paliwem wszelkiej aktywności intelektualnej, pragnienie zademonstrowania własnej odrębności, suwerenności myśli i sądów. „Im bardziej stanowczo ktoś pragnął dowieść mi racji chrześcijaństwa – pisał Lessing –  tym większe ogarniały mnie wątpliwości. Im śmielej i z im większym poczuciem tryumfu ktoś inny pragnął wdeptać je w ziemię, tym większą odczuwałem skłonność, by zachować je przynajmniej w swoim sercu”.


Gotthold Ephraim Lessing (1729–1781)

Dziś takie „wdeptanie w ziemię” dogmatu chrześcijańskiego, zwłaszcza w jego wersji katolickiej, nie jest przedsięwzięciem bardzo trudnym. Lata pracy myślicieli oświecenia (także teologów protestanckich!) a i sama niezborność doktryny sprawiły, że rozprawienie się z nią raz jeszcze nie jest zadaniem pociągającym dla ambitnego intelektualisty. Intelektualiści nie lubią powtarzać truizmów ani śpiewać w chórach. Dlatego  wyzwaniem naprawdę kuszącym staje się znów apologetyka chrześcijaństwa – tak jak dla ambitnego adwokata podjęcie się  jakiejś obrony zupełnie beznadziejnej, przynajmniej z pozoru (znamy takie historie z amerykańskich thrillerów sądowych).

To, rzecz jasna, wielka pokusa, ale efekty takich działań mogą być nader problematyczne. Polski autorytaryzm wyrasta z gleby polskiego katolicyzmu, czyli polskiego chrześcijaństwa. Tak samo zresztą jak nazizm wyrastał z gleby katolicyzmu austriackiego i bawarskiego. Theodor W. Adorno, słusznie chyba  diagnozował w Osobowości autorytarnej: „Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wśród niemieckich kobiet faszyzm pełnił dokładnie tę samą rolę, która wcześniej przypadała w udziale wierze w religię pozytywną. Psychologicznie rzecz biorąc, faszystowskie hierarchie mogą w dużej mierze funkcjonować na zasadzie sekularyzacji i substytutu hierarchii kościelnych. Nie przypadkiem nazizm zakiełkował w południowych Niemczech, gdzie istnieje silna tradycja rzymskokatolicka” (przeł. M. Pańków). Co ciekawe, z diagnozą tą świetnie współbrzmi opinia pochodząca od myśliciela w tej akurat materii pozostającego poza wszelkim podejrzeniem, teologa i duchownego katolickiego Hansa Ursa von Balthasara, który przyznawał, że „prawicowe totalitaryzmy” to „specjalność krajów katolickich”, albowiem „często sytuują swoje przerażające karykatury o włos od katolickiego posłuszeństwa”, to zaś sprawia, że w środowiskach katolickich „porozumienie z nimi wydaje się wciąż na nowo obiecujące” (Bernanos, 1954). Oczywiście nie wszyscy katolicy głosują na PiS, ale można by zaryzykować twierdzenie, że (prawie) wszyscy głosujący na PiS to żarliwi katolicy – w każdym razie korelacja między częstotliwością praktyk religijnych a gotowością głosowania na tę partię stwierdzana była wielokrotnie.

Nie powinno to dziwić. Wychowanie religijne to pierwsza szkoła konformizmu – wierz w to, w co wierzą inni, wykonuj te same praktyki, hołduj tym samym „wartościom” – oduczająca przy tym od krytycznego myślenia, bo aby przyjąć wiarę, trzeba w pewnym momencie to krytyczne myślenie zawiesić: wierzę, bo tak nakazuje pewien „autorytet”, credo quia absurdum. Czytelnik „Naszego Dziennika” porzuca to krytyczne myślenie w innym miejscu niż czytelnik „Tygodnika Powszechnego”, ale żaden z nich nie może tego zaniechać. A skoro można to uczynić na gruncie religii, można i w wyborach politycznych. Zorganizowany hierarchicznie katolicyzm – zawsze będzie miał przy tym naturalną skłonność do preferowania ustrojów i partii uformowanych w podobny sposób.

Co więcej, taka żarliwa religijność może usprawiedliwiać wszystko: agresję wobec inaczej myślących, oszustwa wyborcze, masową inwigilację – wszystko w imię ochrony „wartości chrześcijańskich” przed „zepsutą i bezbożną Europą”. Religia niekoniecznie wychowuje ku dobru i miłości bliźniego, częściej każe tego „bliźniego”, jeśli wierzy w co innego i wyznaje inne „wartości”, postrzegać jako wroga, i to wroga nie tylko ludzi, ale i istot boskich.  „Z religią  czy bez niej – diagnozował Steven Weinberg – istnieliby dobrzy ludzie, czyniący dobro, i źli czyniący zło. Religii potrzeba, by zło czynili ludzie dobrzy”. Emeryt, który kiedyś w Częstochowie uderzył parasolem dziennikarkę TVN, zapewne nigdy nie posunąłby się do takiego aktu agresji wobec pierwszy raz w życiu spotkanej kobiety, gdyby nie przekonanie, że oto los (Bóg?) uczynił go rycerzem „sprawy chrześcijańskiej”. A przywiązanie elektoratu PiS do jego ukochanej partii przypomina przywiązanie wiernych do Kościoła – przywiązanie, które nie są w stanie nadwątlić nawet najbardziej szokujące skandale obyczajowe czy finansowe.

Dlatego można powątpiewać w słuszność konkluzji Profesora Chwina: „Nie uważam, że powinniśmy pokładać nadzieję na ożywienie i oczyszczenie naszej polskości w gruntownej sekularyzacji życia w Polsce. Dużo rozsądniejsze jest sprzyjać i wspierać duchową i instytucjonalną ewolucję Kościoła. Błędem jest fatalistyczne przeświadczenie, że Kościół będzie zawsze taki sam jak dzisiaj”. Czyżby? Jeśli coś nie zdołało się zreformować przez 2 000 lat, to skąd pewność, że uczyni to w ciągu najbliższych pięciu? „Reforma”, jaka marzy się Profesorowi oznaczałaby całkowite wyrzeczenie się przez Kościół własnej tożsamości, a to zawsze oznacza autodestrukcję – tylko kot z Cheshire posiadał zdolność oddzielenia swojego uśmiechu od swojej substancji. Zresztą: czy kraje gruntownie już zsekularyzowane sprawiają wrażenie mniej szczęśliwych od Polski?

W tych okolicznościach „rekolekcje”  uprawiane przez atei devoti, raz mniej, raz bardziej błyskotliwe, mające na celu przekonanie społeczeństwa o bezalternatywności katolicyzmu, jego społecznej niezbędności, o bezwzględnej wyższości chrześcijaństwa nad wszystkimi innymi systemami etycznymi, przestają być tylko intelektualną grą, efektowną myślową prowokacją, jak byłyby nią w normalnych krajach o stabilnej demokracji. Stają się de facto  apelem o posłuszeństwo wobec Instytucji będącej w Polsce głównym administratorem „tradycji chrześcijańskiej” i służą podtrzymaniu jej dominacji w życiu publicznym, a pośrednio dominacji partii politycznych z nią sprzymierzonych. Skrzydlate słowo Jarosława Kaczyńskiego o „ręce podniesionej na Kościół” da się odwrócić: „Kto Kościół wspomaga, wspomaga także Polskę” – ale wyłącznie tę  rządzoną przez PiS. Tłumaczenie, że Kościół nie jest tożsamy z „prawdziwym chrześcijaństwem” nie brzmi przy tym zbyt przekonująco, bo niby kto miałby rozstrzygać ostatecznie o tym, czym to „prawdziwe chrześcijaństwo” jest i kto ma prawo je sobie przypisać.

To wszystko sprawia, że bez względu na intencje atei devoti przyjmują na siebie rolę podobną do tej, jaką kiedyś przyjmowali na siebie intelektualiści zachodni, zafascynowani „Krajem Rad”, tak mili (ponoć) sercu Lenina. Ale to rola, z którą intelektualiście nie bardzo do twarzy.

 



[1] Wszystkie podkreślenia w tekście T. Z.

Komentarze

  1. Stanislaw Obirek4.07.2023, 15:46

    Zastanawiam się, co czyniło zawsze lekture tekstów Stefana Chwina poświęconych kościołowi zajęciem wysoce irytującym i w gruncie rzeczy jałowym. Argumentacja, a właściwe obszerne glosy autora chyba dostarczyły mi odpowiedzi. To połączenie nieznośnego patosu i kompletnym dyletanctwem teologicznym czyni kazania Chwinowe wprost odrażającymi. A ze GW hołubi takich kaznodziejow i jednocześnie ignoruje ich krytyków to mnie w zasadzie nie dziwi, a o powodach to może przy innej okazji napisze.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty