Organy i miech

 




Miedzioryt z książki Bédosa de Celles,  L’art du Facteur d’Orgues, 1776.


Artykuł poniższy ukazał się po raz pierwszy w dodatku „PlusMinus” Rzeczpospolitej z 22–23 listopada 2025. Ponieważ zrezygnowałem z honorarium, zachowałem wszystkie do niego prawa, dzięki czemu mogę opublikować go ponownie tutaj, co niniejszym czynię. Wersja ta jest minimalnie rozszerzona (o cytat z Jacoba Burckhardta i link do rozmowy Adama Michnika z ks. Adamem Bonieckim).

 

Organy i miech

Fenomen ateizmu dewocyjnego

 

Nasi ateiści to pobożni ludzie.

Max Stirner, Jedyny i jego własność

„Jako ateistka i antyklerykałka żywię podziw dla Jezusa”, wyznała Profesorka Magdalena Środa (O Jezusie, który może nas uwolnić od klerykalnego katolicyzmu,   GW 24.12.2024). To wyznanie mogłoby posłużyć za Credo pewnej – niemałej – grupie „laickich” intelektualistów, krytycznie nastawionych do Kościoła katolickiego, nietających osobistego sceptycyzmu wobec jego dogmatów, ale przecież podkreślających zarazem swoje przywiązanie do „moralnego przesłania Ewangelii”. Fenomen to dość osobliwy. Z jednej strony budujący jest widok ludzi „otwartych” na idee niebędące w pełni ich ideami, z drugiej…  Zjawisku warto przyjrzeć się bliżej, bo niesie ze sobą także niemałe zagrożenie.

 

O złym Kościele i dobrym Jezusie

 

We współczesnej Polsce ten „dewocyjny ateizm” karmi się przede wszystkim dość rozpowszechnionym przekonaniem  o wielkiej wychowawczej roli Kościoła, którego to przekonania nie nadwątliły nawet liczne afery pedofilskie i obyczajowe, wstrząsające w ostatnich dekadach tą instytucją. W sławnej rozmowie z ks. Adamem Bonieckim (dostępnej wciąż na YT: https://www.youtube.com/watch?v=yoOeKjU2h48&t=44s ) Adam Michnik wyraża pogląd, że „jedynym miejscem, gdzie zwykły człowiek w Polsce się dowiaduje, co jest dobrem, a co jest złem, jest kościół katolicki”. Dlatego, zauważa gdzie indziej, „Polska bez Kościoła to czarny obraz” (GW 18.03.2014). Nietrudno w tych słowach dosłyszeć znamienne poczucie wyższości wobec szarych zjadaczy chleba, owych „zwykłych ludzi”, dające się chyba streścić pokrótce tak: „My, intelektualiści, wiemy oczywiście i bez księży, że zabieranie cudzego roweru spod warzywniaka, to czyn naganny, ale skąd ma o tym wiedzieć «zwykły człowiek», jeśli nie dowie się tego z kazania albo katechezy. I czy będzie tej pożytecznej zasady przestrzegał, jeśli się go nie postraszy wiecznym piekłem?”.

W podobne tony uderzają także inni intelektualiści laiccy. „Często krytykuję Kościół – pisała wspomniana na początku Profesorka Środa – ale to dlatego, że chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie wydaje mi się ciągle wart obrony. Tak jak warta obrony wydaje mi się wizja Kościoła, który ten projekt wciela w życie” (Fantomowe chrześcijaństwo,  GW, 15.09. 2020). Taż Profesorka  Środa – z jakichś tajemniczych powodów uważana wręcz za ikonę polskiego ateizmu – orzekła na jednym z  kongresów kobiet, że to Jezus był pierwszym głosicielem gender, ponieważ… był zdania, że wszyscy są równi.

Znamienne dla myślenia „pobożnych ateistów” jest wyraziste przeciwstawienie złej hierarchii wzniosłemu moralnemu orędziu Jezusa z Nazaretu. Leszek Jażdżewski w sławnym wystąpieniu na Uniwersytecie Warszawskim 3 maja 2019 zgromił  „polski Kościół”, który ponoć  „zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa”.

Także były dominikanin, Piotr Augustyniak, choć w  cieszącej się przed paru laty sporą popularnością książce zatytułowanej Jezus Niechrystus wyznaje na samym początku, że jest  „człowiekiem niewierzącym”, to przecież postrzega Jezusa jako jednego z największych nauczycieli ludzkości. A nauczał on, że celem człowieka, winno być „wyjście z siebie  i towarzysząca temu ekstatyczna radość, pokonanie fiksacji na sobie i zatroskania, które w przypowieści charakteryzują sługę zakopującego swoją minę w ziemi”. My zaś, jeśli pójdziemy za głosem jego nauki, osiągniemy – jakżeby inaczej? – „spełnienie”, ergo: „zmartwychwstanie za życia”. Albowiem w nauce tej „chodzi […] o coś nieskończenie donioślejszego niż powtórne przyjście mesjasza, w które wierzą chrześcijanie. Chodzi o to, że prawdziwy, czyli skomunikowany z żywiołem Życia człowiek tak czy inaczej musi  zatriumfować. A wraz z nim – świat wolny od paternalistycznych hierarchii i nienawistnych podziałów. Taka jest czekająca nas przyszłość. Taka otwiera się przed nami perspektywa”. (I tak przez bez mała 200 stron – lektura Jezusa Niechrystusa to dla czytelnika nieoswojonego z retoryką kaznodziejów dominikańskich, produkujących się na YT, wyzwanie niebagatelne).

Podobnym iluzjom zdaje się ulegać Marek Beylin w komentarzu pod znamiennym tytułem Im lepszy Kościół, tym lepiej dla nas wszystkich (GW, 20.04.2019) Autor jest świadomy grzechów Kościoła, w którym „dołują” „chrześcijańskie przesłanie i moralność”, a na pierwszy plan wysuwają się „władczość, pycha i nieczułość wobec bliźnich”. A to nie wszystko: „Nagonka na dzieci poczęte z in vitro, ataki na konwencję przeciw przemocy w rodzinie, jawna homofobia i zwalczanie idei upominających się o więcej równości dla kobiet – stały się znakiem firmowym polskiego Kościoła”. Beylin nie ma jednak wątpliwości, że Polsce, a nawet Europie, instytucja ta wciąż  jest potrzebna. Zwłaszcza w obliczu nękających świat kryzysów, narastającej niepewności, poczucia „destabilizacji świata” i „zbliżającej się katastrofy klimatycznej”. Z jednej strony publicysta GW doskonale wie, że „religia katolicka była najczęściej niechętna nowoczesnej wolności i demokracji, a w najlepszym razie zdystansowana od nich” i przytacza trafne słowa Hannah Arendt, że religia  ta sama  „nie doprowadziłaby nigdy do ‘pojęcia rządów ludu, sprawowanych przez lud i dla ludu’, czy do jakiejkolwiek innej definicji wolności politycznej. Jedyną rzeczą, jaka interesuje chrześcijaństwo we władzy świeckiej, jest ochrona jego własnej wolności”. Mimo to autor wierzy niezłomnie we wciąż żywy  „potencjał Kościoła”, a choć zauważa jego „flirty z narodowcami”, to przecież nie traci nadziei, że właśnie katoliccy duchowni uchronią nas przed „politycznymi bandytami” nakłaniającymi „społeczeństwa do zła”, przed „upiornymi bóstwami”  mnożącymi się Europie. Notabene podobne – jak się okazało, bardzo naiwne – złudzenia żywił w latach 20tych i 30tych XX wieku Tomasz Mann, przekonany, że katolicyzm „reprezentuje duchowo to, co uniwersalne, prawdziwie chrześcijańskie”, a w obliczu nadciągającego nazizmu staje się „bastionem niemieckiej wolności, wałem chroniącym przed zalewem barbarzyństwa” (wywiad dla „Münchener Post”, 31. 12. 31).

Do grona polskich pobożnych ateistów dopisał się jakiś czas temu – i to z przytupem – także Tomasz Stawiszyński. W rozmowie z  Michałem Okońskim (Stawiam na chrześcijaństwo, „Tygodnik Powszechny” 50/2024) Stawiszyński wyznaje, że „stawia na chrześcijaństwo”, albowiem – jak twierdzi – dopiero „chrześcijaństwo przyniosło tę ideę, że ludzkie życie nie jest dziełem przypadku ani igraszką obojętnych bogów, tylko tajemnicą, w której centrum stoi Ktoś, kto uosabia miłość dobro i troskę”. Co prawda nie wyrzeka się całkowicie sceptycyzmu i „nie każde zdanie z Ewangelii” gotów jest uznać „za prawdziwe”, ale na chrześcijaństwo „stawia” w sensie „egzystencjalnym”: „Wobec całej tej nicości okrucieństwa i bezsensu zwracam się w stronę, która postuluje istnienie czegoś, co je przekracza”. Chrześcijaństwo oferuje jego zdaniem leki na wszystkie choroby naszego czasu: „Porzucasz pragmatyzm i uprzedmiotowienie, przestajesz myśleć o tym, co się opłaca. Cały projekt chrześcijański, przynajmniej u źródeł – bo wiemy, że w historii to uległo wynaturzeniom – opierał się na porzuceniu tej logiki. Nadstawianie drugiego policzka, kochanie nieprzyjaciół, nie ma Żyda ani Greka, kobiety ani mężczyzny, niewolnika ani człowieka wolnego – to była kompletna rewolucja zwłaszcza w połączeniu z obietnicą wieczności dla każdego”. Niektóre stwierdzenia filozofa mogą czytelnika wprawić w osłupienie: „Chrześcijaństwo z jego realizmem antropologicznym, dyscypliną myślenia, a zarazem szacunkiem dla wolności sumienia i godności osoby wydaje się nie tylko «wystarczająco dobrym» projektem życiowym, ale i odtrutką na teorie spiskowe, fake newsy, polaryzację”. Jest też – jakżeby  inaczej? – trochę o złym oświeceniu: wykreowało ono „rozum, scjentystyczny, przekonany o swojej wszechmocy, który jednak przecież wciąż dochodzi do jakichś granic, a kiedy zaczyna je dostrzegać konfrontuje się z tajemnicą”. I tak dalej, i tak dalej. Trudno w tym wyznaniu znaleźć choć jedno zdanie, którego nie słyszelibyśmy wcześniej z ust kaznodziejów i katechetów. Dobrze znany jest nam też ów kaznodziejski język – zrozumiały u byłego dominikanina Augustyniaka, ale trochę zaskakujący u autora bez takiego duchownego backgroundu:   podniosły, patetyczny, wznoszący się ku wyżynom, na których, jak to na wysokościach, pojęcia ulegają takiemu rozrzedzeniu, że trudno właściwie uchwycić ich znaczenie – jeśli takie znaczenie jeszcze w ogóle zachowują.

 Śladem Księcia Filozofów

 Magdalena Środa w swej bożonarodzeniowej homilii wyznaje, kto nauczył ją tego „wielkiego podziwu dla postaci Jezusa”: otóż nie byle kto, bo sam Książę Filozofów Polskich. Profesorka przywołuje bowiem (i streszcza) głośny artykuł Leszka Kołakowskiego Jezus Chrystus – prorok i reformator, opublikowany w 1965 roku w „Argumentach” – organie Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli (!). Warto temu esejowi przyjrzeć się bliżej, bo może on posłużyć za świetny punkt wyjścia do rozważań na temat wspomnianego wyżej zjawiska „ateizmu dewocyjnego”. Uderza przede wszystkim, że Kołakowski – co wśród polskich autorów piszących o chrześcijaństwie nader rzadkie – bezbłędnie wskazuje na samą istotę nauk Jezusa z Nazaretu: „[…]   Przyniósł nowinę o rychłym końcu świata i apel do wszystkich, by niezwłocznie przygotowali się na kataklizm ostateczny (podkr. T. Z.). Był przeświadczony niezachwianie o tym, że koniec świata jest niedaleki, tak niedaleki, iż nieraz powiadał uczniom i słuchaczom, że wielu z nich jeszcze na własne oczy ujrzy nadejście królestwa bożego na ziemię, poprzedzone pomorem i głodem, uciskiem wielkim, spadaniem gwiazd i zaćmieniem słońca a zakończone zejściem widzialnym Syna Bożego z obłoków w towarzystwie aniołów dmących w trąby”. Kłopot w tym, że Kołakowski zdaje się przechodzić nad tym fundamentalnym rozpoznaniem do porządku dziennego: zaraz potem orzeka bowiem arbitralnie, że moralne „reguły”, ogłoszone w Ewangelii „możemy uniezależnić od apokaliptycznych proroctw Jezusa, od wiary w rychły koniec świata”. Stwierdzenie to tym dziwniejsze, że wypowiadane z pełną świadomością, iż wspomniane „reguły” – jak natychmiast trafnie dodaje Autor – „w jego nauczaniu były funkcją owych proroctw właśnie” (podkr. T. Z.).

Skoro tak, to co właściwie uzasadnia takie „uniezależnienie”? I czy jest ono w ogóle możliwe?

Radykalizm „reguł” ewangelicznych jest oczywiście w normalnych warunkach nie do zrealizowania. Jednak, pamiętajmy, ów zapowiedziany kres dziejów wcale nie miał przybrać postaci całkowitej anihilacji świata, lecz przynieść jedynie coś w rodzaju „wymiany elit” („pierwsi ostatnimi, ostatni pierwszymi”). W tych okolicznościach apel o nadstawienie drugiego policzka nabierał nowego sensu: nie dochodź swoich praw, pokochaj nieprzyjaciela, nadstaw mu ten nieszczęsny drugi policzek, a już wkrótce ujrzysz, jak twój wróg piecze się w ogniu piekielnym, ty zaś znajdziesz się wśród garstki wybranych i sowicie nagrodzonych. (Bardzo jasno wyraził to Paweł w Rz 12, 19 nn: „[…] Nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan – ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód – nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go! Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę”(!). Etyka skonstruowana według takiego modelu to wszakże etyka, jeśli wolno się tak wyrazić,  ad interim, słabo się sprawdzająca na dłuższych dystansach.

By stworzyć wrażenie, że to etyka ponadczasowa, niosąca jakieś „orędzie” jedyne w swoim rodzaju i niezmiennie aktualne, trzeba ją stosownie rozwodnić: „Od chrześcijan – wyjaśnia Kołakowski – nikt nie oczekuje […], by dosłownie wcielali w życie przykazania Ewangelii. Wymaga się, by brali na serio skromne i elementarne reguły tolerancji, by rezygnowali z przemocy”. Co zostanie jednak z tego „orędzia”, gdy je pozbawimy jego pierwotnego radykalizmu? Czy tak przyrządzone nie utraci swojej tożsamości?

Kołakowski – to kolejny paradoks – wcale nie zamyka przy tym oczu na fragmenty Ewangelii pozostające w jawnej sprzeczności z jego zasadniczą wizją zawartej w niej etyki. Jezus, zauważa, „zapowiada zemstę okrutną miastom, które nie dały wiary jego posłannictwu – obiecuje, że lżej będzie tyryjczykom i sodomitom w dzień sądu niźli mieszkańcom Korozai i Betsajdy, które na przekór cudom zlekceważyły sobie jego naukę”. Mimo to próbuje przekonać czytelnika, że Ewangelia otwiera „perspektywę zniesienia przemocy w stosunkach między ludźmi”.

W ostatnich akapitach swojego eseju Kołakowski wyraża „niepewną nadzieję”, że dzięki „zasobom duchowym […] związanym z imieniem Jezusa” świat chrześcijański „okaże się zdolny do istotnej naprawy i przemiany”. To zaś sprawi, że „zdołamy […] uwolnić się kiedyś od ciemnej zmory klerykalnego, fanatycznego i tępego katolicyzmu, który od czterech stuleci przygniata i sterylizuje naszą kulturę narodową”.

Wielce znamienne, że mimo tego nieprzyjaznego wobec katolicyzmu zakończenia artykuł filozofa został nader życzliwie przyjęty przez samego prymasa Wyszyńskiego. „Światło prawdy Chrystusowej – miał,  jak pisze Zbigniew Mentzel w swojej biografii filozofa, Kołakowski. Czytanie świata, skonstatować hierarcha – dociera nawet do umysłów ludzi niewyznających naszej wiary”.  Później prymas dwukrotnie z aprobatą wspomniał o eseju w swoich kazaniach. W ówczesnej sytuacji politycznej był to swoisty „pocałunek śmierci” i Kołakowski, który i tak musiał się już gęsto tłumaczyć przed władzami partyjnymi z powodu swojego wcześniejszego osobistego spotkania z kardynałem w Laskach w 1963 roku, na te wyrazy sympatii zareagował gniewną i niezbyt kurtuazyjną repliką w tychże „Argumentach”. Pochwała Prymasa – gdy przyjrzeć się sprawie chłodnym okiem – nie była jednak niezasłużona.

Z eseju Leszka Kołakowskiego wydestylować można niemal wszystkie wyróżniki „ateizmu dewocyjnego”. Pierwszym i najważniejszym jest wyraźne rozróżnienie między nauczaniem Jezusa a Kościołem, dające się streścić krótko: „Jezus dobry – Kościół zły”. W tej wersji dzieje chrześcijaństwa to dzieje degeneracji pierwotnej szlachetnej nauki, niemającej sobie równych w dziejach ludzkości, zepsutej jednak przez złych biskupów. Nauka ta jest przy tym – mimo wszelkich jej zniekształceń – fundamentem aksjologii europejskiej, dlatego – jak dowodzi Kołakowski – „wszelka próba «unieważnienia Jezusa», usunięcia go z naszej kultury […] jest śmieszna i jałowa”, mało tego, jest „dziełem ludzi ciemnych, którzy wyobrażają sobie, że sam prostacko zapisany ateizm nie tylko może wystarczyć jako pogląd na świat, ale może ponadto upoważniać do tego, by dowolnie, wedle własnego doktrynerskiego zamysłu okrawać tradycję kulturową, wyjaławiając ją  z najżywotniejszych soków” (podkr. T. Z.). Chrześcijaństwo staje się tym samym nieusuwalnym składnikiem cywilizacji europejskiej, kto zatem się od niego odżegnuje, ten porzuca jakoby również tę cywilizację, zdradza i odrzuca własne dziedzictwo. To przekonanie powszechne do dziś – także  kręgach zwanych „laickimi”.

Być solistą

Ateizm dewocyjny nie jest oczywiście wynalazkiem polskim. Ani zjawiskiem nowym.  Już intelektualiści starożytni, jak Marek Terencjusz Warron, rozróżniali trzy typy teologii (theologia tripertita):  theologia poetarum, a więc opowieści o dziejach i czynach bogów, theologia civilis, czyli publiczne praktyki religijne, oraz theologia philosophorum albo theologia physica, która była poważną refleksją o wszechświecie, wolną od prymitywnego, ludowego zabobonu i dostępną jedynie garstce wybranych. Sami dalecy od wiary w opowieści poetów (odpowiednikiem tych poetyckich mitów byłaby dziś historyczna narracja Biblii), nie kwestionowali ich użyteczności: religia zapewnia spójność społeczną, wytwarza pewien rodzaj więzi między ludźmi, reguluje relacje między nimi, dlatego należy podtrzymywać jej istnienie mimo osobistego sceptycyzmu.

We współczesnej Europie za jednego z prekursorów ateizmu dewocyjnego można uznać Benedetta Croce  (pominiemy tu wcześniejszych myślicieli jak Jean-Jacques Rousseau, Goethe czy Rudolf Eucken). Filozof ten, którego  Antonio Gramsci nazywał – chyba trochę na wyrost – „laickim papieżem kultury włoskiej”, opublikował w roku 1942 głośny esej zatytułowany Dlaczego nie możemy nie nazywać się „chrześcijanami”, w którym konstatował: „Chrześcijaństwo było największą rewolucją, jakiej kiedykolwiek dokonała ludzkość: rewolucją tak wielką, tak wszechogarniającą i głęboką, tak płodną swymi następstwami, tak nieoczekiwaną i przemożną, że wydawała się albo może się jeszcze wydawać cudem, objawieniem przychodzącym z wysokości, bezpośrednią ingerencją Boga w sprawy ludzkie, które od niego otrzymały   rządzące nimi prawa i całkowicie nowy kierunek”. A Hannah Arendt wyznawała z rozbrajającą prostodusznością:  „Jestem całkowicie pewna,  że cała ta totalitarna katastrofa nie nastąpiłaby, gdyby ludzie wierzyli jeszcze w Boga, a raczej w piekło” (Ich will verstehen, München 1996). Wypowiedź ta wywołała zresztą bardzo poważne polemiki. Do myślenia daje też fakt, że akurat zawodowy teolog, Hans Küng, reprezentował w tej materii diametralnie inne stanowisko. Wiara w piekło wyrządziła jego zdaniem „na przestrzeni stuleci niewyobrażalne szkody” (Życie wieczne, Kraków 1993). Nietrudno odgadnąć przyczynę: kto wierzy, że do piekła z definicji trafią wszyscy, którzy nie wyznają katolickiego Boga, ten może łatwo wpaść na pomysł, że nie byłoby źle  dać im tego piekła posmakować już na ziemi.

Co właściwie kieruje „pobożnymi ateistami”. Lessico del XXI Secolo, wydany przez Istituto della Enciclopedia Treccani, w haśle ateo devoto wyraża pogląd, że do „wspierania dążeń” „społeczności wierzących […] na płaszczyźnie politycznej” skłania ich „przekonanie albo oportunizm”. W wypadku cytowanych wyżej polskich atei devoti „oportunizm” należy zdecydowanie wykluczyć. Co zatem determinuje ich „przekonanie”?

Gdy w 1965 roku Kołakowski publikował swój esej o Jezusie, był to jednoznaczny akt odwagi i sprzeciwu – sprzeciwu wobec monopolu ideologicznego władzy komunistycznej, nie tylko propagującej „prostacko zapisany ateizm”, ale niedopuszczającej do głosu jakiejkolwiek nieocenzurowanej wolnej myśli. Kołakowski stwierdzi później bardzo trafnie (w Pomyślnych proroctwach i pobożnych życzeniach), że komunizm zwalczał Kościół nie dlatego, iż był ateistyczny, lecz dlatego, że był totalitarny. W tych okolicznościach jego esej – przy wszystkich swoich niekonsekwencjach – dawał się czytać także jako wcale udana próba  zakwestionowania tego monopolu, wyjęcia choć jednej cegły z posępnego muru, otaczającego ówczesne życie umysłowe. Warto zauważyć, że taka próba możliwa była w tamtym czasie jedynie na gruncie refleksji nad religią. Jest raczej mało prawdopodobne, by cenzura przepuściła analogiczny tekst, rehabilitujący w podobnym tonie gospodarkę wolnorynkową.

Dziś sprawy mają się zgoła odwrotnie. We współczesnej  Polsce problemem wydaje się nie „prostacko zapisany ateizm”, lecz raczej „ciemna zmora fanatycznego, tępego katolicyzmu”, nie tylko nie przezwyciężona – jak się to marzyło Kołakowskiemu – przez jakieś „siły samonaprawcze” chrześcijaństwa, lecz systematycznie wzmacniana prawnie i zasilana ekonomicznie przez odrodzoną polską demokrację – będąca przy tym źródłem nowej opresji ideologicznej, z pozoru nie tak brutalnej jak opresja komunistyczna lat 50tych czy 60tych, ale mającej oparcie w sporej części społeczeństwa, a przez to może nawet pod niejednym względem bardziej dolegliwej dla opierających się jej jednostek.  Oraz glebą, na której rozwija się polski autorytaryzm, głoszący niezmiennie hasło „obrony wartości chrześcijańskich”, co zapewnia mu trwałe wsparcie Kościoła. Kto tę glebę użyźnia, ten wspomaga także – niezależnie od swoich intencji – wszystko, co na niej rośnie.

Ale Polska nie jest przecież wyspą odizolowaną od reszty Europy, w której chrześcijaństwo na ogół schodzi ze sceny. Laicki intelektualista ma prawo się obawiać, że jeśli zajmie wobec niego stanowisko nadmiernie krytyczne, znajdzie się w dość licznym chórze. A intelektualista w chórach zwykle śpiewać nie lubi, bardziej odpowiada mu rola solisty. Przyłączanie się do zmasowanej krytyki religii to dziś na zachodzie Europy łatwizna, a łatwizna mało  kiedy odznacza się wielkimi walorami intelektualnymi czy estetycznymi. Zwłaszcza gdy przybiera postać bardzo agresywną, żywo przypominającą fanatyzm fundamentalistów chrześcijańskich – już Heine pisał w Listach o Niemczech o „mnichach ateizmu”, którzy „żywcem usmażyliby pana de Voltaire jako zatwardziałego deistę”.  Nie każdy ma ochotę występować w takiej roli, zwłaszcza że – jak zauważył w XVIII wieku inny niemiecki pisarz, Wilhelm Heinse – „przemawianie przeciwko religii nie przynosi wielkiego pożytku”, a „najlepsze, co można w tej materii uczynić, to wymazywanie. Jakaż to wszelako chwała i jakaż zasługa zostać czymś na podobieństwo mokrej gąbki?”. W tych okolicznościach  znacznie bardziej kusząca staje się apologetyka – podobnie jak oskarżanie przed sądem przestępcy, którego wina zdaje się nie ulegać wątpliwości, spycha w kierunku banału, prawdziwym zaś wyzwaniem intelektualnym i moralnym staje się jego obrona (znamy to z amerykańskich thrillerów sądowych). Przekora – pragnienie zademonstrowania własnej odrębności, suwerenności myśli i sądów, zakwestionowania pewników uznanych we własnym środowisku – jest w istocie paliwem wszelkiej aktywności intelektualnej i dlatego pozostaje nieustającą pokusą jajogłowych: „Im bardziej stanowczo ktoś pragnął dowieść mi racji chrześcijaństwa – pisał Gotthold Ephraim Lessing w Bibliolatrii – tym większe ogarniały mnie wątpliwości. Im śmielej i z im większym poczuciem tryumfu ktoś inny pragnął wdeptać je w ziemię, tym większą odczuwałem skłonność, by zachować je przynajmniej w swoim sercu”.

Tej przekorze towarzyszy – a może ją nawet napędza – owa opisana wyżej wyidealizowana wizja chrześcijaństwa jako „religii miłości” itd. Pierwotna, czysta nauka Ewangelii została jakoby wypaczona przez Kościół. Rzecz w tym, że związek przyczynowo-skutkowy był tu całkowicie odwrotny: to nie Nowy Testament wytworzył Kościół, lecz Kościół Nowy Testament. W Polsce zwrócił na to niedawno uwagę Ireneusz Ziemiński w świetnej rozmowie-rzece z Arturem Nowakiem (Chrześcijaństwo. Amoralna religia). A zatem to Kościół ukształtował owo przesłanie wedle swoich potrzeb, z których najważniejszą było usankcjonowanie i „uświęcenie”  hierarchicznej struktury społeczności chrześcijańskiej („pasterze” i „owce”) oraz zasad  dyscyplinujących tę zbiorowość. 

Gdy spróbujemy Nowy Testament przeczytać własnymi oczyma, odrzuciwszy okulary, które zakłada się większości z nas już we wczesnym dzieciństwie, naszym oczom ukaże się obraz zupełnie różny od tego naiwnie upiększonego ad usum delphini, znany nam zresztą doskonale i z naszej współczesności: obraz formującej się sekty apokaliptycznej, rządzącej się takimi samymi prawami, jakimi rządzą się tego rodzaju formacje zawsze i wszędzie. Oto pojawia się nowy prorok i ogłasza bliski kres dziejów, obiecując wyrównanie krzywd wszystkim, którzy się doń przyłączą, pozostałym zaś grożąc zagładą i unicestwieniem. Nie różni się w tym zasadniczo od wielu innych założycieli nowych ruchów religijnych, niezmiennie odwołujących się do ludzkich frustracji i niespełnień. A przy tym stosuje metody łudząco podobne do tych, jakie stosują zwykle przywódcy sekt: „bombardowanie miłością”, wzbudzanie poczucia winy, żądanie zerwania więzi rodzinnych i wyzbycia się majątku na rzecz gminy, poddania kontroli swojego życia intymnego, bezwzględnego podporządkowania się garstce „pasterzy” i odizolowania od świata zewnętrznego, przedstawianego jako wrogi, a jednocześnie zmierzający ku przepaści – takie jego wyobrażenie, ma wzbudzić w adepcie również pewne poczucie wybraństwa, wyższości wobec „grzesznego” i skazanego na zagładę otoczenia. Społeczności zorganizowane według tego modelu – dziś zwykle ostrzega się przed nimi (także w kościołach!) młodych ludzi, poszukujących swojego miejsca na Ziemi – wytwarzają patologie, które obserwujemy z takim przerażeniem w Kościele katolickim, ale przecież także w rozmaitych wyrastających z chrześcijaństwa „wspólnotach” i ruchach religijnych. Innymi słowy: czas byłby już najwyższy dostrzec, że te patologie nie są „wypaczeniami” Ewangelii, lecz jej prostą i nieuchronną konsekwencją. Ale od tego ateizm dewocyjny jest bardzo daleki.

Można spekulować dalej. Całkowite zerwanie z religią, w której się wyrosło, nie jest łatwe. Religia jest bezdyskusyjnie spoiwem zbiorowości, a kto się jej wyrzeka, ten wyrzeka się także uczestnictwa w tejże zbiorowości. Najsurowszą karą we wspólnotach religijnych – odkąd za apostazję nie mogą już one zbuntowanej owcy uśmiercić – bywa ekskomunika, wykluczenie ze społeczności, połączone często, jak u świadków Jehowy, z zerwaniem wszelkich więzi rodzinnych. Dziś nie jest to kara tak dotkliwa jak kiedyś – współczesny człowiek żyje na ogół w różnych zbiorowościach, które sam może sobie wybierać – ale przecież niekiedy takie zerwanie może być bolesne. „Ateista dewocyjny” daje do zrozumienia, że nie chce tych więzów unicestwiać całkowicie: „nie podzielam waszej wiary w historyczną opowieść chrześcijaństwa (nawet szczęśliwie nawrócony Tomasz Stawiszyński jakieś resztki dawnego sceptycyzmu zachowuje), ale przecież żywię niezmienny szacunek do ukształtowanej przez tę wiarę waszej moralności. Pozostaję przeto –– w jakiejś mierze – jednym z was”.

Intelektualista lubi być solistą, ale przecież nawet solista lepiej się czuje, gdy wie, że chór za jego plecami nie jest mu wrogi. I mimo wszystko woli się od niego za bardzo nie oddalać.  

Katolicyzm z ludzką twarzą?

Aktywna obecność atei devoti w życiu politycznym i umysłowym nie pozostaje bez następstw. Nie zawsze są one łatwo uchwytne. Pobożni ateiści bywają krytyczni wobec biskupów, czasem nawet bardzo. Rzecz jednak w tym, że ta ich krytyka ogranicza się do  krytyki symptomów – przyczyny znajdują się już poza jej horyzontem.  Ateo devoto potępi bezwzględnie księdza wykorzystującego seksualnie ministrantów czy uczennice, ale całkowicie uchodzi jego uwagi, że pedofilia duchownych to następstwo hierarchicznej struktury, przyjętej w społeczności „pasterzy” i „owiec”, a wyprowadzonej właśnie z pism Nowego Testamentu: pasterz może precież z owcą robić, co mu się podoba. Kościół wyrósł wszak z sekty, a zatem modelowej społeczności autorytarnej. Różnica między „sektą” a „kościołem” – tak często podkreślana – jest co najmniej problematyczna.  Sekta  to kościół, któremu się nie udało, kościół to sekta, która miała więcej szczęścia: zdołała pozyskać więcej zwolenników i ma często za sobą aparat państwa. Nawet jeśli „pobożny ateista” dostrzega czasem wady struktury kościelnej, to uznaje, że to jedynie chwilowy „kryzys” i nie traci nadziei, że kiedyś ulegnie ona przemianie, że przyjdą „dobrzy biskupi”, którzy pod przewodnictwem „dobrego papieża” zhumanizują  Kościół. („Dobrzy księża” już są i pisują często w „Gazecie Wyborczej”).  Stąd – rozbrajająco naiwne – złudzenie, że ów Kościół,  jeśli będzie się w nim wspierać środowiska bardziej liberalne, stanie się kiedyś cały „Kościołem otwartym”,: „Nie uważam – pisze Stefan Chwin (Jeśliby jutro w Polsce zniknął katolicyzm, co by nam zostało?, GW, 05.05.2023) –  że powinniśmy pokładać nadzieję na ożywienie i oczyszczenie naszej polskości w gruntownej sekularyzacji życia w Polsce. Dużo rozsądniejsze jest sprzyjać i wspierać duchową i instytucjonalną ewolucję Kościoła. Błędem jest fatalistyczne przeświadczenie, że Kościół będzie zawsze taki sam jak dzisiaj”. Na czym pisarz opiera to przekonanie, pozostaje tajemnicą – skoro jakaś formacja nie zdołała się w istotny sposób zreformować przez 2 000 lat, to jest mało prawdopodobne, że uczyni to w ciągu najbliższych pięciu – ale podobnie jak Adama Michnika przeraża go  wizja Polski bez Kościoła: „Jeśliby jutro w Polsce zniknął katolicyzm, co by nam zostało?”. Trudno doprawdy dopatrzyć się wielkiej różnicy między jeremiadami Michnika i Chwina a przemową Jarosława Kaczyńskiego z 2013 roku: „Jeśli myśleć o polskich sprawach w sposób racjonalny, to wracamy do jednej prawdy: nie ma Polski bez Kościoła. Bo Kościół jest jedynym dzierżycielem systemu wartości, który Polacy znają” (przemówienie na Jasnej Górze do słuchaczy Radia Maryja).

Sytuacja przypomina nieco tę z czasów PRL-owskich „odwilży”: Wówczas także mówiło się o „błędach i wypaczeniach”, które na pewno zostaną usunięte i naprawione, gdy socjalizm się zdemokratyzuje, a władzę przejmą „dobrzy” sekretarze Partii. Święte księgi marksizmu-leninizmu pozostawały jednak tabu. Dopuszczalna była jedynie krytyka „konstruktywna”, rozważająca sposoby „ulepszenia” ustroju. Leszek Kołakowski w głośnym artykule  Czym jest socjalizm  z 1956 roku pracowicie wyliczał wszystkie tegoż socjalizmu „błędy i wypaczenia”, by zakończyć tę smutną litanię radosnym credo: „Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz”. Wielce znamienne, że tenże sam Profesor Kołakowski, już w nowym filozoficznym wcieleniu, swoje Amatorskie kazanie o wartościach chrześcijańskich, nie wolne zresztą od akcentów krytycznych wobec Kościoła, zakończył równie płomienną eksklamacją: „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa”.

Sen o jakimś „katolicyzmie z ludzką twarzą” może się jednak okazać równie niespełniony jak marzenia „Praskiej Wiosny”.

 Organy i miech

Pobożni ateiści, „konstruktywni krytycy” Kościoła, są prawdziwym jego skarbem – wytwarzają wokół tej instytucji pewną aurę służącą utrwaleniu jej dominacji. Ta „aura” wyraźnie przenika także publicystykę okołokościelną, nadając jej zdumiewającą czasem tonację. Liberalna „Gazeta Wyborcza” bezwiednie przejmuje charakterystyczny język kościelny: jej autorzy z niepokojem odnotowują spadek liczby „powołań” w seminariach duchownych, a o księżach oskarżanych o przestępstwa pedofilskie  piszą, że  w swoich parafiach „pełnili posługę”. Nie to jest jednak najistotniejsze.  Komentując sławne wystąpienie Karola Nawrockiego na Jasnej Górze, Agnieszka Kublik stwierdza: „To zaprzeczenie fundamentalnym wartościom głoszonym przez Kościół. Głoszonym, ale nie realizowanym”. Naprawdę? Pojawia się tu znów owo naiwne domniemanie, jakoby Kościół był zjawiskiem trochę „nie z tego świata”, reprezentował jakieś „wyższe dążenia”, którym jednak pod wpływem „złych” duchownych się „sprzeniewierzył”. Sprzyja to postrzeganiu tej instytucji, będącej przecież w istocie na scenie politycznej takim samym aktorem jak wszyscy pozostali i o to samo zabiegającej – o władzę i dostęp do środków wypracowanych przez społeczeństwo – jako formacji zasadniczo innej i wymagającej innego traktowania: Kościół należy mimo wszystko wspierać, bo jest „strażnikiem wartości uniwersalnych”, tożsamych rzekomo z „wartościami chrześcijańskimi”, nawet jeśli chwilowo znajduje się w niegodnych rękach. Na pewno kiedyś znajdzie się w godniejszych, bo przecież Jezus głosił „miłość” etc., Kościół jest również, jak twierdzi Stefan Chwin, „strażnikiem piękna”, (choć „w dużo mniejszym już stopniu niż dawniej”), a do tego „właściwie jedynym w przestrzeni publicznej miejscem, gdzie znalazła schronienie prawdziwa poezja”.

Wiąże się z tym powszechne przekonanie atei devoti, że chrześcijaństwo to fundamentalny składnik cywilizacji europejskiej. W eseju Zło dobrem zwyciężaj  (GW, 15. 07. 2011) Adam Michnik pisał: „Chrześcijaństwo  jest niezbywalnym – sądzę, że wręcz konstytutywnym – elementem kultury europejskiej”. Co prawda nie „składnikiem jedynym”, ale: „To pewnie najpiękniejszy pęk kwiatów w bukiecie”.

Często wyrażany bywa również pogląd, że wolnościowe idee, które ostatecznie ukształtowały ustroje polityczne Zachodu, choć z pozoru wywodzą się z myśli oświecenia i choć Kościół się im przeciwstawiał, swymi korzeniami tkwią jednak w chrześcijańskiej „religii miłości i równości”. „[…] Chrześcijaństwo jest jako religia demokracją – podobnie jak można powiedzieć, że demokracja jest politycznym wyrazem chrześcijaństwa”, pisał już Tomasz Mann w eseju  Goethe i demokracja („Kronos” 2/2025) Tu oczywiście można by zapytać naiwnie: „dlaczego tak późno?”.  Dlaczego społeczeństwa Europy zaczęły się demokratyzować dopiero wówczas, gdy europejskie chrześcijaństwo zaczęło obumierać? I dlaczego tak dobroczynnego wpływu nie wywarło ono na przykład w chrześcijańskiej Rosji? Jak rozpowszechniony jest ten mit świadczy choćby taki przykład. Przed kilku laty odbyła się krakowskiej siedzibie PAN dyskusja panelowa wybitnych polskich prawników, w której udział wzięli m. in. prof. Andrzej Zoll i prof. Ewa Łętowska. Uczestnicy tej debaty nader zgodnie doszli do wniosku, że ustrojem idealnym byłoby „społeczeństwo świeckie, po chrześcijańsku rządzone”. Czyżby takie jak dystopia stworzona niegdyś przez Kalwina w Genewie, „najświętszym miejscu na świecie”?

Myśli nader podobne znaleźć można w wywodach „Polki ateistki” Karoliny Wigury, zawartych w rozmowie-rzece z Tomaszem Terlikowskim (Polka ateistka kontra Polak katolik): „Z punktu widzenia historii idei jest oczywiste, że chrześcijaństwo leży u korzeni nowożytności […]. A także – że leży u korzeni nowoczesności, która rozpoczyna się wraz z Oświeceniem”. Naturalnie także Wigura dostrzega inne jeszcze źródła współczesnej kultury europejskiej: „Ale w takim samym sensie u tych korzeni leżą judaizm oraz filozofia grecka, które miały swoje początki przed chrześcijaństwem. Nie ma sensu pytać, co było pierwsze, ani też, co odegrało rolę dominującą, ponieważ nurty myślenia chrześcijańskiego i pozachrześcijańskiego były w historii Europy blisko splecione, oddziaływały na siebie nawzajem, atakowały się, ale też wzajemnie inspirowały. […] U podstaw Oświecenia leży zarówno chrześcijańska nauka o miłości bliźniego, jak i nie mająca nic wspólnego z chrześcijaństwem nowoczesna nauka”. Gdy zaś w rozmowie z ks. Bonieckim Adam Michnik wyrokuje: „chrześcijaństwo jest nieśmiertelne”, gdyż człowiek „nigdy nie przestanie pytać o sens życia i sens śmierci”, „cała kultura europejska ufundowana jest na chrześcijaństwie”, a zatem „nie ma takiej możliwości, żeby amputować [z niej] tę tradycję i aksjologię”, a „kto próbuje to robić jest albo nihilistą, czy to brunatnym, czy czerwonym […], albo jest idiotą po prostu”, to w jego ustach taki werdykt ma znacznie większą siłę rażenia, niż miałby wypowiedziany przez jego rozmówcę – mało zresztą prawdopodobne, by akurat ks. Bonieckiemu przeszły przez gardło podobne słowa. Skąd zatem zdziwienie, gdy kard. Nycz domaga się obowiązkowych lekcji religii w szkołach? Przecież „żyjemy w cywilizacji europejskiej, która wyrosła z chrześcijaństwa”, a zadaniem szkoły jest wszak dobre osadzenie wychowanka w tradycji cywilizacyjnej.  Na tę tradycje cywilizacyjną można jednak patrzeć pod różnymi kątami.  W notatkach do swych wykładów o Wieku Fryderyka II ,Jacob Burckhardt gotów był przyznać, że bez „potężnego, mocno reprezentowanego w sferze świeckiej Kościoła Europa byłaby jaskinią zbójców”, a plemiona germańskie „pozagryzałyby się” nawzajem. Zarazem jednak zauważał przenikliwie, że później „duch europejski się mu wymknął. Nowsze zachodzące w nim procesy rozwojowe nie miały z tym  Kościołem wewnętrznie już nic wspólnego” (Das Zeitalter Friedrichs des Großen, rozdział Die Kirche).

Dzieje kultury europejskiej da się zapewne przedstawić jako dzieje kultury inspirowanej przez chrześcijaństwo, da się je jednak opowiedzieć także jako dramatyczną historię jej wyzwalania się spod jego władzy i wpływu.

Ale właśnie na takie jej opowiedzenie nie ma wielkich szans w „głównym nurcie” polskiej publicystyki. Atei devoti to często ludzie zawiadujący głównymi mediami „liberalnymi”, którzy starannie dbają o to, by w debacie okołokościelnej brali udział wyłącznie albo prawie wyłącznie „ateiści koncesjonowani” w rodzaju Magdaleny Środy czy Tomasza Stawiszyńskiego. Wszyscy pozostali to wedle nomenklatury Adama Michnika „ateiści jaskiniowi” vel „tramwajowi” (dlaczego akurat „tramwajowi”?). Albo „idioci po prostu”. A „idiotów” na salony się wszak nie wpuszcza. To cenzura najbardziej skuteczna z możliwych: jest prawie niewidoczna i nie da się jej w żaden sposób połączyć z jej największym beneficjentem. Co więcej, to cenzura, która jest jak najdalsza od postrzegania samej siebie jako cenzury.

Jeśli w realnym świecie zdarzają się cuda, to to jest niewątpliwie jeden z nich: oto polski Kościół wychował sobie nie tylko potulne owce, ale i równie potulne wilki, które  – jak to wilki – czasem nieśmiało warkną i kłapną zębami, ale przeważnie zajęte są głoszeniem jego chwały i nieprzemijalności. A przy tym pracowicie dostarczają mu argumentów uzasadniających jego roszczenia. Polscy „pobożni ateiści”  przypominają trochę lewicujących intelektualistów zachodnich, którzy sami nie praktykowali komunizmu ani nie mieli na ogół wielkiej ochoty osiedlać się w ZSRR,  ale przecież ochoczo głosili chwałę ustroju panującego w „Kraju Rad”. I namiętnie zwalczali „jaskiniowych” antykomunistów, którzy jak George Orwell czy nasi Gustaw Herling-Grudziński i Józef Czapski próbowali otworzyć Zachodowi oczy na to, co naprawdę działo się „na nieludzkiej ziemi”. Tych spontanicznych sojuszników niewdzięczny Lenin nazywał, jak nazywał: trafnie, acz niezbyt uprzejmie. Dlatego dla skrótowego opisu ich duchowych dzieci lepiej będzie przywołać tu inną metaforę, łagodniejszą a nie mniej barwną: diabła, o którym Goethe mówił  we wrześniu 1815 roku w rozmowie z Sulpicjuszem Boisserée: „Natura […] to organy, na których gra Pan Bóg, podczas gdy diabeł depcze w nich miechy”. Nasi atei devoti depczą miech organów, na których grają polscy biskupi (no, może jeden z wielu takich miechów). I wcale im nie przeszkadza, że melodia, którą słyszą, brzmi cokolwiek zgrzytliwie. Bo ciągle im się wydaje, że przecież kiedyś usłyszą płynące z nich wreszcie dźwięki cudowne i wzniosłe jak pienia anielskie.


Komentarze

Popularne posty