Organy i miech
Artykuł poniższy ukazał się po raz pierwszy w dodatku „PlusMinus” Rzeczpospolitej z 22–23 listopada 2025. Ponieważ zrezygnowałem z honorarium, zachowałem wszystkie do niego prawa, dzięki czemu mogę opublikować go ponownie tutaj, co niniejszym czynię. Wersja ta jest minimalnie rozszerzona (o cytat z Jacoba Burckhardta i link do rozmowy Adama Michnika z ks. Adamem Bonieckim).
Organy i miech
Fenomen ateizmu dewocyjnego
Nasi ateiści to pobożni
ludzie.
Max Stirner, Jedyny
i jego własność
„Jako ateistka i antyklerykałka żywię podziw dla Jezusa”, wyznała Profesorka Magdalena Środa (O Jezusie, który może nas uwolnić od klerykalnego katolicyzmu, GW 24.12.2024). To wyznanie mogłoby posłużyć za Credo pewnej – niemałej – grupie „laickich” intelektualistów, krytycznie nastawionych do Kościoła katolickiego, nietających osobistego sceptycyzmu wobec jego dogmatów, ale przecież podkreślających zarazem swoje przywiązanie do „moralnego przesłania Ewangelii”. Fenomen to dość osobliwy. Z jednej strony budujący jest widok ludzi „otwartych” na idee niebędące w pełni ich ideami, z drugiej… Zjawisku warto przyjrzeć się bliżej, bo niesie ze sobą także niemałe zagrożenie.
O złym Kościele i dobrym Jezusie
We współczesnej Polsce ten „dewocyjny ateizm” karmi
się przede wszystkim dość rozpowszechnionym przekonaniem o wielkiej wychowawczej roli Kościoła,
którego to przekonania nie nadwątliły nawet liczne afery pedofilskie i
obyczajowe, wstrząsające w ostatnich dekadach tą instytucją. W sławnej rozmowie
z ks. Adamem Bonieckim (dostępnej wciąż na YT: https://www.youtube.com/watch?v=yoOeKjU2h48&t=44s ) Adam Michnik wyraża pogląd, że „jedynym miejscem, gdzie zwykły człowiek w
Polsce się dowiaduje, co jest dobrem, a co jest złem, jest kościół katolicki”.
Dlatego, zauważa gdzie indziej, „Polska bez Kościoła to czarny obraz” (GW
18.03.2014). Nietrudno w tych słowach dosłyszeć znamienne poczucie wyższości
wobec szarych zjadaczy chleba, owych „zwykłych ludzi”, dające się chyba
streścić pokrótce tak: „My, intelektualiści, wiemy oczywiście i bez księży, że
zabieranie cudzego roweru spod warzywniaka, to czyn naganny, ale skąd ma o tym
wiedzieć «zwykły człowiek», jeśli nie dowie się tego z kazania albo katechezy.
I czy będzie tej pożytecznej zasady przestrzegał, jeśli się go nie postraszy
wiecznym piekłem?”.
W podobne tony uderzają także inni intelektualiści
laiccy. „Często krytykuję Kościół – pisała wspomniana na początku Profesorka
Środa – ale to dlatego, że chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie
wydaje mi się ciągle wart obrony. Tak jak warta obrony wydaje mi się wizja
Kościoła, który ten projekt wciela w życie” (Fantomowe chrześcijaństwo, GW, 15.09. 2020). Taż Profesorka Środa – z jakichś tajemniczych powodów
uważana wręcz za ikonę polskiego ateizmu – orzekła na jednym z kongresów kobiet, że to Jezus był pierwszym
głosicielem gender, ponieważ… był
zdania, że wszyscy są równi.
Znamienne dla myślenia „pobożnych ateistów” jest
wyraziste przeciwstawienie złej hierarchii wzniosłemu moralnemu orędziu Jezusa
z Nazaretu. Leszek Jażdżewski w sławnym wystąpieniu na Uniwersytecie
Warszawskim 3 maja 2019 zgromił „polski Kościół”, który
ponoć „zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa”.
Także były dominikanin, Piotr Augustyniak, choć
w cieszącej się przed paru laty sporą
popularnością książce zatytułowanej Jezus
Niechrystus wyznaje na samym początku, że jest „człowiekiem niewierzącym”, to przecież
postrzega Jezusa jako jednego z największych nauczycieli ludzkości. A nauczał
on, że celem człowieka, winno być „wyjście z siebie i towarzysząca temu ekstatyczna radość,
pokonanie fiksacji na sobie i zatroskania, które w przypowieści charakteryzują
sługę zakopującego swoją minę w ziemi”. My zaś, jeśli pójdziemy za głosem jego
nauki, osiągniemy – jakżeby inaczej? – „spełnienie”, ergo: „zmartwychwstanie za życia”. Albowiem w nauce tej „chodzi […]
o coś nieskończenie donioślejszego niż powtórne przyjście mesjasza, w które
wierzą chrześcijanie. Chodzi o to, że prawdziwy, czyli skomunikowany z żywiołem
Życia człowiek tak czy inaczej musi
zatriumfować. A wraz z nim – świat wolny od paternalistycznych
hierarchii i nienawistnych podziałów. Taka jest czekająca nas przyszłość. Taka
otwiera się przed nami perspektywa”. (I tak przez bez mała 200 stron – lektura Jezusa Niechrystusa to dla czytelnika
nieoswojonego z retoryką kaznodziejów dominikańskich, produkujących się na YT,
wyzwanie niebagatelne).
Podobnym iluzjom zdaje się ulegać Marek Beylin w
komentarzu pod znamiennym tytułem Im
lepszy Kościół, tym lepiej dla nas wszystkich (GW, 20.04.2019) Autor jest
świadomy grzechów Kościoła, w którym „dołują” „chrześcijańskie przesłanie i
moralność”, a na pierwszy plan wysuwają się „władczość, pycha i nieczułość
wobec bliźnich”. A to nie wszystko: „Nagonka na dzieci poczęte z in vitro,
ataki na konwencję przeciw przemocy w rodzinie, jawna homofobia i zwalczanie
idei upominających się o więcej równości dla kobiet – stały się znakiem
firmowym polskiego Kościoła”. Beylin nie ma jednak wątpliwości, że Polsce, a
nawet Europie, instytucja ta wciąż jest
potrzebna. Zwłaszcza w obliczu nękających świat kryzysów, narastającej
niepewności, poczucia „destabilizacji świata” i „zbliżającej się katastrofy
klimatycznej”. Z jednej strony publicysta GW doskonale wie, że „religia
katolicka była najczęściej niechętna nowoczesnej wolności i demokracji, a w
najlepszym razie zdystansowana od nich” i przytacza trafne słowa Hannah Arendt,
że religia ta sama „nie doprowadziłaby nigdy do ‘pojęcia rządów
ludu, sprawowanych przez lud i dla ludu’, czy do jakiejkolwiek innej definicji
wolności politycznej. Jedyną rzeczą, jaka interesuje chrześcijaństwo we władzy
świeckiej, jest ochrona jego własnej wolności”. Mimo to autor wierzy niezłomnie
we wciąż żywy „potencjał Kościoła”, a
choć zauważa jego „flirty z narodowcami”, to przecież nie traci nadziei, że właśnie
katoliccy duchowni uchronią nas przed „politycznymi bandytami” nakłaniającymi
„społeczeństwa do zła”, przed „upiornymi bóstwami” mnożącymi się Europie. Notabene podobne – jak
się okazało, bardzo naiwne – złudzenia żywił w latach 20tych i 30tych XX wieku
Tomasz Mann, przekonany, że katolicyzm „reprezentuje duchowo to, co
uniwersalne, prawdziwie chrześcijańskie”, a w obliczu nadciągającego nazizmu
staje się „bastionem niemieckiej wolności, wałem chroniącym przed zalewem
barbarzyństwa” (wywiad dla „Münchener Post”, 31. 12. 31).
Do grona polskich pobożnych ateistów dopisał się jakiś czas temu – i to z przytupem – także Tomasz Stawiszyński. W
rozmowie z Michałem Okońskim (Stawiam na chrześcijaństwo, „Tygodnik
Powszechny” 50/2024) Stawiszyński wyznaje, że „stawia na chrześcijaństwo”,
albowiem – jak twierdzi – dopiero „chrześcijaństwo przyniosło tę ideę, że
ludzkie życie nie jest dziełem przypadku ani igraszką obojętnych bogów, tylko
tajemnicą, w której centrum stoi Ktoś, kto uosabia miłość dobro i troskę”. Co
prawda nie wyrzeka się całkowicie sceptycyzmu i „nie każde zdanie z Ewangelii”
gotów jest uznać „za prawdziwe”, ale na chrześcijaństwo „stawia” w sensie
„egzystencjalnym”: „Wobec całej tej nicości okrucieństwa i bezsensu zwracam się
w stronę, która postuluje istnienie czegoś, co je przekracza”. Chrześcijaństwo
oferuje jego zdaniem leki na wszystkie choroby naszego czasu: „Porzucasz
pragmatyzm i uprzedmiotowienie, przestajesz myśleć o tym, co się opłaca. Cały
projekt chrześcijański, przynajmniej u źródeł – bo wiemy, że w historii to
uległo wynaturzeniom – opierał się na porzuceniu tej logiki. Nadstawianie
drugiego policzka, kochanie nieprzyjaciół, nie ma Żyda ani Greka, kobiety ani
mężczyzny, niewolnika ani człowieka wolnego – to była kompletna rewolucja
zwłaszcza w połączeniu z obietnicą wieczności dla każdego”. Niektóre
stwierdzenia filozofa mogą czytelnika wprawić w osłupienie: „Chrześcijaństwo z
jego realizmem antropologicznym, dyscypliną myślenia, a zarazem szacunkiem dla
wolności sumienia i godności osoby wydaje się nie tylko «wystarczająco dobrym»
projektem życiowym, ale i odtrutką na teorie spiskowe, fake newsy, polaryzację”. Jest też – jakżeby inaczej? – trochę o złym oświeceniu:
wykreowało ono „rozum, scjentystyczny, przekonany o swojej wszechmocy, który
jednak przecież wciąż dochodzi do jakichś granic, a kiedy zaczyna je dostrzegać
konfrontuje się z tajemnicą”. I tak dalej, i tak dalej. Trudno w tym wyznaniu
znaleźć choć jedno zdanie, którego nie słyszelibyśmy wcześniej z ust
kaznodziejów i katechetów. Dobrze znany jest nam też ów kaznodziejski język –
zrozumiały u byłego dominikanina Augustyniaka, ale trochę zaskakujący u autora
bez takiego duchownego backgroundu: podniosły, patetyczny, wznoszący się ku
wyżynom, na których, jak to na wysokościach, pojęcia ulegają takiemu
rozrzedzeniu, że trudno właściwie uchwycić ich znaczenie – jeśli takie
znaczenie jeszcze w ogóle zachowują.
Skoro
tak, to co właściwie uzasadnia takie „uniezależnienie”? I czy jest ono w ogóle
możliwe?
Radykalizm
„reguł” ewangelicznych jest oczywiście w normalnych warunkach nie do zrealizowania.
Jednak, pamiętajmy, ów zapowiedziany kres dziejów wcale nie miał przybrać
postaci całkowitej anihilacji świata, lecz przynieść jedynie coś w rodzaju
„wymiany elit” („pierwsi ostatnimi, ostatni pierwszymi”). W tych
okolicznościach apel o nadstawienie drugiego policzka nabierał nowego
sensu: nie dochodź swoich praw, pokochaj nieprzyjaciela, nadstaw
mu ten nieszczęsny drugi policzek, a już wkrótce ujrzysz, jak
twój wróg piecze się w ogniu piekielnym, ty zaś znajdziesz się
wśród garstki wybranych i sowicie nagrodzonych. (Bardzo jasno wyraził to
Paweł w Rz 12, 19 nn: „[…] Nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz
pozostawcie to pomście [Bożej]! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja
wymierzę zapłatę – mówi Pan – ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód –
nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go! Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę”(!).
Etyka skonstruowana według takiego modelu to wszakże etyka, jeśli wolno
się tak wyrazić, ad interim, słabo się sprawdzająca na dłuższych
dystansach.
By
stworzyć wrażenie, że to etyka ponadczasowa, niosąca jakieś „orędzie” jedyne w
swoim rodzaju i niezmiennie aktualne, trzeba ją stosownie rozwodnić: „Od
chrześcijan – wyjaśnia Kołakowski – nikt nie oczekuje […], by dosłownie
wcielali w życie przykazania Ewangelii. Wymaga się, by brali na serio skromne i
elementarne reguły tolerancji, by rezygnowali z przemocy”. Co zostanie jednak z
tego „orędzia”, gdy je pozbawimy jego pierwotnego radykalizmu? Czy tak
przyrządzone nie utraci swojej tożsamości?
Kołakowski
– to kolejny paradoks – wcale nie zamyka przy tym oczu na fragmenty Ewangelii
pozostające w jawnej sprzeczności z jego zasadniczą wizją zawartej w niej
etyki. Jezus, zauważa, „zapowiada zemstę okrutną miastom, które nie dały wiary
jego posłannictwu – obiecuje, że lżej będzie tyryjczykom i sodomitom w dzień
sądu niźli mieszkańcom Korozai i Betsajdy, które na przekór cudom zlekceważyły
sobie jego naukę”. Mimo to próbuje przekonać czytelnika, że Ewangelia otwiera
„perspektywę zniesienia przemocy w stosunkach między ludźmi”.
W
ostatnich akapitach swojego eseju Kołakowski wyraża „niepewną nadzieję”, że
dzięki „zasobom duchowym […] związanym z imieniem Jezusa” świat chrześcijański
„okaże się zdolny do istotnej naprawy i przemiany”. To zaś sprawi, że „zdołamy
[…] uwolnić się kiedyś od ciemnej zmory klerykalnego, fanatycznego i tępego
katolicyzmu, który od czterech stuleci przygniata i sterylizuje naszą kulturę
narodową”.
Wielce
znamienne, że mimo tego nieprzyjaznego wobec katolicyzmu zakończenia artykuł
filozofa został nader życzliwie przyjęty przez samego prymasa Wyszyńskiego.
„Światło prawdy Chrystusowej – miał, jak
pisze Zbigniew Mentzel w swojej biografii filozofa, Kołakowski. Czytanie świata, skonstatować hierarcha – dociera nawet
do umysłów ludzi niewyznających naszej wiary”.
Później prymas dwukrotnie z aprobatą wspomniał o eseju w swoich
kazaniach. W ówczesnej sytuacji politycznej był to swoisty „pocałunek śmierci”
i Kołakowski, który i tak musiał się już gęsto tłumaczyć przed władzami
partyjnymi z powodu swojego wcześniejszego osobistego spotkania z kardynałem w
Laskach w 1963 roku, na te wyrazy sympatii zareagował gniewną i niezbyt
kurtuazyjną repliką w tychże „Argumentach”. Pochwała Prymasa – gdy przyjrzeć
się sprawie chłodnym okiem – nie była jednak niezasłużona.
Z
eseju Leszka Kołakowskiego wydestylować można niemal wszystkie wyróżniki
„ateizmu dewocyjnego”. Pierwszym i najważniejszym jest wyraźne rozróżnienie
między nauczaniem Jezusa a Kościołem, dające się streścić krótko: „Jezus dobry
– Kościół zły”. W tej wersji dzieje chrześcijaństwa to dzieje degeneracji
pierwotnej szlachetnej nauki, niemającej sobie równych w dziejach ludzkości,
zepsutej jednak przez złych biskupów. Nauka ta jest przy tym – mimo wszelkich
jej zniekształceń – fundamentem aksjologii europejskiej, dlatego – jak dowodzi
Kołakowski – „wszelka próba «unieważnienia Jezusa», usunięcia go z naszej
kultury […] jest śmieszna i jałowa”, mało tego, jest „dziełem ludzi ciemnych, którzy wyobrażają sobie, że
sam prostacko zapisany ateizm nie
tylko może wystarczyć jako pogląd na świat, ale może ponadto upoważniać do
tego, by dowolnie, wedle własnego
doktrynerskiego zamysłu okrawać tradycję kulturową, wyjaławiając ją z najżywotniejszych soków” (podkr. T.
Z.). Chrześcijaństwo staje się tym samym nieusuwalnym składnikiem cywilizacji
europejskiej, kto zatem się od niego odżegnuje, ten porzuca jakoby również tę
cywilizację, zdradza i odrzuca własne dziedzictwo. To przekonanie powszechne do
dziś – także kręgach zwanych „laickimi”.
Być solistą
Ateizm dewocyjny nie jest oczywiście wynalazkiem polskim. Ani zjawiskiem nowym. Już intelektualiści starożytni, jak Marek Terencjusz Warron, rozróżniali trzy typy teologii (theologia tripertita): theologia poetarum, a więc opowieści o dziejach i czynach bogów, theologia civilis, czyli publiczne praktyki religijne, oraz theologia philosophorum albo theologia physica, która była poważną refleksją o wszechświecie, wolną od prymitywnego, ludowego zabobonu i dostępną jedynie garstce wybranych. Sami dalecy od wiary w opowieści poetów (odpowiednikiem tych poetyckich mitów byłaby dziś historyczna narracja Biblii), nie kwestionowali ich użyteczności: religia zapewnia spójność społeczną, wytwarza pewien rodzaj więzi między ludźmi, reguluje relacje między nimi, dlatego należy podtrzymywać jej istnienie mimo osobistego sceptycyzmu.
We
współczesnej Europie za jednego z prekursorów ateizmu dewocyjnego można uznać Benedetta
Croce (pominiemy tu wcześniejszych
myślicieli jak Jean-Jacques Rousseau, Goethe czy Rudolf Eucken). Filozof ten, którego Antonio Gramsci nazywał – chyba trochę na
wyrost – „laickim papieżem kultury włoskiej”, opublikował w roku 1942 głośny
esej zatytułowany Dlaczego nie możemy nie
nazywać się „chrześcijanami”, w którym konstatował: „Chrześcijaństwo było
największą rewolucją, jakiej kiedykolwiek dokonała ludzkość: rewolucją tak
wielką, tak wszechogarniającą i głęboką, tak płodną swymi następstwami, tak
nieoczekiwaną i przemożną, że wydawała się albo może się jeszcze wydawać cudem,
objawieniem przychodzącym z wysokości, bezpośrednią ingerencją Boga w sprawy
ludzkie, które od niego otrzymały
rządzące nimi prawa i całkowicie nowy kierunek”. A Hannah Arendt wyznawała
z rozbrajającą prostodusznością: „Jestem
całkowicie pewna, że cała ta totalitarna
katastrofa nie nastąpiłaby, gdyby ludzie wierzyli jeszcze w Boga, a raczej w
piekło” (Ich will verstehen, München
1996). Wypowiedź ta wywołała zresztą bardzo poważne polemiki. Do myślenia daje
też fakt, że akurat zawodowy teolog, Hans Küng, reprezentował w tej materii
diametralnie inne stanowisko. Wiara w piekło wyrządziła jego zdaniem „na
przestrzeni stuleci niewyobrażalne szkody” (Życie
wieczne, Kraków 1993). Nietrudno odgadnąć przyczynę: kto wierzy, że do
piekła z definicji trafią wszyscy, którzy nie wyznają katolickiego Boga, ten
może łatwo wpaść na pomysł, że nie byłoby źle
dać im tego piekła posmakować już na ziemi.
Co właściwie kieruje „pobożnymi ateistami”. Lessico del XXI Secolo, wydany przez Istituto
della Enciclopedia Treccani, w haśle ateo
devoto wyraża pogląd, że do „wspierania dążeń” „społeczności wierzących […]
na płaszczyźnie politycznej” skłania ich „przekonanie albo oportunizm”. W wypadku cytowanych wyżej polskich atei devoti „oportunizm” należy
zdecydowanie wykluczyć. Co zatem determinuje ich „przekonanie”?
Gdy w 1965 roku Kołakowski publikował swój esej o
Jezusie, był to jednoznaczny akt odwagi i sprzeciwu – sprzeciwu wobec monopolu
ideologicznego władzy komunistycznej, nie tylko propagującej „prostacko
zapisany ateizm”, ale niedopuszczającej do głosu jakiejkolwiek nieocenzurowanej
wolnej myśli. Kołakowski stwierdzi później bardzo trafnie (w Pomyślnych proroctwach i pobożnych
życzeniach), że komunizm zwalczał Kościół nie dlatego, iż był ateistyczny,
lecz dlatego, że był totalitarny. W tych okolicznościach jego esej – przy
wszystkich swoich niekonsekwencjach – dawał się czytać także jako wcale udana próba zakwestionowania tego monopolu, wyjęcia choć
jednej cegły z posępnego muru, otaczającego ówczesne życie umysłowe. Warto
zauważyć, że taka próba możliwa była w tamtym czasie jedynie na gruncie
refleksji nad religią. Jest raczej mało prawdopodobne, by cenzura przepuściła
analogiczny tekst, rehabilitujący w podobnym tonie gospodarkę wolnorynkową.
Dziś sprawy mają się zgoła odwrotnie. We
współczesnej Polsce problemem wydaje się
nie „prostacko zapisany ateizm”, lecz raczej „ciemna zmora fanatycznego, tępego
katolicyzmu”, nie tylko nie przezwyciężona – jak się to marzyło Kołakowskiemu –
przez jakieś „siły samonaprawcze” chrześcijaństwa, lecz systematycznie
wzmacniana prawnie i zasilana ekonomicznie przez odrodzoną polską demokrację –
będąca przy tym źródłem nowej opresji ideologicznej, z pozoru nie tak brutalnej
jak opresja komunistyczna lat 50tych czy 60tych, ale mającej oparcie w sporej
części społeczeństwa, a przez to może nawet pod niejednym względem bardziej
dolegliwej dla opierających się jej jednostek.
Oraz glebą, na której rozwija się polski autorytaryzm, głoszący
niezmiennie hasło „obrony wartości chrześcijańskich”, co zapewnia mu trwałe
wsparcie Kościoła. Kto tę glebę użyźnia, ten wspomaga także – niezależnie od
swoich intencji – wszystko, co na niej rośnie.
Ale Polska nie jest przecież wyspą odizolowaną od
reszty Europy, w której chrześcijaństwo na ogół schodzi ze sceny. Laicki
intelektualista ma prawo się obawiać, że jeśli zajmie wobec niego stanowisko
nadmiernie krytyczne, znajdzie się w dość licznym chórze. A intelektualista w
chórach zwykle śpiewać nie lubi, bardziej odpowiada mu rola solisty.
Przyłączanie się do zmasowanej krytyki religii to dziś na zachodzie Europy
łatwizna, a łatwizna mało kiedy odznacza
się wielkimi walorami intelektualnymi czy estetycznymi. Zwłaszcza gdy przybiera
postać bardzo agresywną, żywo przypominającą fanatyzm fundamentalistów chrześcijańskich
– już Heine pisał w Listach o Niemczech o
„mnichach ateizmu”, którzy „żywcem usmażyliby pana de Voltaire jako
zatwardziałego deistę”. Nie każdy ma
ochotę występować w takiej roli, zwłaszcza że – jak zauważył w XVIII wieku inny
niemiecki pisarz, Wilhelm Heinse – „przemawianie przeciwko religii nie przynosi
wielkiego pożytku”, a „najlepsze, co można w tej materii uczynić, to
wymazywanie. Jakaż to wszelako chwała i jakaż zasługa zostać czymś na
podobieństwo mokrej gąbki?”. W tych okolicznościach znacznie bardziej kusząca staje się
apologetyka – podobnie jak oskarżanie przed sądem przestępcy, którego wina
zdaje się nie ulegać wątpliwości, spycha w kierunku banału, prawdziwym zaś
wyzwaniem intelektualnym i moralnym staje się jego obrona (znamy to z
amerykańskich thrillerów sądowych). Przekora – pragnienie zademonstrowania
własnej odrębności, suwerenności myśli i sądów, zakwestionowania pewników
uznanych we własnym środowisku – jest w istocie paliwem wszelkiej
aktywności intelektualnej i dlatego pozostaje nieustającą pokusą
jajogłowych: „Im bardziej stanowczo ktoś pragnął dowieść mi racji
chrześcijaństwa – pisał Gotthold Ephraim Lessing w Bibliolatrii – tym większe ogarniały mnie wątpliwości.
Im śmielej i z im większym poczuciem tryumfu ktoś inny
pragnął wdeptać je w ziemię, tym większą odczuwałem skłonność,
by zachować je przynajmniej w swoim sercu”.
Tej przekorze towarzyszy – a może ją nawet napędza –
owa opisana wyżej wyidealizowana wizja chrześcijaństwa jako „religii miłości”
itd. Pierwotna, czysta nauka Ewangelii została jakoby wypaczona przez Kościół.
Rzecz w tym, że związek przyczynowo-skutkowy był tu całkowicie odwrotny: to nie
Nowy Testament wytworzył Kościół, lecz Kościół Nowy Testament. W Polsce zwrócił
na to niedawno uwagę Ireneusz Ziemiński w świetnej rozmowie-rzece z Arturem
Nowakiem (Chrześcijaństwo. Amoralna
religia). A zatem to Kościół ukształtował owo przesłanie wedle swoich
potrzeb, z których najważniejszą było usankcjonowanie i „uświęcenie” hierarchicznej struktury społeczności
chrześcijańskiej („pasterze” i „owce”) oraz zasad dyscyplinujących tę zbiorowość.
Gdy spróbujemy Nowy Testament przeczytać własnymi
oczyma, odrzuciwszy okulary, które zakłada się większości z nas już we wczesnym
dzieciństwie, naszym oczom ukaże się obraz zupełnie różny od tego naiwnie upiększonego
ad usum delphini, znany nam zresztą
doskonale i z naszej współczesności: obraz formującej się sekty
apokaliptycznej, rządzącej się takimi samymi prawami, jakimi rządzą się tego
rodzaju formacje zawsze i wszędzie. Oto pojawia się nowy prorok i ogłasza
bliski kres dziejów, obiecując wyrównanie krzywd wszystkim, którzy się doń
przyłączą, pozostałym zaś grożąc zagładą i unicestwieniem. Nie różni się w tym
zasadniczo od wielu innych założycieli nowych ruchów religijnych, niezmiennie odwołujących
się do ludzkich frustracji i niespełnień. A przy tym stosuje metody łudząco
podobne do tych, jakie stosują zwykle przywódcy sekt: „bombardowanie miłością”,
wzbudzanie poczucia winy, żądanie zerwania więzi rodzinnych i wyzbycia się
majątku na rzecz gminy, poddania kontroli swojego życia intymnego,
bezwzględnego podporządkowania się garstce „pasterzy” i odizolowania od świata
zewnętrznego, przedstawianego jako wrogi, a jednocześnie zmierzający ku
przepaści – takie jego wyobrażenie, ma wzbudzić w adepcie również pewne
poczucie wybraństwa, wyższości wobec „grzesznego” i skazanego na zagładę
otoczenia. Społeczności zorganizowane według tego modelu – dziś zwykle ostrzega
się przed nimi (także w kościołach!) młodych ludzi, poszukujących swojego
miejsca na Ziemi – wytwarzają patologie, które obserwujemy z takim przerażeniem
w Kościele katolickim, ale przecież także w rozmaitych wyrastających z
chrześcijaństwa „wspólnotach” i ruchach religijnych. Innymi słowy: czas byłby
już najwyższy dostrzec, że te patologie nie są „wypaczeniami” Ewangelii, lecz
jej prostą i nieuchronną konsekwencją. Ale od tego ateizm dewocyjny jest bardzo
daleki.
Można spekulować dalej. Całkowite zerwanie z
religią, w której się wyrosło, nie jest łatwe. Religia jest bezdyskusyjnie spoiwem
zbiorowości, a kto się jej wyrzeka, ten wyrzeka się także uczestnictwa w tejże
zbiorowości. Najsurowszą karą we wspólnotach religijnych – odkąd za apostazję
nie mogą już one zbuntowanej owcy uśmiercić – bywa ekskomunika, wykluczenie ze
społeczności, połączone często, jak u świadków Jehowy, z zerwaniem wszelkich
więzi rodzinnych. Dziś nie jest to kara tak dotkliwa jak kiedyś – współczesny
człowiek żyje na ogół w różnych zbiorowościach, które sam może sobie wybierać –
ale przecież niekiedy takie zerwanie może być bolesne. „Ateista dewocyjny” daje
do zrozumienia, że nie chce tych więzów unicestwiać całkowicie: „nie podzielam
waszej wiary w historyczną opowieść chrześcijaństwa (nawet szczęśliwie
nawrócony Tomasz Stawiszyński jakieś resztki dawnego sceptycyzmu zachowuje),
ale przecież żywię niezmienny szacunek do ukształtowanej przez tę wiarę waszej
moralności. Pozostaję przeto –– w jakiejś mierze – jednym z was”.
Intelektualista lubi być solistą, ale przecież nawet
solista lepiej się czuje, gdy wie, że chór za jego plecami nie jest mu wrogi. I
mimo wszystko woli się od niego za bardzo nie oddalać.
Katolicyzm z ludzką twarzą?
Aktywna obecność atei devoti w życiu politycznym i umysłowym nie pozostaje bez następstw. Nie zawsze są one łatwo uchwytne. Pobożni ateiści bywają krytyczni wobec biskupów, czasem nawet bardzo. Rzecz jednak w tym, że ta ich krytyka ogranicza się do krytyki symptomów – przyczyny znajdują się już poza jej horyzontem. Ateo devoto potępi bezwzględnie księdza wykorzystującego seksualnie ministrantów czy uczennice, ale całkowicie uchodzi jego uwagi, że pedofilia duchownych to następstwo hierarchicznej struktury, przyjętej w społeczności „pasterzy” i „owiec”, a wyprowadzonej właśnie z pism Nowego Testamentu: pasterz może precież z owcą robić, co mu się podoba. Kościół wyrósł wszak z sekty, a zatem modelowej społeczności autorytarnej. Różnica między „sektą” a „kościołem” – tak często podkreślana – jest co najmniej problematyczna. Sekta to kościół, któremu się nie udało, kościół to sekta, która miała więcej szczęścia: zdołała pozyskać więcej zwolenników i ma często za sobą aparat państwa. Nawet jeśli „pobożny ateista” dostrzega czasem wady struktury kościelnej, to uznaje, że to jedynie chwilowy „kryzys” i nie traci nadziei, że kiedyś ulegnie ona przemianie, że przyjdą „dobrzy biskupi”, którzy pod przewodnictwem „dobrego papieża” zhumanizują Kościół. („Dobrzy księża” już są i pisują często w „Gazecie Wyborczej”). Stąd – rozbrajająco naiwne – złudzenie, że ów Kościół, jeśli będzie się w nim wspierać środowiska bardziej liberalne, stanie się kiedyś cały „Kościołem otwartym”,: „Nie uważam – pisze Stefan Chwin (Jeśliby jutro w Polsce zniknął katolicyzm, co by nam zostało?, GW, 05.05.2023) – że powinniśmy pokładać nadzieję na ożywienie i oczyszczenie naszej polskości w gruntownej sekularyzacji życia w Polsce. Dużo rozsądniejsze jest sprzyjać i wspierać duchową i instytucjonalną ewolucję Kościoła. Błędem jest fatalistyczne przeświadczenie, że Kościół będzie zawsze taki sam jak dzisiaj”. Na czym pisarz opiera to przekonanie, pozostaje tajemnicą – skoro jakaś formacja nie zdołała się w istotny sposób zreformować przez 2 000 lat, to jest mało prawdopodobne, że uczyni to w ciągu najbliższych pięciu – ale podobnie jak Adama Michnika przeraża go wizja Polski bez Kościoła: „Jeśliby jutro w Polsce zniknął katolicyzm, co by nam zostało?”. Trudno doprawdy dopatrzyć się wielkiej różnicy między jeremiadami Michnika i Chwina a przemową Jarosława Kaczyńskiego z 2013 roku: „Jeśli myśleć o polskich sprawach w sposób racjonalny, to wracamy do jednej prawdy: nie ma Polski bez Kościoła. Bo Kościół jest jedynym dzierżycielem systemu wartości, który Polacy znają” (przemówienie na Jasnej Górze do słuchaczy Radia Maryja).
Sytuacja przypomina nieco tę z czasów PRL-owskich
„odwilży”: Wówczas także mówiło się o „błędach i wypaczeniach”, które na pewno
zostaną usunięte i naprawione, gdy socjalizm się zdemokratyzuje, a władzę
przejmą „dobrzy” sekretarze Partii. Święte księgi marksizmu-leninizmu
pozostawały jednak tabu. Dopuszczalna była jedynie krytyka „konstruktywna”,
rozważająca sposoby „ulepszenia” ustroju. Leszek Kołakowski w głośnym artykule
Czym jest socjalizm z 1956 roku pracowicie
wyliczał wszystkie tegoż socjalizmu „błędy i wypaczenia”, by zakończyć tę
smutną litanię radosnym credo: „Socjalizm jest to naprawdę dobra
rzecz”. Wielce znamienne, że tenże sam Profesor Kołakowski, już w nowym
filozoficznym wcieleniu, swoje Amatorskie
kazanie o wartościach chrześcijańskich, nie wolne zresztą od akcentów
krytycznych wobec Kościoła, zakończył równie płomienną eksklamacją: „Nie ma nic
lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci aniżeli wezwanie
Jezusa Chrystusa”.
Sen o jakimś „katolicyzmie z ludzką
twarzą” może się jednak okazać równie niespełniony jak marzenia „Praskiej
Wiosny”.
Pobożni ateiści, „konstruktywni krytycy” Kościoła, są prawdziwym jego skarbem – wytwarzają wokół tej instytucji pewną aurę służącą utrwaleniu jej dominacji. Ta „aura” wyraźnie przenika także publicystykę okołokościelną, nadając jej zdumiewającą czasem tonację. Liberalna „Gazeta Wyborcza” bezwiednie przejmuje charakterystyczny język kościelny: jej autorzy z niepokojem odnotowują spadek liczby „powołań” w seminariach duchownych, a o księżach oskarżanych o przestępstwa pedofilskie piszą, że w swoich parafiach „pełnili posługę”. Nie to jest jednak najistotniejsze. Komentując sławne wystąpienie Karola Nawrockiego na Jasnej Górze, Agnieszka Kublik stwierdza: „To zaprzeczenie fundamentalnym wartościom głoszonym przez Kościół. Głoszonym, ale nie realizowanym”. Naprawdę? Pojawia się tu znów owo naiwne domniemanie, jakoby Kościół był zjawiskiem trochę „nie z tego świata”, reprezentował jakieś „wyższe dążenia”, którym jednak pod wpływem „złych” duchownych się „sprzeniewierzył”. Sprzyja to postrzeganiu tej instytucji, będącej przecież w istocie na scenie politycznej takim samym aktorem jak wszyscy pozostali i o to samo zabiegającej – o władzę i dostęp do środków wypracowanych przez społeczeństwo – jako formacji zasadniczo innej i wymagającej innego traktowania: Kościół należy mimo wszystko wspierać, bo jest „strażnikiem wartości uniwersalnych”, tożsamych rzekomo z „wartościami chrześcijańskimi”, nawet jeśli chwilowo znajduje się w niegodnych rękach. Na pewno kiedyś znajdzie się w godniejszych, bo przecież Jezus głosił „miłość” etc., Kościół jest również, jak twierdzi Stefan Chwin, „strażnikiem piękna”, (choć „w dużo mniejszym już stopniu niż dawniej”), a do tego „właściwie jedynym w przestrzeni publicznej miejscem, gdzie znalazła schronienie prawdziwa poezja”.
Wiąże się z tym powszechne przekonanie atei devoti, że chrześcijaństwo to
fundamentalny składnik cywilizacji europejskiej. W eseju Zło dobrem zwyciężaj (GW,
15. 07. 2011) Adam Michnik pisał: „Chrześcijaństwo jest niezbywalnym – sądzę, że wręcz
konstytutywnym – elementem kultury europejskiej”. Co prawda nie „składnikiem
jedynym”, ale: „To pewnie najpiękniejszy pęk kwiatów w bukiecie”.
Często wyrażany bywa również pogląd, że wolnościowe
idee, które ostatecznie ukształtowały ustroje polityczne Zachodu, choć z pozoru
wywodzą się z myśli oświecenia i choć Kościół się im przeciwstawiał, swymi
korzeniami tkwią jednak w chrześcijańskiej „religii miłości i równości”. „[…]
Chrześcijaństwo jest jako religia demokracją – podobnie jak można powiedzieć,
że demokracja jest politycznym wyrazem chrześcijaństwa”, pisał już Tomasz Mann
w eseju Goethe i demokracja („Kronos” 2/2025) Tu oczywiście można by
zapytać naiwnie: „dlaczego tak późno?”.
Dlaczego społeczeństwa Europy zaczęły się demokratyzować dopiero
wówczas, gdy europejskie chrześcijaństwo zaczęło obumierać? I dlaczego tak
dobroczynnego wpływu nie wywarło ono na przykład w chrześcijańskiej Rosji? Jak
rozpowszechniony jest ten mit świadczy choćby taki przykład. Przed kilku laty
odbyła się krakowskiej siedzibie PAN dyskusja panelowa wybitnych polskich
prawników, w której udział wzięli m. in. prof. Andrzej Zoll i prof. Ewa
Łętowska. Uczestnicy tej debaty nader zgodnie doszli do wniosku, że ustrojem
idealnym byłoby „społeczeństwo świeckie, po chrześcijańsku rządzone”. Czyżby
takie jak dystopia stworzona niegdyś przez Kalwina w Genewie, „najświętszym
miejscu na świecie”?
Myśli nader podobne znaleźć można w wywodach „Polki
ateistki” Karoliny Wigury, zawartych w rozmowie-rzece z Tomaszem Terlikowskim (Polka ateistka kontra Polak katolik): „Z
punktu widzenia historii idei jest oczywiste, że chrześcijaństwo leży u korzeni
nowożytności […]. A także – że leży u korzeni nowoczesności, która rozpoczyna
się wraz z Oświeceniem”. Naturalnie także Wigura dostrzega inne jeszcze źródła
współczesnej kultury europejskiej: „Ale w takim samym sensie u tych korzeni leżą
judaizm oraz filozofia grecka, które miały swoje początki przed
chrześcijaństwem. Nie ma sensu pytać, co było pierwsze, ani też, co odegrało
rolę dominującą, ponieważ nurty myślenia chrześcijańskiego i
pozachrześcijańskiego były w historii Europy blisko splecione, oddziaływały na
siebie nawzajem, atakowały się, ale też wzajemnie inspirowały. […] U podstaw
Oświecenia leży zarówno chrześcijańska nauka o miłości bliźniego, jak i nie
mająca nic wspólnego z chrześcijaństwem nowoczesna nauka”. Gdy zaś w rozmowie z
ks. Bonieckim Adam Michnik wyrokuje: „chrześcijaństwo jest nieśmiertelne”, gdyż
człowiek „nigdy nie przestanie pytać o sens życia i sens śmierci”, „cała
kultura europejska ufundowana jest na chrześcijaństwie”, a zatem „nie ma takiej
możliwości, żeby amputować [z niej] tę tradycję i aksjologię”, a „kto próbuje
to robić jest albo nihilistą, czy to brunatnym, czy czerwonym […], albo jest
idiotą po prostu”, to w jego ustach taki werdykt ma znacznie większą siłę
rażenia, niż miałby wypowiedziany przez jego rozmówcę – mało zresztą
prawdopodobne, by akurat ks. Bonieckiemu przeszły przez gardło podobne słowa. Skąd
zatem zdziwienie, gdy kard. Nycz domaga się obowiązkowych lekcji religii w
szkołach? Przecież „żyjemy w cywilizacji europejskiej, która wyrosła z
chrześcijaństwa”, a zadaniem szkoły jest wszak dobre osadzenie wychowanka w
tradycji cywilizacyjnej. Na tę tradycje
cywilizacyjną można jednak patrzeć pod różnymi kątami. W notatkach do swych wykładów o Wieku
Fryderyka II ,Jacob Burckhardt gotów był przyznać, że bez „potężnego, mocno
reprezentowanego w sferze świeckiej Kościoła Europa byłaby jaskinią zbójców”, a
plemiona germańskie „pozagryzałyby się” nawzajem. Zarazem jednak zauważał
przenikliwie, że później „duch europejski się mu wymknął. Nowsze zachodzące w
nim procesy rozwojowe nie miały z tym Kościołem wewnętrznie już nic
wspólnego” (Das Zeitalter Friedrichs des Großen, rozdział Die
Kirche).
Dzieje kultury europejskiej da się zapewne
przedstawić jako dzieje kultury inspirowanej przez chrześcijaństwo, da się je jednak
opowiedzieć także jako dramatyczną historię jej wyzwalania się spod jego władzy
i wpływu.
Ale właśnie na takie jej opowiedzenie nie ma
wielkich szans w „głównym nurcie” polskiej publicystyki. Atei devoti to często ludzie zawiadujący głównymi mediami „liberalnymi”,
którzy starannie dbają o to, by w debacie okołokościelnej brali udział
wyłącznie albo prawie wyłącznie „ateiści koncesjonowani” w rodzaju Magdaleny
Środy czy Tomasza Stawiszyńskiego. Wszyscy pozostali to wedle nomenklatury
Adama Michnika „ateiści jaskiniowi” vel „tramwajowi” (dlaczego akurat
„tramwajowi”?). Albo „idioci po prostu”. A „idiotów” na salony się wszak nie
wpuszcza. To cenzura najbardziej skuteczna z możliwych: jest prawie niewidoczna
i nie da się jej w żaden sposób połączyć z jej największym beneficjentem. Co
więcej, to cenzura, która jest jak najdalsza od postrzegania samej siebie jako
cenzury.
Jeśli w realnym świecie zdarzają się cuda, to to
jest niewątpliwie jeden z nich: oto polski Kościół wychował sobie nie tylko
potulne owce, ale i równie potulne wilki, które
– jak to wilki – czasem nieśmiało warkną i kłapną zębami, ale przeważnie
zajęte są głoszeniem jego chwały i nieprzemijalności. A przy tym pracowicie
dostarczają mu argumentów uzasadniających jego roszczenia. Polscy „pobożni ateiści” przypominają trochę lewicujących
intelektualistów zachodnich, którzy sami nie praktykowali komunizmu ani nie
mieli na ogół wielkiej ochoty osiedlać się w ZSRR, ale przecież ochoczo głosili chwałę ustroju
panującego w „Kraju Rad”. I namiętnie zwalczali „jaskiniowych” antykomunistów,
którzy jak George Orwell czy nasi Gustaw Herling-Grudziński i Józef Czapski próbowali
otworzyć Zachodowi oczy na to, co naprawdę działo się „na nieludzkiej ziemi”.
Tych spontanicznych sojuszników niewdzięczny Lenin nazywał, jak nazywał:
trafnie, acz niezbyt uprzejmie. Dlatego dla skrótowego opisu ich duchowych
dzieci lepiej będzie przywołać tu inną metaforę, łagodniejszą a nie mniej
barwną: diabła, o którym Goethe mówił we
wrześniu 1815 roku w rozmowie z Sulpicjuszem Boisserée: „Natura […] to organy,
na których gra Pan Bóg, podczas gdy diabeł depcze w nich miechy”. Nasi atei devoti depczą miech organów, na
których grają polscy biskupi (no, może jeden z wielu takich miechów). I wcale
im nie przeszkadza, że melodia, którą słyszą, brzmi cokolwiek zgrzytliwie. Bo
ciągle im się wydaje, że przecież kiedyś usłyszą płynące z nich wreszcie dźwięki
cudowne i wzniosłe jak pienia anielskie.






Komentarze
Prześlij komentarz