Wyniosłe milczenie feudała
Wielkie Wydawnictwo w Wielkim Mieście zaprasza: „Szanowni
Państwo, jeżeli jesteście zainteresowani publikacją swoich utworów w [tu nazwa wydawnictwa], prosimy o
wypełnienie poniższego formularza i załączenie tekstu z wszystkimi koniecznymi
informacjami. Chętnie rozpatrzymy
Państwa propozycje” (wszystkie wytłuszczenia T.Z.).
Na tym Wersal się kończy: „Ze względu na liczbę napływających
tekstów odpowiadamy tylko na wybrane
propozycje. Jeśli w ciągu czterech miesięcy od dostarczenia tekstu nie
skontaktujemy się z Państwem, oznacza to, że tym razem nie byliśmy
zainteresowani publikacją.
Maleńkie Wydawnictwo w Jeszcze Większym Mieście też otwiera
podwoje: „Maszynopisy proponowanych nam
książek prosimy przesyłać drogą elektroniczną na adres: [tu adres email Wydawcy]. Jeśli
będziemy zainteresowane, odezwiemy się w ciągu trzech miesięcy”.
A jeśli nie – dopowiedzmy za Miłe Panie – to oczywiście
odezwać się nie raczymy. No bo niby dlaczego my, Wielkie Wydawczynie, mamy
raczyć?
Wciąż narzeka się na niski poziom czytelnictwa w Polsce. Czy
aby na pewno słusznie? Najwyraźniej nawet zawodowe obcowanie ze słowem pisanym
nie zawsze wysubtelnia obyczaje.
Czas jest bezcenny.
Ale nie każdego
W obu wypadkach sytuacja jest przynajmniej jasna.
Potencjalny autor został ostrzeżony, że ma do czynienia z ludźmi, którzy nie zwykli
odpowiadać na korespondencję, jeśli nie spodziewają się po niej żadnej
korzyści. Może więc zwrócić się do innego wydawcy. Tyle że nawet tam, gdzie
takich ostrzeżeń brak, zostanie prawdopodobnie potraktowany – choć jednak: nie
zawsze – bardzo podobnie.
Dziwne? Trochę dziwne. Przygotowanie oferty wydawniczej
zajmuje niemało czasu. Trzeba streścić własny utwór, jakoś go opisać, propozycję uzasadnić.
Oczywiście każdy autor ma zapewne "gotowca", który najprawdopodobniej, znając obyczaje wydawnicze, wysyła równocześnie na kilka albo kilkanaście adresów. Jak
to uczynił bohater noweli Heinricha Bölla, Nieśmiertelna
Teodora, młody poeta, który rozesłał swoje wiersze do kilkuset gazet –
odpowiedziała niewielka część, ale to wystarczyło, by stał się przez noc
Sławnym Poetą.
Nie mniej czasu i trudu – to akurat wiem z własnego
doświadczenia – wymaga przygotowanie oferty przekładu. Trzeba proponowaną do
tłumaczenia książkę przeczytać, dowiedzieć się czegoś o autorze, przejrzeć
recenzje, książkę streścić i omówić. Oczywiście również takiej oferty nie
przygotowuje się zazwyczaj dla jednego wydawnictwa, ale lepiej odczekać na
odpowiedzi, by nie znaleźć się w niezręcznej sytuacji, gdyby zainteresowanie
wykazało kilka podmiotów. Wydawać by się mogło, że wysiłek i autora, i tłumacza
zasługiwałby na poświęcenie minuty, bo tyle potrzeba zazwyczaj na wysłanie
pocztą elektroniczną odmownej odpowiedzi, również przecież według gotowego
szablonu. Ale tak dzieje się zastanawiająco rzadko.
A właściwie dlaczego? Indagowani w tej materii wydawcy
tłumaczą się zwykle w sposób mało oryginalny: „Nie mamy czasu”. Ba, czasu nikt
nie ma w nadmiarze. Chociaż… Pisze biograf Tomasza Manna: „Gdy nie pracuje,
opada go zły nastrój, który udziela się całemu otoczeniu. Najczęściej
następnego dnia dokończy coś, nie przerwie pracy, zacznie przygotowywać
następne dzieło. Efekt tej niezmordowanej pracy to średnio licząc –
uwzględniając korespondencję i dziennik – pięć stron dziennie, a więc około tysiąca
ośmiuset rocznie, zaś w czasie mniej więcej sześćdziesięciu lat twórczego życia
– ponad sto tysięcy drobno zapisanych kartek papieru – niesamowite! Poza tym nieprawdopodobna liczba listów,
przeciętnie trzy do czterech dziennie, pisanych ręcznie, obszernych i w sumie
miłych, dopiero potem zaczyna dyktować, nieraz i po dziesięć listów dziennie.
Na ważne listy odpowiada nazajutrz lub jeszcze następnego dnia. Inne czekają
dłużej, lecz odpowiedź otrzymuje niemal każdy, kto pisze do Tomasza Manna”.
Wypada mieć nadzieję, że sympatyczne Panie kierujące Maleńkim
Wydawnictwem w Jeszcze Większym Mieście, które nie tracą wszak czasu na
odpowiadanie „niemal każdemu”, kto do nich napisze, pozostawią po sobie dorobek
co najmniej porównywalny. Notabene: na wszystkie listy odpowiadał ponoć także
Goethe, któremu też nie zabrakło czasu na napisanie jeszcze paru innych rzeczy.
A pamiętajmy, że obaj panowie musieli sobie radzić bez komputerów i poczty
elektronicznej. (Żeby było jasne: ja do Maleńkiego Wydawnictwa nigdy
nie pisałem ani pisać nie zamierzam).
Czas Wydawcy jest, wiadomo, bezcenny. Ale i czas autora czy
tłumacza też może mieć pewną wartość. Oto autentyczna historia, znana mi
z opowieści jej bohatera. Pewien Młody Człowiek postanawia wydać własny
przekład Wielkiej Wagi Dzieła – co do tego akurat nie ma wątpliwości – którego
autorem jest Wielki Uczony Niemiecki. Przekład części tego dzieła już
istnieje, ale zdaniem Młodego Człowieka nie jest całkiem poprawny (i okaże się,
że rzeczywiście tak jest). Dzieło - w kręgach fachowych uchodzące za niemal "legendarne" - napisane
jest językiem, mówiąc najdelikatniej, dość hermetycznym. Młody Człowiek
nie daje wszakże za wygraną. Wyrusza do jednej ze stolic europejskich, by w
przechowywanym tam archiwum Wielkiego Uczonego skopiować maszynopis oryginału z odręcznymi poprawkami
autora, które rzeczywiście to i owo wyjaśniają. Tak uzbrojony, dokonuje
wstępnego przekładu – będę później jego konsultantem, stąd moja znajomość tej
opowieści – i pisze do Powszechnie Szanowanego
Wydawcy, by przedłożyć mu propozycję wydania owego Wielkiej Wagi Dzieła
w swoim przekładzie i opracowaniu. Cierpliwie czeka na odpowiedź. Mija miesiąc,
drugi, trzeci. Odpowiedzi brak. Jednak Młody Człowiek nie potrafi sobie
wyobrazić, by Prezes Wydawnictwa, do tego Wybitny Humanista i Uczony mógł, ot
tak, kompletnie zignorować jego poważną, popartą wnikliwymi badaniami propozycję wydania
ważnego tekstu. Młody Człowiek będzie potrzebował kolejnych trzech miesięcy, by
zrozumieć, że jednak odpowiedzi od Wielkiego Humanisty się nie doczeka.
Historia kończy się na szczęście dobrze: Młody Człowiek znajdzie innego
wydawcę, książka się ukaże i będzie ważnym wydarzeniem edytorskim i naukowym.
Szkoda tylko tego pół roku, które Młody Człowiek stracił, bo Wybitny Humanista
nie znalazł pół minuty, by napisać (bądź zlecić napisanie) maila o treści:
„Dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani”. Przecież nie musiał dodawać, że
„pozdrawia” czy „łączy wyrazy”. Nawet „dziękujemy” mógł pominąć.
„Brak czasu” staje się w tych okolicznościach wyjaśnieniem
cokolwiek niejednoznacznym. Może trzeba szukać innych przyczyn?
„Grzeczność wszystkim
należy, lecz każdemu inna”
Kilka lat temu wpadłem na pomysł napisania książki o tragicznej
śmierci Winckelmanna w Trieście i jej recepcji w literaturze. Temat to ciekawy,
bo rzuca światło na proces formowania się teorii spiskowych – zabójstwo
uczonego było zbrodnią odrażającą, ale zarazem potwornie banalną, napadem
rabunkowym dokonanym przez zwykłego rzezimieszka, co więcej wszystkie, niezbyt
skomplikowane jej okoliczności zostały skrupulatnie zbadane i wyjaśnione. Mimo
to do dziś krąży wokół tej sprawy mnóstwo legend, dopatrujących się w zgonie
Winckelmanna jakiegoś drugiego i trzeciego dna, różnego w zależności od epoki i
jej aktualnych potrzeb ideowych. Postanowiłem zainteresować projektem jakieś
wydawnictwo w Niemczech. Moment był najgorszy z możliwych: w roku 2018, jakieś
dwa lata wcześniej, wypadała 250. rocznica tamtego wydarzenia, więc wydawcy
mogli słusznie uważać mój pomysł za lekko spóźniony (choć żadna książka o takim
charakterze się nie ukazała). I rzeczywiście tak się stało. Ale… Z każdego
wydawnictwa, do którego się zwróciłem, otrzymałem – w ciągu około tygodnia! –
odpowiedź, i to nie zdawkową, „dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani”, lecz
za każdym razem podpisaną czyimś nazwiskiem i wyjaśniającą krótko, dlaczego mój
pomysł danego wydawcy jednak nie zainteresował. (Tekst ostatecznie
opublikowałem w Polsce w tomie swoich szkiców poświęconych literaturze
niemieckiej XVIII i XIX wieku). Czyli jednak: nawet jeśli nie jest się
zainteresowanym, można odpowiedzieć. Przynajmniej w Niemczech. Dlaczego nie w
Polsce?
Ano dlatego, że Goethe, Tomasz Mann czy współczesny
niemiecki wydawca to ludzie wychowani w kulturze mieszczańskiej i tę kulturę
współtworzący. W kulturze mieszczańskiej list traktowany był i jest jako głos
współobywatela równego stanem, na który należało odpowiedzieć, w przeciwnym
razie można było zostać uznanym za kogoś nieznającego „form”, a to oznaczało
ryzyko środowiskowego wykluczenia. Pozostawienie listu bez odpowiedzi było
czymś porównywalnym z nieodwzajemnieniem
ukłonu, a więc z zachowaniem nie tylko wrogim, ale i grubiańskim,
„niestosownym” i kompromitującym. Co więcej, ta zasada obowiązywała nie tylko
wśród mieszczan: Stanisław Grodziski w swojej świetnej biografii cesarza
Franciszka Józefa opisuje, jak to monarcha, jadąc przez Wiedeń odkrytym powozem, przyjmował ukłony poddanych i uprzejmie na nie odpowiadał. Cesarz czuł się
bowiem poniekąd także wiedeńskim mieszczaninem i świadomie czy podświadomie
stosował się po prostu do reguł mieszczańskiej kindersztuby. Polski szlachcic
idąc przez swój folwark mógł dostrzec czapkujących mu chłopów, ale nie musiał –
czuł się feudałem, którego nie obowiązywały wobec chłopa reguły dobrego
wychowania, takie jakie obowiązywały go wobec ludzi jego stanu. „Grzeczność
wszystkim należy, lecz każdemu inna”, powiada Sędzia w Panu Tadeuszu, wyraźnie dając do zrozumienia, że proste,
obowiązujące powszechnie i niejako automatycznie formy z ową należną
grzecznością niewiele mają wspólnego:
Grzeczność nie jest nauką łatwą
ani małą.
Niełatwą, bo nie na tym kończy
się, jak nogą
Zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem
witać lada kogo;
Bo taka grzeczność modna zda mi
się kupiecka,
Ale nie staropolska ani też
szlachecka.
Wydawca niemiecki przestrzega zatem zasad „grzeczności
kupieckiej”, nasz „staropolskiej” i „szlacheckiej”, która bynajmniej nie
nakazuje „z uśmiechem witać lada kogo”. Ani „lada komu” odpowiadać na
korespondencję. Polski wydawca czuje się feudałem, do którego pokornie zwraca
się jakiś poczciwy kmieć i czegoś od niego chce. Feudał może mu okazać łaskę,
ale nie musi. Nie musi go nawet zauważyć. A cóż dopiero zniżać się do
odpowiedzi. Nawet jeśli jego folwarczek jest chronicznie na krawędzi
bankructwa.
Oczywiście nasz dumny wydawca czuje się Europejczykiem pełną
gębą, ale w niczym nie zmienia to faktu, że pozostaje nadal polskim „sarmatą”,
w kontuszu i przy karabeli, który nie przyjmuje do wiadomości, że w beznadziejnie
zmieszczaniałej Europie odpowiadanie na
korespondencję to po prostu pewien standard cywilizacyjny. A co więcej, że kto tego standardu
nie spełnia, wystawia sobie świadectwo nie tylko braku kindersztuby – także braku
profesjonalizmu.
Feudał traci
Zauważyłem to już przed laty: wydawcy mający kłopot z
odpowiadaniem na korespondencję mają zwykle kłopoty ze wszystkim innym. Kuleje
u nich redakcja, nie mają pomysłu na wypromowanie swojej produkcji, nie
potrafią śledzić zagranicznych rynków książki. Przede wszystkim jednak mają
gigantyczny kłopot z regulowaniem swoich zobowiązań finansowych wobec autorów i tłumaczy: pogarda wobec innych
ludzi, zwłaszcza ludzi w jakiś sposób zależnych, jest zwykle cechą stałą i niepodzielną. Jednak
ten brak profesjonalizmu nie do tego się tylko ogranicza.
Nasz wydawca-feudał traktuje zwykle autorów, którzy jak kiedyś
chłopi śliwki ze swoich sadów, oferują mu płody swego pióra czy edytora
tekstów, jak zgraję grafomanów usiłujących wleźć w ubłoconych gumiakach do jego
wykwintnego salonu. I pewnie w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto ma rację. Ale w dziesięciu jednak nie ma. Tych
dziesięciu pozostałych jakoś się jednak przebije.
Kto wie, niektórzy zostaną może na przykład recenzentami, albo jeszcze gorzej:
porzucą ambicje literackie i znajdą sobie posadę w Ministerstwie Edukacji czy Ministerstwie
Kultury, te zaś przyznają czasem dotacje wydawcom, a wtedy… Jakkolwiek by było:
nie ma wielkiego sensu robić sobie wrogów. A jeśli już nasz Feudał takowych się
nie obawia, to i tak ryzykuje czymś innym: utratą klientów. Bo arogancko
potraktowany niedoszły pisarz będzie miał przynajmniej ten jeden sposób wzięcia
odwetu: nie kupować książek wydawanych przez Feudała. Skoro zaś, jak daje do
zrozumienia nasz wielkomiejski Wydawca,
progi jego oficyny szturmuje tak wielka „liczba” chętnych, to może należałoby
się zastanowić, czy warto tracić aż tylu
potencjalnych nabywców własnej produkcji. Profesjonalista w każdym razie pewnie by się nad tym
zastanowił.
Mało tego, nasz Feudał traci być może szansę odkrycia
jakiegoś dopiero rozkwitającego talentu. Nie zawsze pierwsze produkcje młodego
autora, nawet późniejszego geniusza, to
od razu dzieła rzucające na kolana, czasem potrzeba trochę czasu i wielu prób,
by ten geniusz mógł dojrzeć. Tyle że dojrzalsze owoce jego pióra ukażą się już
gdzie indziej. Bo ktoś, kto raz nie doczeka się odpowiedzi, raczej drugi raz do
aroganta nie napisze. A nigdy przecież nie wiadomo, czy wśród zignorowanych
oferentów nie znajdzie się jakaś J. K. Rowling.
Także w wypadku zignorowanych ofert przekładów Feudał coś
traci. Nie zawsze ma głowę do śledzenia zagranicznych rynków książki i nie
zawsze wie, jak to robić, dlatego trudno pojąć, dlaczego dobrowolnie pozbawia
się informacji o nowościach, które – kto to może wiedzieć? – miałyby szanse
stać się bestsellerami. Informacji, za które – jeśli zleca takie poszukiwania
czy recenzje – musi zwykle zapłacić. Bo i tu obowiązuje ta sama zasada: do
kogoś, kto nie odpowiada, nie pisze się więcej niż raz.
Co Feudał zyskuje? Trudno powiedzieć.
Koniec świata
feudałów
Coś się jednak zmienia. Są już wydawnictwa i redakcje (bo to samo dotyczy i redakcji pism), które zaproszenie do współpracy opatrują taką oto uwagą: „Przeczytanie maila i zrecenzowanie tekstu zajmie nam trochę czasu, ale odpowiemy na każdą nadesłaną propozycję, zarówno zaakceptowaną, jak i nie”.
Da się? Da się! A chodzi przy tym o pismo otrzymujące
zapewne więcej ofert publikacji niż nasi dwaj cytowani wyżej Wydawcy razem
wzięci.
Każdy feudalizm kiedyś się kończy.
Komentarze
Prześlij komentarz