Książki przypomniane: Ręce precz od Stasia i Nel
Ręce precz od Stasia i
Nel!
Minister Czarnek, broni W
pustyni i w puszczy na listach lektur, jak to przystoi „nieodrodnemu potomkowi
obrońców chrześcijaństwa, prawej krwi zwycięzców spod Chocimia i Wiednia”.
Niełatwo to powiedzieć, ale przecież trzeba: Ma rację.
Polska dziatwa szkolna od pokoleń jęczy nad tą powieścią co
najmniej równie żałośnie jak włoska nad fenomenalnymi Narzeczonymi Alessandra Manzoniego.
I też ma rację. Bo sposób, w jaki w polskiej szkole „przerabia się” tę świetnie napisaną powieść, rzeczywiście może ją tylko obrzydzić. A „przerabia” się ją całkiem dosłownie: na budzącą politowanie czytankę dla półgłówków. Gubiąc to, co w niej najcenniejsze.
Umberto Eco był wdzięczny swojemu ojcu za to, że zanim zmusiła go do tego szkoła, zachęcił go do przeczytania powieści Manzoniego, i wyznawał: „Dlatego ją kocham”. Ja wdzięczny jestem swojemu za to, że zanim jeszcze poznałem sztukę składania liter, przeczytał mi W pustyni i w puszczy, sprawiając, że też pokochałem tę historię miłością wierną i dozgonną. Gdy już nauczyłem się czytać, czytałem ją z zapamiętaniem dziesiątki razy, ale prawie nigdy w całości: zaczynałem zwykle od wizyty Stasia i Nel u Mahdiego. Bo to moment przełomowy akcji, w którym karta zaczyna się odwracać, pierwsze zwycięstwo Stasia nad złym losem i złymi ludźmi. Na razie tylko zwycięstwo moralne, a przez to jakże polskie! Ale gdy przyjrzeć mu się bliżej, okaże się, że choć polskie, to przecież polskie jakoś inaczej. I nie tylko polskie.
Cóż to za kapitalna scena! Dla niej jednej warto powieść
Mistrza Henryka pozostawić na listach lektur po wiek wieków. Chociaż może
lepiej byłoby zakazać młodzieży jej czytania, co najskuteczniej by ją do tej lektury
zachęciło. A zakazywać byłoby za co. Tkwi bowiem w tej scenie prawdziwa bomba z
opóźnionym zapłonem, zdolna wniwecz obrócić wysiłki katechetów, proboszczów,
biskupów, kuratorów, dyrektorów szkół i samego arcykatolickiego ministra
Czarnka.
Pyta Mahdi Stasia:
„Czy chcesz przyjąć moją naukę?
Na to Staś ręką, którą trzymał przy piersiach, zrobił
nieznacznie znak krzyża świętego, jakby z tonącego okrętu miał skoczyć w odmęt
wodny.
– Proroku – rzekł – twojej nauki nie znam, więc gdybym ją
przyjął, uczyniłbym to tylko ze strachu jak tchórz i człowiek podły. A czyż
zależy ci na tym, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?”.
Mahdi jest wyraźnie skonsternowany, nie bardzo wie, jak
wybrnąć z dziwnej sytuacji. I oto on, dyktator budzący grozę i uwielbienie,
przegrywa starcie z nastolatkiem.
Za tak zwanych moich czasów omówienie niemal każdej takiej
historycznej lektury kończyło się sakramentalnym pytaniem, „co by było, gdyby…?”.
Na przykład: „Co by było, gdyby Janko
Muzykant żył w Polsce Ludowej?”. Odpowiedź: „Chodziłby do szkoły muzycznej, a
władza ludowa kupiłaby mu skrzypce”. Więc i my zapytajmy: „Co by było, gdyby
Staś Tarkowski chodził do szkoły w IV RP i w ósmej klasie postanowił, że nie
będzie już uczęszczał na lekcje religii ani nie przystąpi do ‘dobrowolnej’
spowiedzi, odbywającej się właśnie w szkolnej świetlicy?”.
Zadanie domowe: „Opisz rozmowę Stasia Tarkowskiego z dyrektorem szkoły,
zachęcającym go do uczestnictwa – wbrew jego decyzji – w katechezie i do
odbycia spowiedzi”.
Na tym zresztą niezwykły potencjał tej sceny wcale się nie
wyczerpuje. Bo zauważcie, drogie Dzieci, Małe i Większe: Staś wcale nie skacze
na ślepo w „w odmęt wodny”. Posługuje
się bardzo inteligentnie, rzec można ze zręcznością wytrawnego dyplomaty,
retorycznym pytaniem, którym zapędza przeciwnika w kozi róg. „Czyż zależy ci na
tym, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?”. I cóż ma biedny Mahdi
odpowiedzieć? Staś wie, że balansuje na bardzo cienkiej linie, że jest w rękach
bezwzględnych fanatyków religijnych, którzy mogą zrobić z nim wszystko
(współcześni polscy aż takich możliwości – na razie – nie mają, choć
relegowanie ze szkoły pod jakimś pretekstem czy obniżenie średniej ocen,
utrudniające dostanie się do lepszego liceum, to też niebłahy problem). Dlatego
nie obraża „uczuć religijnych” przeciwnika, zwycięża go niejako własną bronią,
odwołując się do hipotetycznych i teoretycznych wartości jego wiary, której
celem nie może być przecież wychowywanie
„tchórzy i ludzi podłych”.
To nie wszystko. Staś nie może przecież przewidzieć, jak
skończy się jego pojedynek z Mahdim. A przecież ma pod opieką ośmioletnią
dziewczynkę, która bez niego będzie całkowicie bezradna. Czy ma prawo tak
ryzykować? Czy wyparcie się pod przymusem własnej religii i własnych poglądów
jest ceną, którą może/powinien zapłacić w takiej sytuacji „spolegliwy opiekun”?
Grek, który tyle życzliwości okazuje porwanym dzieciom, może im pomóc poniekąd
właśnie dlatego, że zgodził się przyjąć islam. Jak się to wszystko ma do zasady
ketmanu? A jak do reservatio mentalis?
Czy takie dylematy moralne dają się jednoznacznie rozstrzygnąć? Czy konflikty
„wartości” są w ogóle rozstrzygalne?
Zadanie domowe: „Przyjmując za punkt wyjścia rozmowę Stasia
Tarkowskiego z Mahdim, zastanów się, czy zawsze możliwe jest połączenie
pragmatyzmu życiowego z wiernością własnym zasadom moralnym i
światopoglądowym”.
Pytanie Stasia Tarkowskiego, to arcydzieło kunsztu
dyplomacji, wcale nie musi przy tym pozostać pytaniem czysto retorycznym. Wręcz
przeciwnie: należy spróbować znaleźć na nie jakąś odpowiedź, bo dotyka w
istocie kwestii niezmiernie istotnej: jakich ludzi chce wychowywać religia?
Teoretycznie każda głosi, że jej celem jest uczynienie człowieka „szlachetnym,
uczynnym i dobrym”. Jej wychowanek ma nie kraść, nie zabijać i nie zdradzać
żony, mówić prawdę, opiekować się wdowami i sierotami. Rzeczywistość z tym
wzniosłym programem pokrywa się rzadko. Najważniejsze okazuje się bowiem, by wyznawca
nie jadł pewnych zwierząt, nie pił pewnych napojów i nie zażywał – jeśli jest
kobietą – pewnych pigułek. Winien się też regularnie pokazywać w określonych
miejscach i porach, by wykonywać tam określone czynności, dbając o godziwe
utrzymanie tych, którzy czynnościom owym przewodniczą. Słowem: ma się
zachowywać tak jak jego otoczenie społeczne i myśleć to, co i ono myśli o
świecie. Ma nadto czuć szczerą niechęć, do wszystkich, którzy myślą co innego. Moralność
odgrywa tu rolę drugorzędną. Najważniejszym celem każdej religii jest bowiem w
istocie zintegrowanie wyznającej ją społeczności i to dlatego przepisuje jej
określone zasady moralne, bez których nie przetrwa żadna ludzka zbiorowość,
nadając im rangę „prawa bożego” – chętnie się wszakże zapomina, że Dekalog
regulował wyłącznie relacje wewnątrzplemienne, wobec obcych obowiązywały
zupełnie inne zasady i na obszarach zajmowanych zbrojnie przez wyznawców Jahwe dopuszczalna,
a nawet wręcz nakazana była eksterminacja całej ludności, włącznie z kobietami
i dziećmi, bez oglądania się na piąte przykazanie.
To sprawia, że każda religia jest przede wszystkim szkołą
konformizmu, a jej ideałem jest człowiek giętki i uległy, gotowy stopić swoją
indywidualność z myśleniem ogółu, bardzo czuły na to, „co ludzie powiedzą”, a
zatem jeśli trzeba, trwający przy wpojonej mu za młodu „nauce” właśnie „ze
strachu” przed otoczeniem społecznym i społecznym odrzuceniem, słowem: owca,
która pójdzie tam, gdzie każe jej pójść pasterz. Albo Führer, Generalissimus, Naczelnik
czy inny Przewodnik. Owca ma wgrany w obwody mózgowe nawyk posłuszeństwa wobec
zwierzchności. Powstaje tu oczywiście pewien paradoks, bo tenże konformista ma
być zarazem, jak Staś, nieustępliwym obrońcą swoich – czy właściwie
wdrukowanych weń w dzieciństwie – przekonań religijnych w starciu z wyznawcami religii
konkurencyjnych. Innymi słowy: wierność religii jako taka jest czymś dobrym i
godnym szacunku. Właśnie to sprawiło, że Staś wygrał słowny pojedynek z Mahdim,
który „zmieszał się i na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi”, a na jego twarzy
„odbiło się zakłopotanie”.
Komplikacji jest tu więcej. Przywiązanie do wpojonej mu religii daje Stasiowi siłę w
starciu z inną, jeszcze bardziej opresyjną niż jego własna. A zatem daje mu
siłę pozwalającą zachować godność i tożsamość. Ale też – paradoksalnie – pewną
ochronę wobec tej religijnej opresji. Bo
wyobraźmy sobie, że Staś jest… ateistą. Nie może się powołać na religię
przodków, co nawet u wyznawcy wrogiej religii ma szanse spotkać się z niejakim,
choćby i niechętnym zrozumieniem. Nie wyznaje żadnego Boga ani boga, a wręcz
każdą taką wiarę z zasady podaje w wątpliwość w kategoriach rozumowych – wraz z
kwalifikacjami intelektualnymi wierzącego. Czy i w tym wypadku Mahdi upierałby
się tak bardzo, by okazać miłosierdzie otwartemu bezbożnikowi? Czyż to nie
gotowy temat na lekcję obowiązkowej już niedługo etyki? (Byle nie prowadził jej
wychowanek „uczelni” Ojca Dyrektora). Bo obowiązkowej katechezy chyba jednak
nie.
Teologiczna dysputa Stasia i Mahdiego ma swój ciąg dalszy – chyba nieczęsto zauważany. Oto
Stasiowi udaje się dokonać z Kalim tego, czego Mahdiemu nie udało się dokonać z
nim: zachęca go skutecznie, by „przyjął jego naukę”. Fakt: nie stosuje wobec
niego żadnej presji, żadnego przymusu, co nierzadko zdarzało jego współwyznawcom. Ale
przecież nie sposób tu jednak nie zapytać, co sprawia, że człowiek, który
dopiero co zaryzykował życiem własnym (i cudzym), by dochować wierności swojej
religii, namawia kogoś, by się religii swojego ojca i swoich przodków wyrzekł.
Zapewne niezłomne przekonanie, że właśnie jego religia jest jedyną prawdziwą.
Ale dokładnie tak samo myśli przecież i
Mahdi. Dlaczego Kali nie wykazuje tej
samej co Staś odporności na sugestię przyjęcia cudzych „nauk”?
Oczywiście: Kali sporo Stasiowi zawdzięcza, ale to nie
tłumaczy wszystkiego. Od pewnego momentu to raczej on – królewicz i następca
tronu – jest panem sytuacji, a przynajmniej mógłby nim być. Zyskuje też szansę
spłacenia długu wdzięczności inną walutą. Miałby też w końcu prawo uzasadnić
odmowę przyjęcia nauk Stasia tak samo, jak Staś tłumaczył swoją przyjęcia nauki
Mahdiego, a młodemu chrześcijaninowi nie pozostawałoby nic innego jak przyjąć tak
umotywowany sprzeciw ze zrozumieniem.
Ale Kali jest nie tylko „całym sercem wdzięczny swoim nowym
państwu” za obfitość pożywienia, która każe mu paść na twarz przed Stasiem i
Nel. Składa także „równie pokorną czołobitność strzelbie Stasia, rozumiejąc
widocznie, że bezpieczniej jest zjednać sobie łaskę tak groźnego narzędzia”.
Staś okazuje się niespodziewanie mimowolnym wysłannikiem bardziej zaawansowanej
cywilizacji, dysponującej potężnymi środkami technicznymi i potężną wiedzą,
która swej mocy i skuteczności dowodzi już w starciu z odwiecznymi wrogami
współplemieńców Kalego. A więc i jego religia może okazać się użyteczna – Kali
kupuje ją niejako „w pakiecie” z karabinem marki Remington. (Mahdi – zauważmy –
nie ma Stasiowi do zaoferowania żadnych takich cywilizacyjnych dodatków do
swojej nauki).
Zadanie domowe: „Na podstawie odpowiednich fragmentów historii Kalego z
W pustyni i w puszczy napisz, jakimi motywami mógł Twoim zdaniem kierować się
Mieszko I, przyjmując w roku 966 religię chrześcijańską z rąk misjonarzy
czeskich”.
Kali przyjmuje chrześcijaństwo tym chętniej, że nowa religia
wcale nie musi się ewidentnie kłócić z pradawnym poglądem, iż uczynek „dobry,
to jak Kali zabrać komu krowy”. Nic więc dziwnego, że nauka strzelania z owego karabinu
Remingtona, jakiej Staś również udzielał Kalemu, „szła łatwiej od nauki katechizmu”.
Zjeżony włos
profesora Gduli
Tu właśnie docieramy do sedna rzeczy: do owego wątku, który prof. Maciejowi Gduli – uczony ów mąż w Sejmie znalazł się, przebaczcie Rodacy, także dzięki mojemu głosowi – tak zjeżył włos na głowie i skłonił go do takiego oto zrecenzowania mojej ukochanej powieści: „Nie ma chyba w polskiej literaturze drugiej podobnej perły łączącej w takim natężeniu rasizm, kolonializm i patriarchat”.
Spotkanie Stasia i Kalego to rzeczywiście także skondensowana
opowieść o – nieuchronnym – zderzeniu cywilizacji i jego – równie nieuchronnych
– następstwach. Historia tych zderzeń zwykle słabo nadaje się na budującą
opowieść dla współczesnej młodzieży, zwłaszcza tej, która wzorem latorośli
Profesora dba o zachowanie „poprawności politycznej”. Da się w niej zauważyć znamienną tendencję: cywilizacje osiągające pewną „masę krytyczną”, umiejące
się zorganizować w potężniejsze organizmy polityczne, imperia, wielkie formacje
zdolne wytworzyć bardziej zaawansowaną myśl techniczną i przekuć ją w wynalazki
praktyczne, mają grzeszną skłonność do
ekspandowania i podporządkowywania sobie – kulturowo, technicznie,
organizacyjnie – mniejszych, słabszych i gorzej zorganizowanych. Oraz do ich
bezlitosnego – albo i litościwego – wykorzystywania: Kali i Mea, niczym
współcześni gastarbeiterzy świadczą niskokwalifikowaną
pracę na rzecz Stasia i Nel, którzy odpłacają im się obfitością pożywienia. A
Staś na dodatek udziela Kalemu pomocy militarnej na poziomie technicznym niedostępnym
dla przeciwnika (race, broń palna). Odbywa się więc wymiana, w której każda ze stron oferuje to, co w danym momencie ma do
zaoferowania.
W praktyce kolonializm europejski wyglądał oczywiście
znacznie mniej sielankowo: znaczony jest krwawym wyzyskiem, często
eksterminacją rdzennych mieszkańców podbijanego terytorium. Bo też eksploracja
świata nie jest motywowana wyłącznie jego szlachetną ciekawością; „Kosmografowie
nigdy nie znajdą Przejścia Północno-Zachodniego – pisał trzeźwo Georg Christoph Lichtenberg – ale znajdą je handlarze futer”. Ci jednak
rzadko kierują się zasadami altruizmu i „poprawności politycznej”. Podobnie
zresztą jak nie kierowali się nimi europejscy feudałowie traktujący przez całe
wieki „swoich” chłopów dokładnie tak samo, jak europejscy koloniści traktowali
rdzennych mieszkańców Afryki czy Australii. Warto i o tym pamiętać.
Niestety przeocza się często inną jeszcze dość ważną
okoliczność: „biały człowiek” nie jest monopolistą w dziedzinie okrucieństwa,
chciwości i wyzysku a cywilizacja europejska, ścierając się z innymi, nie miała
do czynienia wyłącznie ze „szlachetnymi dzikimi” rodem z naiwnych powiastek
oświeceniowych czy powieści Karola Maya. Cortésowi i jego rzezimieszkom zapewne
nie poszłoby tak łatwo z Aztekami, gdyby nie pomoc udzielona im przez ludy,
które wcześniej Aztekowie ujarzmili i którymi władali z przerażającym okrucieństwem.
– A teraz, moi drodzy,
sprawdzimy, czy rzeczywiście przeczytaliście W pustyni i w puszczy. Dlaczego
Mahdi każe wywieźć Stasia i Nel z Chartumu? Basia? Proszę.
– Bo Smaina, który
kazał ich porwać, nie ma w Chartumie.
– Bardzo dobrze! A
dlaczego go tam nie ma?
…
– Nikt nie wie? Jasiu,
chcesz coś powiedzieć?
– Bo „udał się na
wschód i południe od Nilu na wyprawę po niewolników i nie wiadomo, kiedy wróci”.
To oczywiście wątek, który nie bardzo pasuje do owej wystandaryzowanej
przez proroków polictical correctness wizji
straszliwego Europejczyka w korkowym hełmie (dał się w nim sfotografować kiedyś
i sam Mistrz Henryk), ciemiężącego bezbronną Afrykę. Wykład pana Rawlisona
tłumaczącego Stasiowi zawiłości polityki angielskiej wobec Afryki nie jest
zapewne wolny od stronniczości, może nawet pewnej prostoduszności, ale wizja
powszechnej wojny, agresji, wyzysku, handlu niewolnikami – plag trapiących
kontynent nawet bez udziału Europejczyków – nie jest całkiem wyssana z palca. W
państwie Mahdiego niewolnictwo, zakazane wcześniej przez Brytyjczyków, było
czymś oczywistym i codziennym. Ofiary „białego człowieka”, gdy mogły, same
stawały się drapieżcami takimi samymi jak on.
– Małgosiu, chcesz o
coś zapytać, proszę.
– Proszę pani, czy
potomkom Smaina jest przykro, że ich
przodkowie łapali tych niewolników?
I oto nagle w jednej z owych wielkich formacji imperialnych,
uczestniczących w tej spirali wyzysku i przemocy, pojawia się zjawisko niezwykłe, nieznane
chyba nigdzie indziej: krytyczna refleksja nad własnym – zwykle okrutnym – postępowaniem wobec
słabszych ludów i kultur. Refleksja, dodajmy, bezlitosna, często jednostronna i
nieskłonna uwzględniać jakiekolwiek okoliczności łagodzące czy niuanse
historyczne. Proces dochodzenia do niej opisał Pascal Bruckner w swojej świetnej,
niezwykle przenikliwej Tyranii skruchy.
Bruckner dowodzi, że sprężyną tej refleksji jest w istocie to samo, co
napędzało ekspansję Europejczyków: „Europa to myśl krytyczna w działaniu: od
czasów renesansu rodzi się z wątpliwości, która stawia ją pod znakiem
zapytania, i surowo sama siebie ocenia. Zachodni rozum to unikalna przygoda autorefleksji,
która obala wszystkie bożki, odrzuca tradycje i autorytety”[1].
I tak jak ta myśl krytyczna, będąca owocem rozumu i odrzucająca zastany obraz
świata, pchała Europejczyków – obok zwykłej chciwości – do podboju świata, tak
teraz każe się im zastanawiać nad tego podboju moralnymi konsekwencjami.
„Europa to zadziwiając maszyna, która zarazem produkuje zło i je powstrzymuje”[2].
Bo też to właśnie Zachód „pierwszy podjął próbę uwolnienia się od własnego
bestialstwa, zapraszając resztę świata, by poszła w jego ślady”[3].
To też trzeba widzieć, dokonując politycznie poprawnych rozrachunków, zwłaszcza,
że pytanie „Małgosi” chyba wciąż pozostaje bez zadowalającej odpowiedzi:
„reszta świata” nie bardzo się kwapi do podążania „w ślady” Zachodu. Nie mówiąc
już o tym, że historia państw postkolonialnych nie zawsze dostarcza widoków
chwalebnych: nie jest wcale takie pewne, czy poddani „cesarza” Bokassy albo Idi
Amina nie woleliby być obywatelami francuskimi czy brytyjskimi. Z drugiej
strony „Rzeźnik Ugandy”, który wymordował około 400 000 swoich
współrodaków, został wyhodowany przez
Brytyjczyków i przez jakiś czas był nawet przez nich wspierany. „Wszystko się
dziwnie plecie na tym tu biednym świecie”. Znacznie dziwniej, niż się to wydaje
posłowi Gduli.
Te rozrachunki są oczywiście w pełni uzasadnione, bezwzględnie
potrzebne i nie ma w nich nic złego: „Wprost przeciwnie: uznanie własnych
błędów, by ich więcej nie powtórzyć, to dowód wielkości”. Młody czytelnik W pustyni i w puszczy ma prawo do dumy
ze swojej europejskości nie dlatego, że to Kali przyjmuje religię Stasia, a nie
odwrotnie, lecz dlatego, że dzisiejsi potomkowie kapitana Glena i doktora
Clary’ego zastanawiają się nad moralnym wymiarem postępowania przodków. Rzecz w
tym, by „przyznając się do winy”, zachować „honor i umiar”[4].
Oraz – dodajmy – wciąż tę samą zdolność krytycznego myślenia i krytycznej
analizy, której przedmiotem winna być także „polityczna poprawność”. Przybierająca
niekiedy postać krypto-religii – kreującej własne dogmaty oraz jak każda
religia schematyzującej rzeczywistość i rzucającej anatemy na wszystkich,
którzy chcieliby jej „naukę” podać w wątpliwość. Wyłączenie krytycznego
myślenia w obliczu tych nowych dogmatów grozi popadnięciem w inną, równie
niebezpieczną skrajność, a jest nią mentalna bezbronność wobec niekontrolowanej
imigracji z krajów będących niegdyś ofiarami europejskiego kolonializmu i wobec
agresywnej religii islamu. Zachód potrzebował wieków, by uporać się z
chrześcijaństwem, teraz okazuje się bezradny wobec innej równie opresyjnej
religii, a jest to poniekąd następstwo owych rachunków europejskiego sumienia.
„Nasz kontynent preferuje samobójczą nieświadomość, klęka przed bożymi
głupcami, a wolnomyślicieli knebluje lub ignoruje”. Służy temu także
powszechnie używane w debacie publicznej pojęcie „islamofobii”, czyniące „w
praktyce […] z islamu temat, którego nie wolno […] podejmować pod zarzutem
rasizmu”[5].
Innym jeszcze następstwem tych rozrachunków historycznych (a
może ich pożywką?) jest wykreowane dość sztucznie jako forma ekspiacji za dawne
grzechy i lekarstwa na rasizm, dwuznaczne jednak w istocie przekonanie o
równości wszystkich kultur i cywilizacji oraz odrzucenie – jak to nazywa Maciej
Gdula – „wyższościowej pozycji”, zajmowanej jakoby przez Europejczyków
„niepoprawnych politycznie”. Ale… Czym innym jest – zasługujący niewątpliwie na
potępienie – pogląd o biologicznej nierówności ras czy organicznej niezdolności
niektórych z nich do wytworzenia cywilizacji, która byłaby równorzędna europejskiej, i to nie tylko w dziedzinie technologii, ale także,
na przykład, kultury prawnej, czym innym zaś uznanie, że prawo szariatu jest
czymś równie dobrym jak europejska Karta praw podstawowych. Leszek
Kołakowski wyraźnie wskazał na pułapkę czyhającą tu na „poprawnych
politycznie”: „Ktokolwiek powiada w
Europie, że wszystkie kultury są równe, normalnie nie miałby ochoty, żeby mu
odcinano rękę, kiedy oszukuje przy podatkach, albo by mu zaaplikowano
biczowanie publiczne – czy ukamieniowanie w wypadku kobiety – jeśli uprawia
miłość z osobą, która nie jest jego legalną żoną (lub mężem). Powiedzieć w
takim przypadku ‘takie jest prawo koraniczne, trzeba respektować inne
tradycje’, to powiedzieć w gruncie rzeczy ‘u nas to by było okropne, ale dla
tych dzikusów to w sam raz’; tak więc wyrażamy nie tyle respekt, ile pogardę
dla innych tradycji, a zdanie ‘wszystkie kultury są równe’ najmniej się nadaje
do tego, by tę postawę opisać”[6].
Sienkiewicz i
spindoktorzy
Skądinąd bardzo byłbym ciekaw jakiejś nowej wersji W pustyni i w puszczy, poprawionej politycznie przez Profesora i jego Córkę. Do poprawiania Fausta (pedofilia!) czy W poszukiwaniu straconego czasu (też by się tam to i owo do poprawy znalazło) nie śmiałbym posła Gduli namawiać, ale Sienkiewicz? Jak go nazywał Gombrowicz, „pierwszorzędny drugorzędny pisarz”?
Tu otwiera się zresztą przed młodym czytelnikiem W pustyni i w puszczy jeszcze jedna,
arcyciekawa perspektywa. Ta „pierwszorzędność” czyni warsztat Sienkiewicza
wartym studiów, „drugorzędność” sprawia, że nie są to studia nazbyt trudne – w
sam raz dla klasy IV czy V szkoły podstawowej:
– Zastanówcie się,
dlaczego Idrys zapada w Omdurmanie na zdrowiu i nie może kontynuować podróży?
– Może zjadł coś
nieświeżego?
– To kara boża za to,
że porwał Stasia i Nel?
– Jasiu, a jak ty
sądzisz?
– Myślę, że to nie
kara, ale właśnie nagroda za to, że był dla nich względnie dobry. A poza tym,
co by było, gdyby Staś musiał zastrzelić i jego? Trochę byłoby mu chyba głupio.
Gebhr, Chamis, Beduini, wszyscy są źli. Ale Idrys taki nie jest.
Otóż to! Pierwszorzędny pisarz pierwszorzędny posłałby
Idrysa dalej i postawił Stasia wobec niejakiego konfliktu moralnego.
Sienkiewicz też ma chyba na to ochotę, bo raz go wobec takiego konfliktu stawia:
okazję do zastrzelenia Idrysa jego młody bohater zyskuje już wcześniej, ale w
ostatniej chwili pojawia się niespodziewana przeszkoda. Ostatecznie jednak Mistrz
Henryk dochodzi do wniosku, że lepiej będzie Stasiowi (i czytelnikowi) takich
rozterek oszczędzić. Czarne ma być czarne, a białe – białe. Szarość nie jest
mile widziana. Ukarane ma zostać tylko zło absolutne. Na szlachetności Stasia
nie może być żadnej skazy.
Obcej domieszki nie da się jednak uniknąć w jego polskim
bohaterstwie. Kapitan Glen i doktor
Clary nie mogą wyjść ze zdziwienia, jak to możliwe, że „mały Polak […] zjawił
się przed nimi jako wódz całej karawany, zbrojnej w broń europejską, ze słoniem
dźwigającym palankin, z końmi, namiotami i ze znacznymi zapasami żywności”. Kłopot
w tym, że większość tych wszystkich dóbr Staś otrzymał w spadku po nieszczęsnym
Lindem, a bez pomocy Kalego wielkich szans na sformowanie owej karawany raczej
by nie miał. Ale takie tricki są w końcu wybaczalne. Nawet Daniel Defoe ułatwił
nieco życie swojemu Robinsonowi, pozwalając mu przenieść na wyspę sporą część ładunku
z rozbitego statku, w tym broń i narzędzia. Znamienne, że Stanisław Stampf’l w
swej przeznaczonej dla młodzieży, świetnej adaptacji powieści angielskiego
pisarza każe bohaterowi dość długo czekać na takie dary losu – Robinson musi
najpierw radzić sobie przez dłuższy czas jedynie nożem.
Szarość nie jest mile widziana i gdzie indziej. W Omdurmanie
Staś i Nel po raz pierwszy mają sposobność zobaczyć Mahdiego. „Był to człowiek
w średnim wieku dziwnie otyły, jakby rozpuchnięty,
i prawie czarny. Staś, który miał
wzrok nadzwyczaj bystry, dostrzegł, że twarz
jego była tatuowana” (wszystkie podkreślenia – TZ).
Zachował się tylko jeden – chyba – wizerunek Muhammada Ahmada ibn Abda Allaha.
Dość odległy od opisu Sienkiewicza: przedstawia stosunkowo młodego człowieka o szczupłej twarzy, smagłej cerze i zamyślonych oczach. Wizerunki dyktatorów nie zawsze odzwierciedlają wiernie stan faktyczny, ale też nie ma powodu sądzić, że w tym wypadku rysownik, najprawdopodobniej europejski, dopuścił się kompletnego łgarstwa. Nic w każdym razie nie wskazuje na to, by przedstawiony na portrecie mężczyzna miał w najbliższych latach „zatchnąć się własnym tłuszczem”, jak to potem zdiagnozuje, chyba zbyt pochopnie, doktor Clary. Nie wiadomo, czy Sienkiewicz znał ten wizerunek (pewnie nie), ale jego intencje są klarowne. Co prawda Staś w swojej jeszcze dość dziecinnej naiwności wyobraża sobie „strasznego proroka, grabieżcę i mordercę tylu tysięcy ludzi” jako kogoś, kto mógłby wywołać nawet jeszcze większą grozę, ale to groza mocno doprawiona groteską – i straszna, i śmieszna. A jego zdziwienie na widok „tłustej twarzy z łagodnym wejrzeniem, z załzawionymi oczyma i z uśmiechem jakby do ust przyrosłym” jest literacko chwytem dość obłudnym, bo obraz „pyzatej dyni, podobnej do rysunków przedstawiających księżyc w pełni” w czytelniku wywołuje odrazę znacznie większą niż wszystkie fantazje Stasia: Mahdi Sienkiewicza to nie wcielenie zła – jak przerażający, ale i wzniosły Szatan Miltona – to raczej żałosna postać godna nie tyle (zawsze zmieszanej przecież z odrobiną lęku) nienawiści, ile raczej pogardy.
Zadanie domowe:
„Opisz rozmowę Stasia Tarkowskiego z dyrektorem szkoły, zachęcającym go do
uczestnictwa – wbrew jego decyzji – w katechezie i do odbycia spowiedzi”.
1. Rząd od drzwi:
dyrektor jest sympatykiem Opus Dei, wysportowanym młodym człowiekiem, mającym
za sobą studia zagraniczne poliglotą. Staś chłopakiem nadmiernie otyłym na swój
wiek, cierpiącym na nadmierną potliwość, niemającym wielu przyjaciół molem
książkowym, stroniącym od aktywności fizycznej.
2. Rząd od okna: Staś
jest laureatem olimpiad przedmiotowych i międzyszkolnych zawodów sportowych,
zna mimo młodego wieku dwa języki, spędził w dzieciństwie kilka lat z rodzicami
za granicą, jest oczytany i popularny wśród koleżanek i kolegów. Dyrektor jest
absolwentem kiepskiej uczelni katolickiej, niechlujnym, spoconym grubasem i
namiętnym konsumentem piwa, spędzającym czas przed telewizorem, bez znajomości
języków i świata.
Gdy prof. Gdula zostanie kiedyś – czego mu życzymy –
ministrem edukacji, wówczas dobrze byłoby, aby jednak się przemógł, wziął do
ręki egzemplarz W pustyni i w puszczy i przypomniał sobie choć jeden fragment
powieści: ten, gdzie Kali na polecenie mądrego Stasia robi porządek z
miejscowymi czarownikami i demaskuje ich oszustwa – dzięki temu Wa-himowie
dowiadują się, że „złe Mzimu, przed którym drżeli dotychczas, to tylko
wydrążony pień obciągnięty małpią skórą”. Jeśli minister Gdula znalazłby w
sobie podobną odwagę i determinację – w co wątpimy – i też zrobił porządek z
lokalnymi czarownikami, to zostałyby mu nagle wolne dwie godziny tygodniowo w
każdej polskiej szkole, i to na wszystkich etapach edukacji. Jedną mógłby
wówczas przeznaczyć, przynajmniej przez dwa lata, na ćwiczenia z kaligrafii, bo
umiejętność pięknego pisania to sztuka ważna i jakże niedoceniana, a przy tym
ćwiczenia takie to doskonała szkoła cierpliwości, staranności, ważne
doświadczenie, uczące, że można na chwilę zwolnić, by coś zrobić starannie i z
poszanowaniem zasad estetyki. Drugą z tych godzin warto by poświęcić – i to
przez cały tok edukacyjny – na medioznawstwo. Absolwent współczesnej polskiej
szkoły wychodzi z niej kompletnie bezbronny wobec manipulacji stosowanych w
reklamie i propagandzie politycznej, dlatego jest łatwą ofiarą wszelkiej maści
„copywriterów” i „spindoktorów”. Dobrze
by go było uzbroić w wiedzę pozwalającą mu rozpoznać przynajmniej niektóre ze stosowanych przez
nich technik, także technik formowania obrazu przeciwnika politycznego. Może
nie byłoby źle, gdyby wiedział, że wystarczy w telewizji wyeksponować tuszę
kandydata, kropelki potu na jego czole albo jakiś młodzieńczy tatuaż, by
„urwać” mu tych parę decydujących o zwycięstwie punktów procentowanych. Obraz
Mahdiego, naszkicowany przez Sienkiewicza, mógłby być doskonałym wstępem do
dyskusji nad takimi metodami obrazowania postaci niemiłych sercu. I dowodem, że technik
tego rodzaju wcale nie stworzono dopiero dla telewizji. Ale czy jakiejkolwiek
władzy zależy na tym, by szkoła kształciła obywateli zdolnych do krytycznej
analizy treści i – co jeszcze ważniejsze – formy nadawanych przez nią
komunikatów?
Niedoszły markiz de
Sade
Henryka Sienkiewicza zwykło się dziś traktować jako (wy)twórcę patriotyczno-religijnych ramot, mających „krzepić serca”, ale już niekoniecznie pobudzać umysły. Spoglądamy tedy na Mistrza Henryka ze znudzeniem i pogardą, a na jego dzieła jak na kolorowe jarmarczne oleodruki albo obrazki świętych, zostawiane przez księży przychodzących „po kolędzie”. Czy na pewno słusznie? Przecież powieści Sienkiewicza to także popis językowego mistrzostwa, świetnie pisana proza, która wydatnie wzbogaciła nasz kod kulturowy: bez niej nie byłoby sławnej reklamy proszku do prania („Ociec, prać?”), a wczasowicze wkraczający do uzdrowiskowego lokalu nie mogliby się wykazywać erudycją, obwieszczając tryumfalnie: „Bar wzięty”.
Trzeba wszakże pamiętać, że Sienkiewicz nie pisał dla nas.
Pisał – z premedytacją – dla współczesnych, a pisał to, co ci współcześni
chcieli przeczytać. Może nie zawsze to chwalebne: „wielkiego pisarza”
wyobrażamy sobie jako „sumienie narodu”, które nie tylko smaruje temu narodowi
miód koło nosa, ale od czasu do czasu przeprowadza rozrachunki z samym sobą,
bywa, że i gorzkie. Taki pomysł na własne pisarstwo to jednak w końcu coś
bardzo ludzkiego: jak trafnie zauważył Wolfgang Eschker, „kto pisze jedynie dla
potomności, niech od niej domaga się i honorarium”.
Czy jednak rzeczywiście Henryk Sienkiewicz chciał pisać
wyłącznie patriotyczne laurki i nabożne czytanki? Uważniejszemu czytelnikowi
trudno się oprzeć wrażeniu, że pisarza co rusz ciągnęło w nieco inne regiony,
że pod warstwą tej narodowo-katolickiej pozłotki buzowały namiętności zgoła
niechrześcijańskie. Daje do myślenia choćby jego fascynacja ludzkim
okrucieństwem. Opisy brutalnych aktów przemocy są oczywiście u autora powieści
historycznych zrozumiałe, ale u Sienkiewicza zdają się one przybierać niekiedy
formy skrajne, wręcz perwersyjne – Sienkiewicz, jak zauważa w swoim świetnym
studium Ryszard Koziołek, „jest pisarzem w literaturze polskiej absolutnie
wyjątkowym, jeśli idzie o umiejętność przedstawiania przemocy, która – choć
często makabryczna i naturalistycznie ukazywana – powoduje u czytelnika
wrażenie grozy pomieszanej z przyjemnością”[7].
Za najbardziej drastyczny uchodzi oczywiście opis egzekucji dokonanej na Azji
Tuchajbejowiczu w Panu Wołodyjowskim, gdzie autor niemal delektuje się szczegółami
nabijania nieszczęśnika na pal.
Znamienne przy tym, że „rany kobiece przedstawia Sienkiewicz
niezwykle rzadko”[8]. Ale przecież owa
fascynacja torturami zadawanymi młodemu, nawet bardzo młodemu, kobiecemu ciału wciąż u niego powraca, jak
choćby w opisie krwawego spektaklu w Colosseum w Quo vadis, kiedy to „dziewczątka niedorosłe, rozrywane [były] przez
dzikie konie”, a „sromotne męki dziewic, hańbionych przed śmiercią przez
gladiatorów poprzebieranych za zwierzęta” radowały „serca tłumów”, czy w
męczeńskich fantazjach Ligii, w której budzi się „pomieszana ze strachem, jakaś
ciekawość, jak też ją skarzą i jaki rodzaj mąk dla niej obmyślą”. Podobnie jak
fascynacja męską dominacją – przybierającą także postać perwersyjnej przemocy –
i kobiecą uległością: Eunice, zakochana potajemnie w Petroniuszu, odmawia
wykonania jego rozkazu oddania się Winicjuszowi, za co jej pan każe ją
wychłostać, wyliczyć, „dwadzieścia pięć
plag, tak jednak, by nie popsuć skóry”, co w niczym jej do niego uczucia nie
umniejszy, a chyba wręcz przeciwnie.
Ryszard Koziołek (s. 286) zauważa słusznie, że u Sienkiewicza
„przemoc nie karmi się […] bólem ofiary, ale własną przewagą, jest
narcystyczna. Wypowiedzią cierpiącego ciała powinien być głos ofiary i
odczytanie jej ran, ale narrator rzadko dopuszcza ofiarę do głosu, a lektura
rany wyczytuje z niej raczej triumf przemocy niż skargę cierpienia”. W
przypisie autor przytacza wypowiedź z pracy zbiorowej Po co Sienkiewicz? Sienkiewicz a tożsamość narodowa: z kim i przeciw
komu? Warszawa - Kiejdany - Łuck - Zbaraż – Beresteczko: „Najgorszą stroną pisarstwa Sienkiewicza jest
dla mnie krypto-sadyzm (nie tylko Ogniem
i mieczem, także W pustyni i w
puszczy, nie mówiąc o Janku
Muzykancie). Z tych przyczyn pisarz nie powinien figurować w kanonach
lektur dla dzieci i młodzieży” (s. 403).
Sienkiewicz doskonale jednak zna granice, których nie wolno
mu przekroczyć, pod groźbą uznania go za autora niemoralnego i szkodliwego, co
naturalnie zrujnowałoby go jako pisarza tworzącego dla „katolickiego narodu”. Może
pozwolić Azji opowiadać Nowowiejskiemu, „jak nasycał się […] niewinnością [Zosi
Boskiej], jak wreszcie darł jej białe ciało puhą”, by czytelnik mękom, jakim
zostanie poddany, mógł się przypatrywać „w
zgrozie, lubo bez litości”, ale wie, że nie może tu sobie pozwolić na szczegółowość
opisów porównywalną z drobiazgowością relacji o śmierci ukaranego sprawiedliwie
zbrodniarza – relacji notabene niewolnej i od „figur fallicznych”[9].
Podobnie w Pustyni i w puszczy Gebhr zdąży
tylko raz uderzyć „małą kobietkę” Nel korbaczem, „strasznym batem arabskim,
który przecina nawet skórę wielbłąda”, resztę „plag” zbierze Staś – za frustrację
i niespełnienie polskiego markiza de Sade płacą w jego powieściach na ogół tylko
mężczyźni. Sienkiewicz uprawia zatem ze swoim czytelnikiem swoistą grę, nie
całkiem niewinną, ale trzymającą się surowych reguł, które ostatecznie uchronią
go przed zarzutami pornografii, niemoralności i nihilizmu – takie oskarżenia zaś
mogłyby sprawić, że z listy lektur szkolnych skreślono by go bez udziału posła
Gduli. Czy Sienkiewicz w podobny sposób bawi się z czytelnikiem także na obszarach
innych niż lekko perwersyjna erotyka?
To niewykluczone, choć takie gry wydają się u niego zamaskowane
bardzo starannie. Co nie znaczy, że nie dają się rozszyfrować – nawet jeśli
takie rozszyfrowanie musi zazwyczaj pozostać
jedynie domysłem. Kto wie: może na przykład zawarta w Pójdźmy za nim! – naiwnym do bólu, ocierającym się o grafomanię opowiadaniu
z 1892 roku – konstatacja antycznego
intelektualisty, że „w bogów wierzą […] szczerze chyba tylko przekupnie jarzyn,
którzy z rana przyjeżdżają ze wsi do miasta”, odnosi się nie tylko do realiów starożytnego
Rzymu, lecz pod piórem pilnego czytelnika Ernesta Renana staje się diagnozą
zgoła współczesną? Wykształcony i obeznany z myślą Zachodu czytelnik wcale nie
uznałby jej za fałszywą. Albo czy w Krzyżakach,
tej wielkiej pieśni pochwalnej na cześć narodowej krzepy – pieśni takie brzmią
słodko w uszach każdej władzy autorytarnej – tak trudno znaleźć zarazem jawną
kpinę z tejże krzepy, karmiącej się jajecznicą z zaledwie dwudziestu jaj, gdyż „na więcej nie
chciała przez ostrożność Jagienka pozwolić”, i doskonale się obywającej – w
osobie tejże Jagienki – bez dziadka do orzechów. Przeciwstawienie subtelnej
Danusi i „czerstwej” Jagienki daje się oczywiście czytać jako apoteoza takiej pierwotnej
plemiennej siły, ale także jako smutne podsumowanie: tacy właśnie jesteście, drodzy
Rodacy, mentalnie wciąż siedzicie w tych Waszych borach, leczycie się „niedźwiedzim
sadłem” i nawet nie zauważacie, że świat Wam dawno uciekł w zupełnie inne
regiony. Ale skoro chcecie, to siedźcie, ja Wam nie będę dotrzymywał
towarzystwa, bo znam już trochę ten świat, ale napiszę parę opowiastek, które
umilą Wam czas i utwierdzą Was w błogim przekonaniu, że nigdzie Wam lepiej nie
będzie.
Sienkiewicz zdaje się tu podążać podobnymi ścieżkami co
Goethe, „zdecydowany niechrześcijanin”, obdarowujący rodaków Hermanem i Dorotą, dziełem, które na co najmniej półtora wieku stało
się „Biblią niemieckiej religii i cnoty”. Goethe rysuje w swym eposie nieskazitelne
wzorce przymiotów mieszczańskich i „cnót niewieścich”, ale chichocząc po cichu
wykpiwa je zarazem w taki sposób, że tę kpinę dostrzegą tylko ci, którzy i tak nie
cenią ich nazbyt wysoko. My, ludzie
wielkiego ducha, mruga okiem do części
swych czytelników niemiecki poeta, mamy prawo natrząsać się po kryjomu z
poczciwych drobnomieszczan, ale dla nich samych nasze dobre rady są jakby w sam
raz. Takiej wizji świata winni się „trzymać”, bo najlepiej odpowiada ich
umysłowości, ale też ich interesom, które rozumiemy lepiej niż oni sami.
Ręce precz od Stasia
i Nel!
Kto wie, czy i Sienkiewicz nie rozumował w podobny sposób. „Krzepił serca rodaków”, ale sam nie traktował tego pokrzepienia całkiem poważnie. A chrześcijańskiej wciąż Europie dostarczył chwalebnej wizji początków jej religii, choć sam postrzegał ją już tylko jak jego Piłat w Pójdźmy za nim czysto instrumentalnie: „Jeśli ja nie wierzę, dajmy na to, w bogi, to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religii i publicznie to głoszę, albowiem sądzę, że dla ludzi religia jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone, i dobrze zaprzężone”. Pokrzepieni patriotycznie rodacy zrewanżowali się autorowi Trylogii zamkiem w Oblęgorku, pobożni Europejczycy za Quo vadis nagrodą Nobla. Sienkiewicza pomysł na pisarstwo okazał się także całkiem dobrym pomysłem na życie. A przecież nie był to pomysł, który by to pisarstwo pozbawił drugiego dna, wypłukał z wszystkich zagadek, zagadek tym bardziej frapujących, że często pozbawionych jednego tylko, „kanonicznego” rozwiązania.
I takiego to autora, nie tylko świetnego rzemieślnika pióra,
ale i umysł złożony i daleki od prostych jednoznaczności, poseł Gdula chce
wynieść na makulaturę. A jego prozę, irytującą dziś, ale właśnie dlatego pobudzającą
do myślenia, dyskusji i intelektualnych sporów
zastąpić czymś „poprawnie” ugrzecznionym i wolnym od wszelkich niedopowiedzeń.
Lewicujący profesor myśli w gruncie rzeczy kategoriami skrajnie prawicowego ministra
Czarnka: lektura szkolna nie ma wzbudzać kontrowersji, lecz dostarczać „wzorów
do naśladowania”. A to niby dlaczego? Dlaczego szkoła ma wciąż postrzegać
swojego wychowanka jako istotę zdolną wyłącznie do naśladownictwa. Powielania
wdrukowanych jej schematów. Niezainteresowaną poddaniem ich pod dyskusję i
oczekującą nieomylnych prawd, podawanych jej – jak na katechezie – „do
wierzenia”. Poseł Gdula chciałby najwyraźniej robić dokładnie to samo co minister
Czarnek: nauczać dogmatów – ich zestaw byłby co prawda inny, ale technika prezentacji
bardzo podobna. W końcu zły uczynek to kiedy szkoła wychowywać kogoś, kto źle myśleć. Dobry, to kiedy
wychowywać obywatela, który myśleć, jak trzeba, czyli takiego, który myśleć jak
my. Bo jak myśleć dobrze, to my wiedzieć najlepiej. Takie rozumowanie zwykło się
nazywać „moralnością Kalego”. Wychowankowie szkoły zarządzanej przez ministra in spe Macieja Gdulę nawet nie będą
wiedzieli, co ta metafora oznacza. A szkoda. Jej znajomość bardzo by się im
przydała przy lekturze współczesnych gazet.
Ręce precz od Stasia i Nel!!!
[1]
Pascal Bruckner, Tyrania skruchy, przeł.
Andrzej Szeptycki, Warszawa 2019, s. 43.
[2]
Tamże.
[3]
Tamże, s. 48.
[4]
Tamże, 51.
[5]
Tamże, s. 57.
[6]
Leszek Kołakowski, Szukanie barbarzyńcy,
w: tenże, Cywilizacja na ławie
oskarżonych, Warszawa 1990, s. 20.
[7]
Ryszard Koziołek, Ciała Sienkiewicza.
Studia o płci i przemocy, Katowice 2009, s. 258 n.
[8]
Tamże, 298.
[9]
Por. Koziołek, s. 300 i s. 293.
Komentarze
Prześlij komentarz