Gdy tłumacz nie rozumie...
Tłumaczenie to najłatwiejsza ze wszystkich profesji świata. Polega
na przepisywaniu cudzych książek, a na dodatek tłumaczowi, by mu ułatwić życie, pozwala się to czynić w języku ojczystym. Ba, nawet się go do tego zachęca drobną gratyfikacją finansową. Czasem jednak i tłumacze
miewają pod górkę.
O Fryderyku Engelsie opowiadano kiedyś, że pod koniec życia
zaczął się uczyć niełatwego języka duńskiego. Gdy ktoś zapytał go, po co
właściwie podejmuje taki trud, skoro i tak najważniejsze duńskie dzieła
dostępne są w przekładach, Engels odpowiedział: „Ech, ci tłumacze! Gdy czegoś
nie rozumieją, to po prostu to opuszczają”.
Problem nie jest błahy. Zakłada się często dość pochopnie,
że oryginał jest dziełem bezbłędnym i doskonałym, a jeśli przekład jest
niejasny, to winę ponosi tłumacz. Bo czegoś nie zrozumiał. Rzecz jest jednak
bardziej skomplikowana.
Wybitna polska tłumaczka literatury
filozoficznej powiedziała kiedyś w wywiadzie, że pewne fragmenty tłumaczonego
przez nią ostatnio dzieła dla niej samej pozostały zagadką. Przypomniałem
sobie to jej wyznanie w czasie seminarium dla młodych tłumaczy niemieckich, w
którym na prawach gościa brałem kiedyś udział w Straelen. Jedna z
uczestniczek, prezentując swój próbny przekład liryków włoskiej poetki,
powiedziała wprost, że są w tych wierszach sformułowania, zupełnie dla niej niezrozumiałe.
Trzeba być albo bardzo wybitnym i uznanym, albo całkiem początkującym, by
zdobyć się na taką szczerość. Czytelnik zakłada przecież, że tłumacz z
przekładanego przez siebie dzieła zrozumiał wszystko, no bo jeśli nie on, to
kto?
Tymczasem zdarza się wcale nierzadko, że w przekładzie
napotyka się fragmenty hermetyczne czy wieloznaczne. Pół biedy, gdy autor żyje
i jest gotów odpowiedzieć na pytania dociekliwego translatora. (Inna
rzecz, że te „objaśnienia” niekiedy jeszcze bardziej problem
zaciemniają). Gdy autor jest „klasykiem” nieżyjącym od wieków, trzeba sobie
radzić samemu.
Tłumacze anglosascy najczęściej próbują takie fragmenty
jakoś zinterpretować, ujednoznacznić. Taka jest chyba właśnie anglosaska
„kultura przekładu”: tekst próbuje się nie tylko prze-tłumaczyć, ale i
wy-tłumaczyć. Nie tylko umożliwić czytelnikowi jego zrozumienie, ale
i ułatwić jego pojęcie (to sprawia, że Anglosasi kroją często bezlitośnie
kilometrowe niemieckie zdania, bo czują się zobowiązani choć trochę
uprzyjemnić czytelnikowi życie i lekturę). To dlatego przekłady
angielskie „czytają się” niekiedy lepiej niż oryginały. Autorzy tych ostatnich,
jeśli mają sposobność takie wy-tłumaczenia obejrzeć, nie zawsze
jednak są nimi, jak wieść niesie, zachwyceni. Skądinąd „każdy przekład – pisał
Martin Heidegger – jest już sam w sobie pewną wykładnią”, co szczerze
przyznawali Włosi, nazywając dawniej tłumacza l’interprete.
Co z tego wynika dla praktyki przekładu? Co robić, gdy
napotka się fragment „niejasny” albo – mówiąc wprost – kompletnie
niezrozumiały? Przełożyć tę niezrozumiałość? Tłumaczyć z zawiłego na zagmatwane?
Czy raczej odwrotnie?
Roman Ingarden, wielki myśliciel, ale i wybitny tłumacz pism
filozoficznych, w świetnym eseju O
tłumaczeniach doradzał: „Tłumacz winien zachować wieloznaczności oryginału,
które w sposób widoczny są zamierzone przez autora”. Podobnie winien postąpić i
wówczas, gdy są to „wieloznaczności niezamierzone, a mające swe głębsze
uzasadnienie w sposobie myślenia autora”. Co to jednak znaczy „w sposób widoczny są zamierzone przez
autora”? Albo że mają „głębsze uzasadnienie w sposobie myślenia autora”. Jak to
rozstrzygnąć? Także w tym wypadku zalecenie teoretyczne niewiele pomaga w
praktyce, a Ingarden jest naturalnie doskonale świadom, że nigdzie „nie należy
stawiać rygorystycznych postulatów”, lecz raczej „indywidualizować postępowanie
w zależności od odmiennych szczegółów danego konkretnego przypadku” .
Niemiecki poeta Friedrich Rückert ( 1788 – 1866 ) opisał
problem po swojemu, ironicznym dystychem:
Sztuka przekładu, najwyższa:
taka, która umie
Dobrze przełożyć, czego dobrze
nie rozumie.
Brzmi to jak wyrafinowane szyderstwo z wysiłków tłumaczy,
ale nie dajmy się zwieść pozorom. Rückert, językowy geniusz i poliglota (znał
ponad czterdzieści języków), sam parał się tym rzemiosłem –
przełożył między innymi Koran – i wiedział z własnego
doświadczenia, z jakimi dylematami zmagają się wszyscy, którzy się nim trudnią.
A przytoczona tu uwaga ma swój ciąg dalszy, który każe zinterpretować ją
ostatecznie w zupełnie innym duchu:
Tak się rzecz ma z nauką
wszelką, bo jak wiecie,
Co da się w pełni pojąć, rzadkie
jest na świecie.
Ucz się przeto wciąż trudzić
naukami głowę,
Choćbyś rozumiał z materii i
mniej niż połowę.
Czyli jednak: z zawiłego na zagmatwane (albo odwrotnie)?
Trzymając się możliwie blisko litery tekstu? (Przekłady dosłowne mają złą prasę
już od czasów Hieronima, ale co to znaczy: dosłowność?). W nadziei,
że czytelnik okaże się mądrzejszy od tłumacza (a może i od autora) i coś
sensownego z tej gmatwaniny wyczyta? Albo w nią wczyta? Z pożytkiem dla siebie
i ludzkości. Tłumacze bowiem, jak pisał Giordano Bruno w Uczcie
popielcowej (nota bene: interpreti!!!), tylko „przekładają
z jednego języka na drugi słowa”, ale: sono gli altri poi, che
profondano ne’ sentimenti, e non essi medesimi: „to inni są tymi, którzy
się zagłębiają w ich sensy, nie oni sami”.
Komentarze
Prześlij komentarz