Bluźniercy w służbie Kościoła
A kto zbrodni
jest winien,
Niech go
pomsta nie minie,
Niech spłaci
dług!
Niechaj nie
ujdzie kary
Bluźnierca
bez czci i wiary,
Wielbiony
niech będzie Bóg!
Goethe
Satyr albo
ubóstwiony diabeł leśny
Mimowolny (i
trochę już znudzony) obserwator coraz bardziej groteskowych procesów „o obrazę
uczuć” sądzi zwykle, że przygląda się zmaganiom dwóch wrogich sobie armii –
nazwijmy je dla uproszczenia „Bluźniercami” i „Obrażonymi”. Tymczasem łączy je
więcej, niż mogłoby się wydawać. Przede wszystkim to, że obie służą Kościołowi.
Choć każda w trochę inny sposób. Co prawda w wypadku Bluźnierców rzecz się
nieco komplikuje, bo Kościół dobrodziejstw wyświadczanych mu przez nich nie
docenia ani nie nagradza – Elżbieta Podleśna nieprędko doczeka się orderu „Pro
Ecclesia et Pontifice”, a i Nergal nie zostanie chyba w najbliższym czasie
Szambelanem Ojca Świętego, choć na te wyróżnienia zasłużyli sobie w równej
mierze co sędzia Rzepliński. A jeszcze dziwniejsze jest to, że swoich dla Kościoła zasług nie zawsze są świadomi oni
sami.
Czyja jest Matka Boska?
Osławiony
artykuł 196 kk, grożący karą do dwóch lat więzienia temu, kto „obraża uczucia
religijne innych osób”, jest w istocie swoistym aktem kapitulacji: oto nie
broni się już Boga, lecz człowieka, nie praw Niebios, lecz jedynie kruchej
ludzkiej psychiki – a jeszcze przedwojenny kk przewidywał karę do pięciu lat
więzienia za „publiczne bluźnienie Bogu”.
Oczywiście
to kamuflaż: artykuł 196 jest nową postacią tego dawnego prawa. Ale fakt, że
„bluźnienie Bogu” trzeba ukrywać pod płaszczykiem troski o wrażliwość
człowieka, jest dość wymowny: ustawodawca szuka tu jakiegoś wybiegu, jak gdyby nabrał
wątpliwości, czy „ofiara” przestępstwa blasfemii w ogóle istnieje. Albo jak
gdyby bał się narazić na śmieszność.
Bo też już w
XIX w. zbrodnie tego rodzaju traktowano z przymrużeniem oka. Gdy Fryderyka Wilhelma III przestrzegano przed
zatrudnianiem w Berlinie podejrzewanego o bluźnierczy ateizm Johanna Gottlieba
Fichtego, monarcha odparł: „Powiadają, że ma jakiś spór z dobrym Panem Bogiem.
Skoro tak, to niechże dobry Pan Bóg się z nim rachuje, mnie nic do tego”.
Ostatnie procesy z paragrafu 196 dotyczą niestandardowego wykorzystywania symboli maryjnych. I już tu kryje się pewien problem, z którego i Obrażeni, i Bluźniercy nie zawsze chyba zdają sobie sprawę. Postać matki boga jako przedmiot czci nie jest wytworem chrześcijaństwa. Chrześcijanie przejęli jedynie starożytny kult wielopostaciowej żeńskiej bogini, często dziewiczej, czasem równocześnie dziewicy i matki. „Maria wchłania w siebie stopniowo wszystkie boginie hellenistyczne”, pisał w swoim klasycznym dziele o Duchowej historii antyku chrześcijańskiego Carl Schneider. Nie przypadkiem kult matki Jezusa zatwierdził w 431 roku sobór w Efezie, gdzie znajdowała się najsławniejsza świątynia Artemidy. Wcześniej biskupi, jak w 370 roku Epifaniusz z Salaminy, ów pierwotnie ludowy kult potępiali, słusznie dopatrując się w nim recydywy pogaństwa. Chrześcijaństwo zaadaptowało nawet wizerunek Izydy z Horusem, przeobrażając go w najbardziej chyba rozpowszechniony maryjny wzorzec ikonograficzny – Hodegetrię.
Kult Izydy istniał ponoć jeszcze w V wieku. Niewykluczone,
że jej wyznawcy, spoglądając na obrazy chrześcijańskie, czuli się w swych
uczuciach religijnych obrażeni takim bezprawnym wykorzystaniem obiektu swej
czci. Ale wówczas żadne sądy nie pochylały się nad ich cierpieniami z takim
zatroskaniem, z jakim dziś pochylają się nad bólem słuchaczy Radia Maryja.
Bluźnierstwo – akt religijny
Jak widać, przejęcie
i reinterpretacja symbolu nie muszą oznaczać jego dezawuowania czy
zbezczeszczenia. Przeciwnie: są świadectwem uznania jego mocy i żywotności. Tak
było również z symbolem „Polki walczącej”, użytym podczas protestu „czarnych
parasolek”: w „kotwicę” wojennego ruchu oporu wrysowano dwie kropki, by jej
połówki wzbudzały skojarzenie z kobiecymi piersiami. Ciekawe, że najmniej
oburzeni tą adaptacją historycznego znaku wydawali się ci, którzy w czasie
okupacji ryzykowali życiem, malując go na murach. Być może doszli do słusznego wniosku,
że nic złego się nie dzieje, gdy ów symbol nagle znów ożywa i z szacownego zabytku
staje się, jak kiedyś, znakiem walki z opresją władzy i jej pogardą dla praw człowieka.
W istocie akt,
który wydaje się działaniem „bluźnierczym”, bywa swoistym wyznaniem wiary. Gdy
Michał Wołodyjowski po zgonie narzeczonej „bluźni”, to przecież nie dlatego, że
przestał być katolikiem, lecz dlatego, że nie zgadza się z wyrokami Boga,
którego istnienie i moc sprawcza nie budzą w nim wszak żadnych wątpliwości. A w
1850 r. Heinrich Heine, niegdyś czciciel Spinozy, umierający wśród koszmarnych
cierpień w swojej paryskiej „krypcie z materacy”, zwierza się przyjacielowi: „Dobrze,
że mam teraz znów jakiegoś Boga, albowiem gdy ból staje się nie do wytrzymania,
mogę pozwolić sobie na kilka okraszonych przekleństwami bluźnierstw; ateiście
pokrzepienie takie jest całkowicie niedostępne”.
Jeszcze
bardziej sugestywna jest scena z Dekalogu
1 Kieślowskiego i Piesiewicza. Bohater, ateista i wyznawca oświeceniowego
scjentyzmu – postać skonstruowana skądinąd z żenującą chwilami naiwnością, nie
miejsce tu jednak, by znęcać się nad płyciznami scenariusza – zrozpaczony
śmiercią syna, wchodzi do budowanego właśnie kościoła i wywraca ołtarz. W dość
prostodusznej intencji scenarzystów miał to być zapewne symboliczny akt
ukorzenia się zatwardzialca przed wszechmocą bożą, swoiste nawrócenie „mędrka”,
który poniewczasie zrozumiał błąd swojej niewiary. Johan Huizinga w Jesieni średniowiecza nie bez kozery
wywodził bluźnierstwo z pradawnych praktyk zaklinania bóstwa: zmuszania go do
określonych działań, bądź karania za ich zaniechanie. Blasfemia nie wynika
zatem z niewiary, a wręcz przeciwnie: daje się interpretować jako swoisty akt
religijny, bo nie kieruje się przecież agresji ku symbolom, które dla agresora
są całkowicie „puste”, obojętne albo co najwyżej godne lekceważącego wzruszenia
ramion. Bogowie, którym nikt nie bluźni, to najczęściej bogowie martwi (czy
ktoś jeszcze podczas sztormów bluźni Posejdonowi?). Infantylne blasfemiczne
scenki odgrywane przez Nergala (które
ks. Boniecki trafnie kiedyś nazwał „jasełkami”), jak choćby potarganie Biblii
czy podeptanie wizerunku Marii, są w rzeczywistości dowartościowaniem
znieważanych obiektów jako symboli wciąż żywych i budzących autentyczne emocje
(czy ktoś drze w Polsce Księgę Mormona?).
Podobnie „przekleństwa”, jakie Nietzsche ciskał na chrześcijaństwo, były
najlepszym zaprzeczeniem jego twierdzenia o śmierci chrześcijańskiego Boga.
Pewnie dlatego teologowie i duchowni – jak to wykazał swego czasu Peter Köster
– tak pokochali autora „Wiedzy radosnej”, ignorując jednocześnie z premedytacją
jego najbliższego przyjaciela, Franza Overbecka, z oświeceniowym chłodem i bez tanich
blasfemicznych prowokacji bezlitośnie diagnozującego nadchodzący „finis christianismi”.
Bywa i
odwrotnie: akty w zamyśle religijne zdają się czasem wypełniać bezwiednie
znamiona blasfemii. Pod koniec grudnia 2012 roku w kościele dominikanów w
Jarosławiu podczas nabożeństwa z obu figur tamtejszej Piety spadły mosiężne
korony. Proboszcz zinterpretował to jako znak, że Jezus i Maria życzą sobie
koron nowych, wykonanych z bardziej ekskluzywnego kruszcu. Zorganizowana
natychmiast zbiórka metali szlachetnych przyniosła ponoć efekty przekraczające
najśmielsze oczekiwania. Sugestia, jakoby Bóg, którego św. Anzelm z Canterbury
uważał za istotę tak doskonałą, że doskonalszej wyobrazić sobie nie sposób,
imał się tego rodzaju kuglarskich sztuczek, by na społeczności małego
miasteczka wymóc zakupienie nowych ozdób swego wizerunku, wydaje się
bluźnierstwem stokroć bardziej szokującym niż wszystkie tęczowe Madonny razem
wzięte. I co? I nic. „Cud jarosławski” nie uraził uczuć religijnych żadnego
„katolickiego intelektualisty” – żaden w każdym razie nie poskarżył się
prokuratorowi.
W służbie Kościoła
Paradoksalnie
oba z pozoru zwaśnione stronnictwa, Obrażeni i Bluźniercy, grają tak naprawdę
do jednej bramki, służąc interesowi i dobru Kościoła. Pierwsi, zwłaszcza
obrażeni niejako zawodowo mecenasi z Ordo Iuris, wyszukują mu wciąż nowych
wrogów, bez których żadna formacja autorytarna obyć się nie może. Tymczasem w
diabła nie wszyscy wierzą równie mocno jak dawniej, Harry Potter też nieco już
zwietrzał. A przecież wiadomo: Bez wroga ani do proga. Relacje z Kościołem tych
drugich są bardziej złożone.
Domalowując Madonnie tęczową aureolę, Bluźniercy prowokują oczywiście ortodoksów i fundamentalistów, naruszając jednocześnie kompetencje władcze hierarchii, będącej – w swoim przekonaniu – jedynym dysponentem symboliki i ikonografii, podobnie jak doktryny i dogmatyki. Zarazem jednak poruszają się, może nawet nieświadomie, ścieżką pewnej tradycji, także ikonograficznej, objawiającej się w popularnym zwłaszcza na Wschodzie wizerunku Marii Płaszcza Opiekuńczego, pod którym znajdowali schronienie „skrzywdzeni i poniżeni”. Aleksandra Klich, broniąc grafiki Marty Frej, przedstawiającej Madonnę w masce ozdobionej błyskawicą, pisze, że Matka Boska „jest patronką, opiekunką i przewodniczką słabszych, wzgardzonych, poniewieranych i pouczanych”, a zatem nawet jeśli taka ingerencja w tradycyjną ikonografię przedstawień maryjnych kogoś gorszy, to przecież pozostaje w zgodzie z ich duchem i najgłębszą treścią.
Pobożni Bluźniercy nie
tylko podtrzymują w ten sposób przygasłą już nieco wiarę w realny byt wytworów
katolickiej mitologii, ale i utrwalają rozpowszechniony zwłaszcza w czasach
komunizmu wizerunek chrześcijaństwa jako formacji biorącej w obronę tych,
którzy sami bronić się nie mogą. Wizerunek chwytający za serce, ale kompletnie
fałszywy, bo chrześcijańskie Kościoły tradycyjnie chętniej sprzymierzają się z opresyjną władzą
– jeśli tylko ta jest taką kolaboracją zainteresowana i gotowa ją wynagrodzić –
niż z jej ofiarami.
Wśród
Bluźnierców nie brak jednak i niedowiarków, którzy nie czują się już
kościelnymi owcami, zobowiązanymi do posłuszeństwa wobec pasterzy, ale – rzecz osobliwa
– w dalszym ciągu wydają się na swój sposób przywiązani do chrześcijaństwa –
idealizowanego na świecką modłę do postaci niemającego sobie równych systemu
etycznego. A ponieważ w ich przekonaniu wizerunek Marii, jak wszystkie symbole
religijne, ma charakter uniwersalny i nie jest niczyją zastrzeżoną własnością, sądzą,
że mają prawo się do niego odwoływać, nie zważając na protesty czy to ortodoksów
katolickich, czy wyznawców Izydy (jeśli takowi gdzieś się jeszcze przechowali).
Ich zamiar jest dość łatwy do przejrzenia: chcą pobić fundamentalistów własną
bronią tychże. „Wasza religia – zdają się mówić – jest religią miłości,
najwspanialszym przesłaniem humanizmu, jakie stworzyła ludzkość w swych
dziejach. Jeśli zatem wieszamy tęczową flagę na figurze Jezusa z Nazaretu, w
którym nie widzimy co prawda Boga, ale uznajemy Największego Nauczyciela
Moralności, to nie po to, by ów wizerunek zbezcześcić, lecz by Wam o tym Jego przesłaniu
miłosierdzia przypomnieć. Jesteśmy przekonani, że Jezus z Nazaretu i Jego matka
stanęliby po stronie gejów i lesbijek, bo ci są dziś obiektem prześladowań, a
przecież Jezus z Nazaretu brał w obronę wszystkich uciśnionych, z troską i
miłością pochylając się nad ich smutnym losem”.
Tacy, rzec można, Bluźniercy laiccy współkreują w ten sposób nowy – jakby go nazwał Ernst Bloch – „arcymit” chrześcijaństwa: mit Jezusa-Moralisty, zastępujący z wolna coraz mniej wiarygodny i nośny mit Jezusa-Zbawiciela. Co ważne, to mit możliwy do przyjęcia także dla wszelkiej maści sceptyków, a nawet dla ateistów, którym jak prof. Magdalenie Środzie „...chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie wydaje […] się ciągle wart obrony”. A co za tym idzie „warta obrony wydaje [im] się wizja Kościoła, który ten projekt wciela w życie”. Dlatego „tęczowe Matki Boskie” trzeba zdecydowanie odróżnić od pomysłów takich jak osławiona Madonna z Kermitem.
Te pierwsze są
ukrytą apologią przekazu
chrześcijańskiego, ta ostatnia to otwarta i zamierzona profanacja znaku postrzeganego jako symbol sił opresji i
przymusu, przypominająca akty agresji wobec pomników i symboli komunizmu czy
palenie flag wrogich państw.
Wizja owego
„chrześcijańskiego projektu”, lansowana przez Bluźnierców laickich, ma wszakże
dość słabe oparcie w samej Ewangelii. Jak to niedowiarkowie, pewnie rzadko do
niej zaglądają, poprzestając na wyniesionym z czasów szkolnych przekonaniu –rozpowszechnionym,
bo urzekającym dziecięcą prostodusznością – że Nowy Testament to przede
wszystkim „przykazanie miłości”, ogarniającej cały rodzaj ludzki, bez względu
na płeć, narodowość i orientację seksualną. Czy jednak rzeczywiście
homoseksualizm, potępiany wielekroć przez Torę i Talmud, zaakceptowałby ktoś,
kto wśród przywar wychodzących z wnętrza człowieka i czyniących go „nieczystym”
(Mk 7, 21) na jednym z pierwszych miejsc wymienił „nierząd” – porneia – co zdaniem wielu komentatorów
oznaczało wszelkie formy współżycia seksualnego poza współżyciem w
heteroseksualnym małżeństwie? I kto na dodatek zachęcał swych słuchaczy do
tego, by „się sami otrzebili dla królestwa niebieskiego” (Mt 19, 12), jak to
dosadnie przełożył niezrównany translator, ks. Jakub Wujek? Nie byłoby więc
chyba odległe od prawdy domniemanie, że Jezus widziałby LGBT raczej wśród
„chwastu” przeznaczonego do spalenia (Mt 13, 24 n.) niż wśród szczęśliwych
mieszkańców nadchodzącego Królestwa.
W
ostatecznym rozrachunku Bluźniercy, i ci pobożni, i ci laiccy, służą utrwaleniu
przekonania o bezalternatywności chrześcijaństwa w światopoglądzie
współczesnego Europejczyka, a tym samym – w warunkach polskich – utrwaleniu dominacji
hegemonistycznego katolicyzmu, podobnie jak dawnymi czasy utrwaleniu dominacji
partii komunistycznych służyli niektórzy opozycjoniści, krytykujący bezpardonowo
Leninowski i Stalinowski czy Breżniewowski „Kościół”, ale niezmiennie wierni
Marksowskiej „Ewangelii” i napominający – często z narażeniem życia i wolności –
komunistycznych „papieży” i „biskupów”, by powrócili ad fontes. Ci jednak,
posłuszni „mądrości etapu”, odkładali to niezmiennie na później, słusznie chyba
przeczuwając, czym się musi skończyć taka „pieriestrojka”. Uparci reformatorzy,
śniący nieugięcie o „socjalizmie z ludzką twarzą”, kanalizowali w ten sposób
opór wobec rządów kompartii, wyznaczając mu nieprzekraczalne ideowe granice: „socjalizm
tak, wypaczenia nie”. Czy rzeczywiście dziś analogiczny cel stawiają sobie owi
– jak ich w swej dźwięcznej mowie nazywają Włosi – atei devoti? Jeśli tak, to należałoby im usilnie doradzać, by
zechcieli go raz jeszcze gruntownie przemyśleć. Sen o jakimś „katolicyzmie z
ludzką twarzą” może się okazać równie trudny do urzeczywistnienia jak marzenia „Praskiej
Wiosny”.
Bezbożnictwo czy bezrozum?
Kodeks karny
troskliwie chroni „uczucia religijne”. Nie chroni jednak ani rozumu, ani nawet
zdrowego rozsądku, które w obliczu blasfemicznych produkcji sztuki współczesnej
doznają niekiedy obrazy wcale nie mniejszej niż „wrażliwość ludzi wierzących”. Ale
bronić muszą się same. Co właściwie wynika z zanurzenia krucyfiksu w fekaliach?
Albo z obrazu genitaliów przybitych do krzyża? Czy Maurizio Cattelan
zastanawiał się choć przez moment, jak w rzeczywistości wyglądałby człowiek ugodzony
meteorytem? Nieszczęśnik taki raczej nie próbowałby się, choć z mozołem,
podnosić jak jego Jan Paweł II, odziany we wciąż nieskazitelnie białą szatę,
lecz byłby już tylko krwawą miazgą, której tożsamość można by ustalić najwyżej
przez badania DNA, pod warunkiem, że owa miazga nie wyparowałaby całkowicie pod
wpływem energii zderzenia. Tak, tak, wszyscy wiemy: licentia poetica. Dzieła sztuki rządzą się własnymi prawami i nad
ich niezbornością logiczną grymaszą jedynie hołdujący szkolnej pedanterii
śledziennicy w rodzaju Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, który w swej Sztuce rymotwórczej dopytywał się
naiwnie: „Czyż mogą w lasach morskie przebywać delfiny?/ Czyż mogą pływać dziki
wśrzód morskiej głębiny?”. Kto jednak trzyma się konwencji realistycznej, pytań
takich nie uniknie. A lekceważąc realia i rządzącą nimi logikę naraża się
często po prostu na śmieszność, bardziej niż bezbożnictwem grzesząc bezrozumem.
(Na tym tle
wcale nie najgorzej wypada tak wyśmiewany posąg JP 2 dłuta Jerzego Kaliny,
wywieziony wstydliwie w „niewiadomym kierunku” – czyżby do Kozłówki? Oczywiście
i w tym wypadku trudno nie zadać pytania, co by się przytrafiło starszemu panu,
próbującemu dźwignąć taki ciężar, ale ten artystycznie mało udany pomnik niesie
przynajmniej jakieś czytelne przesłanie: kto pamięta gniewne homilie ostatnich
pielgrzymek papieskich w Polsce, kto czytał Centesimus
annus, złowrogi przepis na „demokrację katolicką”, poddaną kontroli
biskupów, ten w nieporadnym formalnie „Papieżu-Pudzianie” dostrzeże przecież
wierny konterfekt rozsierdzonego Karola Wojtyły, ciskającego gromy i kamienie
na „cywilizację śmierci”. Oraz sugestywny symbol współczesnej polskiej Ecclesia militans. Przypominający trochę
wojowniczą metaforyką nowohuckiego Lenina, maszerującego przed siebie z
niewzruszonością tarana. Pomijając nieprzyjemne konotacje ideologiczne, przyznać
wypada, jednak że ów „King Kong”, jak go zwał lud krakowski, był autentycznym
dziełem sztuki, docenionym później przez szwedzkiego kolekcjonera. Kalina chyba
nie ma wielkich szans, by zostać Koniecznym IV RP).
Odbiorca
takich „bluźnierczych” dzieł może mieć przy tym wrażenie, że jest ofiarą
manipulacji, i to manipulacji mało wyrafinowanej: artysta oczekuje od niego
bardzo prostej reakcji: ma się oburzyć albo na jego dzieło, albo na tych,
którzy się na nie oburzyli, co sprawia, że powstaje opowieść przypominająca uwielbiane
niegdyś przez dzieci „baśnie łańcuszkowe” („babcia za dziadka, dziadek za
rzepkę”): X oburza się na artystę Y, Z na X z powodu jego oburzenia na Y, W
jest zgorszony oburzeniem Z na X i tak bez końca, ku bezbrzeżnej radości żurnalistów,
którzy oczywiście wszystkim uczestnikom tej zabawy zapewniają stosowny rozgłos.
Oskar Panizza, niemiecki pisarz skazany w
1895 roku na dwanaście miesięcy więzienia za blasfemiczną komedię Sobór
miłosny, wyraził rzecz wprost i bez ogródek: „Kara więzienia odcierpiana
za sprawę bronionej idei to niemal gwarancja popularności wśród mas”. Współcześnie
warto zapłacić niewielką grzywnę za „obrazę uczuć”, otrzymując w zamian darmową
reklamę we wszystkich mediach, której wartość, liczona czasem antenowym, sięga setek tysięcy. A to na dodatek reklama
niemająca w oczach odbiorcy charakteru – z natury rzeczy mało wiarygodnych –
działań „promocyjnych”. Trudno się więc oprzeć podejrzeniu, że Bluźniercy i Obrażeni
– przynajmniej ci „zawodowo bluźniący” i „zawodowo obrażeni” – potrzebują się
nawzajem i nawzajem lansują. Jedni nie
byliby w stanie zaistnieć i przetrwać bez drugich. Są jak stare, swarliwe
małżeństwo, bezustannie obrzucające się wyzwiskami z powodu skarpetek pod
fotelem albo przypalonego kotleta, ale niezdolne do życia osobno. Gdyby więc –
na co się raczej nie zanosi – ustawodawca wykreślił z kodeksu karnego ów art.
196, niepocieszeni byliby wszyscy aktorzy tego teatrzyku.
Co gorsza,
przedmiotem sporów rzadko bywają tu arcydzieła. Oczywiście, sztuka często i
chętnie sięgała po wyobrażenia religijne, i to nie zawsze jako sztuka sakralna.
Nikt chyba nie zliczy współczesnych literackich odwołań do antycznej mitologii.
Z mitologią chrześcijańską rzecz ma się jednak trochę inaczej. Czesław Miłosz w
Ziemi Ulro słusznie zwracał uwagę na różnicę istniejącą między służącymi
„za figury literackiej mowy” Pallas Ateną, Aresem czy Apollem, a „przybyszami z
Nieba, Czyśćca czy Piekła”, którzy „są nadal mocni wiekami chrześcijaństwa”. Hans
Blumenberg zaś, zastanawiając się w Pracy
nad mitem, dlaczego „świat biblijny […] w literaturze niemal się nie
pojawia”, za najbardziej przekonujące uznaje wyjaśnienie Jacoba Bernaysa,
zgodnie z którym „fakt, że postacie biblijne utrwalone zostały w księdze
pisanej tudzież wyjątkowe miejsce tej księgi w ludzkiej pamięci […] sprawia, że
nie są podatne na poetyckie kształtowanie. Kto choćby w niewielkim stopniu rozszerza
lub deformuje materiał biblijny, ten zbliża się do granic parodii i ponosi
klęskę” (przeł. K. Najdek, M. Herer i Z. Zwoliński). Zdziwiony Zeus mógłby być
od biedy zaczynem refleksji nad relacją nadludzkiej mocy sprawczej do
nieubłaganych wyroków Konieczności, zdziwiony Jezus nie ma raczej wielkich
szans wyjść poza owe „granice parodii”. Zdarza się co prawda, że taki pastisz
przynosi w efekcie na przykład zakończenie drugiej części „Fausta”, skrzące się ironią tak subtelną, że do dziś
znajdują się interpretatorzy odczytujący je jako hołd złożony katolickiemu
panteonowi. Albo choćby Zwiastowanie Otto Dixa,
jawnie
kpiarskie, ale przecież próbujące przynajmniej podjąć dialog z jednym z najsłynniejszych
dzieł sztuki chrześcijańskiej i zadać jakieś niebanalne pytania bez oczywistych
odpowiedzi. Częściej będzie to jednak
nieprzesadnie ambitny greps, wykorzystujący gotowy już, nośny symbol do umieszczenia
na wysokiej orbicie mało lotnej idei – znacznie łatwiej dorysować wąsy Monie
Lizie niż namalować własną.
Co robić?
Toczy się w
Polsce rewolucja, więc to odwieczne pytanie jej przywódców i bojowników nabiera
nowej aktualności. Możliwa odpowiedź: zdobyć się na refleksję, że wojen raczej
nie wygrywa się bronią przeciwnika – to on zawsze ma licencje, części zamienne,
instrukcje obsługi i kody źródłowe. Więc lepiej po jego oręż nie sięgać –
reklamując przy tym myśl techniczną nieprzyjaciela. Nieodżałowany Jacek Kuroń
udzielił kiedyś zbuntowanym robotnikom bardzo mądrej rady: „Nie palcie
komitetów, zakładajcie własne”. Dziś można by tę radę – z zachowaniem należnych
proporcji – sparafrazować na użytek zbuntowanych kobiet (i nie tylko kobiet):
„Nie rzucajcie jajkami w kościoły ani nie przemalowujcie w nich żadnych obrazów,
omijajcie je raczej szerokim łukiem” – nie tylko w dniach protestów i nie tylko
w czas pandemii. To wystarczy.
A im ten łuk
będzie szerszy, tym lepiej.
Zob. także:
Komentarze
Prześlij komentarz